Próba dyskredytacji wzbudza sympatię dla ofiary i w efekcie pomnaża jej zwolenników
Obserwacja prezydenckiej kampanii wyborczej rodzi niewesołe refleksje. Zamiast merytorycznej debaty o najważniejszych problemach pojawiają się ataki personalne, a niektóre sztaby zaczynają się specjalizować w chwytach poniżej pasa. Programujący te zachowania kampanijni stratedzy wymyślają kolejne oskarżenia i inwektywy. Najwyraźniej uwierzyli, że tylko w ten sposób mogą skrócić ogromny dystans dzielący ich kandydata od faworyta, jakim jest prezydent Kwaśniewski. Prorocze okazują się słowa satyryka, że "tonący brzy... dko się chwyta".
Historykowi II Rzeczypospolitej przypomina to sceny z tamtej epoki. Wtedy również prawica w bezpardonowy sposób walczyła ze swoim głównym adwersarzem, którym był Józef Piłsudski. Oskarżała go o wszelkie możliwe niegodziwości, w tym o agenturalne związki z austriackim wywiadem, o dyletantyzm i brak stosownego wykształcenia wojskowego, o niemoralne prowadzenie się i "romans z Żydówką", o ciemne interesy, w tym kradzież insygniów królewskich. Najbardziej obrazowo scharakteryzował tę kampanię sam Marszałek w słynnej mowie wygłoszonej w lipcu 1923 r. w Bristolu: "Był cień, który biegł koło mnie (...), zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący niczego, co szczędzić trzeba - rodziny, stosunków bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie".
Już z gwałtowności tych słów widać, jak bardzo boleśnie Piłsudski przeżywał owe incydenty. Trudno się temu dziwić, nikt przecież nie lubi się wycierać z błota. Ale sytuacja ta, choć dla atakowanego niemiła, na arenie politycznej przynosiła mu nie straty, lecz zyski. Owszem, byli ludzie, którzy z satysfakcją powtarzali największe nawet brednie. Należeli oni jednak do "twardego elektoratu" prawicy i na ich poparcie Marszałek i tak nie mógł liczyć. A u normalnych osób bezpardonowa próba dyskredytacji wywoływała odruch sympatii dla ofiary i w efekcie pomnażała grono zwolenników. Tym mechanizmem tłumaczyć trzeba, choć nie wyłącznie, rosnącą popularność Marszałka.
Można więc przypuszczać, że i dzisiejsze próby wskrzeszenia odmalowanego w Bristolu "karła" nie na wiele się przydadzą. Wprawdzie czasy i bohaterowie bardzo się zmienili, ale normalni ludzie pozostali tacy sami. Grad inwektyw ciągle rodzi u nich odruch sympatii dla ofiary, a to zamienia całą operację w samobójcze plucie pod wiatr.
Historykowi II Rzeczypospolitej przypomina to sceny z tamtej epoki. Wtedy również prawica w bezpardonowy sposób walczyła ze swoim głównym adwersarzem, którym był Józef Piłsudski. Oskarżała go o wszelkie możliwe niegodziwości, w tym o agenturalne związki z austriackim wywiadem, o dyletantyzm i brak stosownego wykształcenia wojskowego, o niemoralne prowadzenie się i "romans z Żydówką", o ciemne interesy, w tym kradzież insygniów królewskich. Najbardziej obrazowo scharakteryzował tę kampanię sam Marszałek w słynnej mowie wygłoszonej w lipcu 1923 r. w Bristolu: "Był cień, który biegł koło mnie (...), zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący niczego, co szczędzić trzeba - rodziny, stosunków bliskich mi ludzi, śledzący moje kroki, robiący małpie grymasy, przekształcający każdą myśl odwrotnie".
Już z gwałtowności tych słów widać, jak bardzo boleśnie Piłsudski przeżywał owe incydenty. Trudno się temu dziwić, nikt przecież nie lubi się wycierać z błota. Ale sytuacja ta, choć dla atakowanego niemiła, na arenie politycznej przynosiła mu nie straty, lecz zyski. Owszem, byli ludzie, którzy z satysfakcją powtarzali największe nawet brednie. Należeli oni jednak do "twardego elektoratu" prawicy i na ich poparcie Marszałek i tak nie mógł liczyć. A u normalnych osób bezpardonowa próba dyskredytacji wywoływała odruch sympatii dla ofiary i w efekcie pomnażała grono zwolenników. Tym mechanizmem tłumaczyć trzeba, choć nie wyłącznie, rosnącą popularność Marszałka.
Można więc przypuszczać, że i dzisiejsze próby wskrzeszenia odmalowanego w Bristolu "karła" nie na wiele się przydadzą. Wprawdzie czasy i bohaterowie bardzo się zmienili, ale normalni ludzie pozostali tacy sami. Grad inwektyw ciągle rodzi u nich odruch sympatii dla ofiary, a to zamienia całą operację w samobójcze plucie pod wiatr.
Więcej możesz przeczytać w 39/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.