Film "Człowiek widmo" to wspaniałe widowisko, którego tematem staje się ciało ludzkie
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, nie spodziewałem się, że kiedyś będziemy rozmawiali o filmie, w którym główną atrakcją jest to, że czegoś nie widać.
Zygmunt Kałużyński: - Rzeczywiście, jest tu sprzeczność z powołaniem kina, którego zadaniem jest pokazywać. Następny paradoks polega na tym, że ten film jest tak wizualny, spektakularny i zrobiony z takim rozmachem jak żaden inny w obecnym repertuarze.
TR: - Powiedzmy jednak uczciwie, że w "Człowieku widmie" Kevin Bacon, którego w zasadzie nie widać, jest ciągle w jakiś fragmentaryczny sposób widoczny za sprawą przedmiotów, których używa, albo choćby otaczającej go materialnej rzeczywistości. Jeśli na przykład jako niewidzialny człowiek ochlapie się wodą, to ona, oblewając go, utworzy kształt jego ciała.
ZK: - Albo jest scena, pełniąca funkcję cokolwiek komicznego intermedium, kiedy bohater usiłuje odgonić muchę. Łapie ją wreszcie i zabija...
TR: - ...przy czym widzimy tylko reakcje zabijanej muchy. Wygląda to, panie Zygmuncie, na popis speców od trików elektronicznych, tymczasem w tym filmie efekty specjalne stają się osią opowieści na poły kryminalnej.
ZK: - Otóż dla mnie wielką i główną wartością tego filmu jest widowisko zrobione przez firmę Industrial Light and Magic. Mamy tu do czynienia z ich następnym wyczynem: tematem spektaklu staje się ciało ludzkie. Owo znikanie pokazane jest stopniowo. Najpierw znikają skóra, włosy, później - mięśnie, organy i cały kościec.
TR: - Oglądając "Człowieka widmo", można się właściwie nauczyć anatomii. Pamiętam ze szkoły atlas anatomiczny człowieka, w którym zaprezentowane były różne przekroje: układ kostny, mięśniowy, krwionośny. To samo mamy w naszym filmie i to w formie o wiele bardziej przekonującej niż w tamtym atlasie.
ZK: - Są tu na przykład takie szczegóły, jak wprowadzanie do żył płynu. Żyły - jak wiadomo - rozgałęziają się na wszystkie strony i ten płyn, docierający do wszystkich drobnych naczyń krwionośnych, coraz dalej, daje taki spektakl, że nawet mnie, któremu się wydawało, że już chyba wszystko widziałem w kinie, szczęka opadła.
TR: - Ale, panie Zygmuncie, ten film nie jest przecież filmem naukowym! Nie zmienia niczego w naszym stosunku do świata. Zabawa w komputerową imitację życia pozostaje tylko zabawą, wplecioną w opowieść kryminalną.
ZK: - Moim zdaniem, ten film należy do gatunku "oszalały uczony". Ten rodzaj kino uprawia od dawna i na pewno z niego nie zrezygnuje, mimo że jest to gatunek szablonowy. Zaczęło się od Frankensteina, który stworzył sztucznego człowieka, zmieniającego się w potwora. Na końcu takiego filmu uczony zwykle ginie w swoim laboratorium w płomieniach. To schemat będący niejako klasyką kina. Tutaj mamy to samo: genialnego uczonego (Kevin Bacon), który wie, jak się stać niewidzialnym; działa to tak na jego umysł, że pragnie zdobyć władzę, morduje i chce rządzić światem.
TR: - Ale, gdy oglądałem "Człowieka widmo", przypomniał mi się inny obraz i to wcale nie z gatunku "oszalały uczony", mianowicie "Sliver". W podobny sposób zbudowana tam była akcja, stopniowane napięcie.
ZK: - Tak! To ciekawe, ma pan rację. Tam znowu był maniak, który rozbudował aparaturę obserwacji za pośrednictwem monitorów telewizyjnych i podpatrywał życie całego domu, by wreszcie się wmieszać w krwawy sposób. Owszem, to jest nowoczesna odmiana tego gatunku. Ale, panie Tomaszu, w "Człowieku widmie" mamy jedno z wielkich marzeń ludzkości. Są dwa takie: fruwać i być niewidzialnym. Latający dywan z "Baśni z 1001 nocy" oraz czapka niewidka z bajek ludowych. A jeszcze mi się przypomina nowela Apollinaire’a o pewnym Don Juanie, który miewał nałogowo pożycia z nie swoimi żonami i marzył, aby być niewidzialnym, żeby go mężowie nie mogli zaskoczyć. Najpierw kazał sobie wytatuować na ciele kompletne ubranie, ze spodniami, kamizelką i krawatem. W wypadku, gdyby mąż wszedł, miało wyglądać, że on sobie siedzi na przykład w fotelu całkowicie ubrany i rozmawia. Ale ponieważ ten chwyt został zdemaskowany, marzył, żeby się stać niewidzialnym, aby nadal korzystać z trójkątów małżeńskich. Źle zresztą skończył...
TR: - Tu też mamy trójkąt; może nie małżeński, ale kochanków. Mamy też charakterystyczną postać seksownej uczonej, będącej najbliższą współpracownicą głównego bohatera. Może wynika to z faktu, że reżyserem filmu jest Paul Verhoeven (m.in. "Nagi instynkt"), ale gdy patrzyłem na Elizabeth Shue w tej roli, cały czas miałem wrażenie, że została ona napisana dla Sharon Stone.
ZK: - Myślę jednak, że Shue zagrała nadspodziewanie sugestywnie. Tylko nie ma tak dobrej opinii jak Sharon Stone... Może natomiast zastanowić, dlaczego ambitny reżyser Verhoeven bierze się do schematu typu "oszalały uczony", w gruncie rzeczy nie zmieniając go.
TR: - Myślę, że wystarczającym powodem mogła być możliwość wykorzystania po raz pierwszy danej do rąk zabawki w postaci nowych efektów komputerowych, naprawdę robiących wrażenie. Każdy artysta, niezależnie od jego ambicji, chciałby dostać możliwość pobawienia się niewidzialnością. Równocześnie - cóż to jest za propozycja dla wyobraźni w dobie wszechogarniającego voyeryzmu!
ZK: - Poza wszystkim jest to oszustwo, panie Tomaszu, bo człowiek niewidzialny musiałby być ślepy! Przecież oko wymaga ciemni! Ale nad tym wszyscy przechodzą do porządku. Gatunek "oszalały uczony" był już atakowany jako zniechęcający do nauki w tym sensie, że nie trzeba naruszać praw przyrody stworzonych przez Pana Boga. W latach 60., gdy przez kino przeszła fala buntu intelektualnego, zarzucano mu wsteczność. Ale nie zniknął, bo jest tak atrakcyjny dla kina, że nie mógł zniknąć. Za to zmieniono jego wydźwięk: u Verhoevena uczony jest w służbie Pentagonu, czyli mamy nastawienie antymilitarne.
TR: - Do takiego wydźwięku dawno już przyzwyczaił nas serial "Z Archiwum X", gdzie władze wojskowe jawią się jako większe zagrożenie niż przybysze z innej rzeczywistości.
ZK: - Verhoeven przyłączył się do tego nurtu, ale zrobił takie widowisko, że możemy mu wybaczyć wszelkie schematy i szablony, ciągnące się za tym tematem.
Zygmunt Kałużyński: - Rzeczywiście, jest tu sprzeczność z powołaniem kina, którego zadaniem jest pokazywać. Następny paradoks polega na tym, że ten film jest tak wizualny, spektakularny i zrobiony z takim rozmachem jak żaden inny w obecnym repertuarze.
TR: - Powiedzmy jednak uczciwie, że w "Człowieku widmie" Kevin Bacon, którego w zasadzie nie widać, jest ciągle w jakiś fragmentaryczny sposób widoczny za sprawą przedmiotów, których używa, albo choćby otaczającej go materialnej rzeczywistości. Jeśli na przykład jako niewidzialny człowiek ochlapie się wodą, to ona, oblewając go, utworzy kształt jego ciała.
ZK: - Albo jest scena, pełniąca funkcję cokolwiek komicznego intermedium, kiedy bohater usiłuje odgonić muchę. Łapie ją wreszcie i zabija...
TR: - ...przy czym widzimy tylko reakcje zabijanej muchy. Wygląda to, panie Zygmuncie, na popis speców od trików elektronicznych, tymczasem w tym filmie efekty specjalne stają się osią opowieści na poły kryminalnej.
ZK: - Otóż dla mnie wielką i główną wartością tego filmu jest widowisko zrobione przez firmę Industrial Light and Magic. Mamy tu do czynienia z ich następnym wyczynem: tematem spektaklu staje się ciało ludzkie. Owo znikanie pokazane jest stopniowo. Najpierw znikają skóra, włosy, później - mięśnie, organy i cały kościec.
TR: - Oglądając "Człowieka widmo", można się właściwie nauczyć anatomii. Pamiętam ze szkoły atlas anatomiczny człowieka, w którym zaprezentowane były różne przekroje: układ kostny, mięśniowy, krwionośny. To samo mamy w naszym filmie i to w formie o wiele bardziej przekonującej niż w tamtym atlasie.
ZK: - Są tu na przykład takie szczegóły, jak wprowadzanie do żył płynu. Żyły - jak wiadomo - rozgałęziają się na wszystkie strony i ten płyn, docierający do wszystkich drobnych naczyń krwionośnych, coraz dalej, daje taki spektakl, że nawet mnie, któremu się wydawało, że już chyba wszystko widziałem w kinie, szczęka opadła.
TR: - Ale, panie Zygmuncie, ten film nie jest przecież filmem naukowym! Nie zmienia niczego w naszym stosunku do świata. Zabawa w komputerową imitację życia pozostaje tylko zabawą, wplecioną w opowieść kryminalną.
ZK: - Moim zdaniem, ten film należy do gatunku "oszalały uczony". Ten rodzaj kino uprawia od dawna i na pewno z niego nie zrezygnuje, mimo że jest to gatunek szablonowy. Zaczęło się od Frankensteina, który stworzył sztucznego człowieka, zmieniającego się w potwora. Na końcu takiego filmu uczony zwykle ginie w swoim laboratorium w płomieniach. To schemat będący niejako klasyką kina. Tutaj mamy to samo: genialnego uczonego (Kevin Bacon), który wie, jak się stać niewidzialnym; działa to tak na jego umysł, że pragnie zdobyć władzę, morduje i chce rządzić światem.
TR: - Ale, gdy oglądałem "Człowieka widmo", przypomniał mi się inny obraz i to wcale nie z gatunku "oszalały uczony", mianowicie "Sliver". W podobny sposób zbudowana tam była akcja, stopniowane napięcie.
ZK: - Tak! To ciekawe, ma pan rację. Tam znowu był maniak, który rozbudował aparaturę obserwacji za pośrednictwem monitorów telewizyjnych i podpatrywał życie całego domu, by wreszcie się wmieszać w krwawy sposób. Owszem, to jest nowoczesna odmiana tego gatunku. Ale, panie Tomaszu, w "Człowieku widmie" mamy jedno z wielkich marzeń ludzkości. Są dwa takie: fruwać i być niewidzialnym. Latający dywan z "Baśni z 1001 nocy" oraz czapka niewidka z bajek ludowych. A jeszcze mi się przypomina nowela Apollinaire’a o pewnym Don Juanie, który miewał nałogowo pożycia z nie swoimi żonami i marzył, aby być niewidzialnym, żeby go mężowie nie mogli zaskoczyć. Najpierw kazał sobie wytatuować na ciele kompletne ubranie, ze spodniami, kamizelką i krawatem. W wypadku, gdyby mąż wszedł, miało wyglądać, że on sobie siedzi na przykład w fotelu całkowicie ubrany i rozmawia. Ale ponieważ ten chwyt został zdemaskowany, marzył, żeby się stać niewidzialnym, aby nadal korzystać z trójkątów małżeńskich. Źle zresztą skończył...
TR: - Tu też mamy trójkąt; może nie małżeński, ale kochanków. Mamy też charakterystyczną postać seksownej uczonej, będącej najbliższą współpracownicą głównego bohatera. Może wynika to z faktu, że reżyserem filmu jest Paul Verhoeven (m.in. "Nagi instynkt"), ale gdy patrzyłem na Elizabeth Shue w tej roli, cały czas miałem wrażenie, że została ona napisana dla Sharon Stone.
ZK: - Myślę jednak, że Shue zagrała nadspodziewanie sugestywnie. Tylko nie ma tak dobrej opinii jak Sharon Stone... Może natomiast zastanowić, dlaczego ambitny reżyser Verhoeven bierze się do schematu typu "oszalały uczony", w gruncie rzeczy nie zmieniając go.
TR: - Myślę, że wystarczającym powodem mogła być możliwość wykorzystania po raz pierwszy danej do rąk zabawki w postaci nowych efektów komputerowych, naprawdę robiących wrażenie. Każdy artysta, niezależnie od jego ambicji, chciałby dostać możliwość pobawienia się niewidzialnością. Równocześnie - cóż to jest za propozycja dla wyobraźni w dobie wszechogarniającego voyeryzmu!
ZK: - Poza wszystkim jest to oszustwo, panie Tomaszu, bo człowiek niewidzialny musiałby być ślepy! Przecież oko wymaga ciemni! Ale nad tym wszyscy przechodzą do porządku. Gatunek "oszalały uczony" był już atakowany jako zniechęcający do nauki w tym sensie, że nie trzeba naruszać praw przyrody stworzonych przez Pana Boga. W latach 60., gdy przez kino przeszła fala buntu intelektualnego, zarzucano mu wsteczność. Ale nie zniknął, bo jest tak atrakcyjny dla kina, że nie mógł zniknąć. Za to zmieniono jego wydźwięk: u Verhoevena uczony jest w służbie Pentagonu, czyli mamy nastawienie antymilitarne.
TR: - Do takiego wydźwięku dawno już przyzwyczaił nas serial "Z Archiwum X", gdzie władze wojskowe jawią się jako większe zagrożenie niż przybysze z innej rzeczywistości.
ZK: - Verhoeven przyłączył się do tego nurtu, ale zrobił takie widowisko, że możemy mu wybaczyć wszelkie schematy i szablony, ciągnące się za tym tematem.
Więcej możesz przeczytać w 41/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.