Jest żenujące, że mając gęby pełne walki z korupcją, politycy polscy nie wprowadzili obowiązku podawania stanu majątkowego kandydata na prezydenta i jego najbliższych
1. Przedstawienie marne, aktorzy niesforni albo z przyrodzenia do niczego. Jednym słowem - jak mówią w Kongresówce - użas.
2. Są tacy, którzy uważają, że wybory są za łatwe. Kandydatów jest za dużo. Poza tym przebijają się kandydaci niepoważni, czy z góry skazani na niepowodzenie. Takie zniechęcenie jest zrozumiałe u księgowego telewizji publicznej, który oblicza, ile pieniędzy mógłby w straconym na kandydata czasie zarobić, ale dziwi u innych. Zresztą i kłopoty TVP można byłoby załagodzić, nakładając na wszelkie koncesjowane telewizje - prywatne równie dobrze jak publiczne - ustawowy obowiązek prezentacji zarejestrowanych kandydatów. Zażalenie na poziom kandydatów brzmi w świetle kampanii wręcz niepoważnie. Różnice, jakie były na starcie, zostały później znacznie zredukowane, skoro kandydaci poważni ujawnili wiele cech niepoważnych. Prawdziwy problem nie polega na tym, że ten i ów kandydat był mało inteligentny lub miał groteskowe poglądy, ale na tym, że reprezentował bliżej nie określoną grupę lub tylko siebie samego z najbliższą rodziną. Kandydat Kwaśniewski, mimo że przejściowo bezpartyjny, wyraźnie był związany ze swoją macierzystą partią, podobnie kandydat Krzaklewski z "Solidarnością". I wiadomo, co przynosi zwycięstwo jednego lub drugiego, czyje i jakie poparcie w parlamencie. Zwycięski Kwaśniewski to Danuta Waniek, Miller czy Celiński, zwycięski Krzaklewski to Buzek, Walendziak czy Ewa Lewicka. Już natomiast w wypadku Olechowskiego nie jest jasne, czy jego polityczna siła to kilkanaście osób z Komitetu Honorowego, zacni ludzie z "Tygodnika Powszechnego", prof. Szacki i dr Moczydłowski, czy też coś więcej, o czym na razie nie wiadomo. Czy kryje się za tym jakaś ukryta umowa z Unią Wolności, czy też kandydat dokona wyboru politycznego po wyborach. Na szczęście Olechowskiego znamy od lat, ale jest wielu, którzy chcą startować solo, o których nic nie wiemy. Problem pojawił się w pierwszych wyborach pod postacią Stana Tymińskiego, którego zasadniczą wadą nie były poglądy, bo nie bardzo je miał, ale absolutna nieprzewidywalność polityczna polegająca na tym, że nie było wiadomo, kto z nim jest związany, jaki jest jego zasób ekspertów, doradców, zwolenników. Wybiera się jednego, ale w pałacu bywają tysiące. Takiego problemu uniknie się wtedy, gdy partia lub inna bardziej trwała niż komitet wyborczy organizacja będzie ponosić jakąś odpowiedzialność polityczną za wystawionego kandydata. To jest właściwie jedyny sposób na odpowiedzialność kandydata, który inaczej jest odpowiedzialny dopiero przed Trybunałem Stanu.
3. Taki mechanizm działałby, gdyby wybory prezydenckie były w kompetencji parlamentu, bo choć - jak uczy historia - nawet wtedy mógłby się przecisnąć na stolec prezydencki ktoś bezpartyjny, spoza ścisłego układu, to jednak musiałby być z partiami w parlamencie związany. Oczywistą wadą wyborów przez parlament jest zamknięcie się świata polityki, ale przecież i tak panuje tendencja do oligarchizacji życia politycznego, zamykania go w obrębie już ustalonej listy graczy i ugrupowań, wśród których z wyborów na wybory rozdawane będą pieniądze i stanowiska, rządowe i te z klucza dla opozycji. Do tego zmierza obniżanie granicy wielkości gmin, w których wybory mają charakter proporcjonalny; stosowanie górnych poprzeczek w wyborach parlamentarnych, utrzymywanie listy krajowej, zaostrzanie kryteriów rejestracji partii i rejestracji komitetów wyborczych w wyborach parlamentarnych. Jeśli jednak rola czynnika partyjnego ma się zwiększać tak, aby ograniczyć nieprzewidywalność polityki, to musi przyjść kolej na eliminację powszechnych wyborów prezydenckich, ograniczenie się do kandydatów zgłoszonych przez partie lub zmianę systemu prezydencko-parlamentarnego na system kanclerski z czysto nominalną rolą prezydenta. To ostatnie wydaje się najbardziej logiczne, biorąc pod uwagę, że polityczne przesłanki utrzymywania prezydentury w dzisiejszym kształcie już dawno minęły. Nie ma bowiem ani potrzeby utrzymywania komunistycznej kontroli nad procesem demokratyzacji, czemu miała służyć prezydentura gen. Jaruzelskiego, ani też przebicia legitymizacji "okrągłego stołu" legitymizacją woli narodu, czemu służył wybór prezydenta Wałęsy w głosowaniu powszechnym. Wszystko to były wydarzenia historyczne prowadzące do demokracji, ale niekoniecznie mają sens w ustroju dzisiejszym. Spodziewam się zresztą, że znużeni gorsetem fantazyjnych zasad i dziwacznych instytucji przyjętych w konstytucji z 1997 r. w drugim dziesięcioleciu III Rzeczypospolitej zabierzemy się do reformy i naprawy instytucji publicznych. A o tym główni kandydaci w wyborach mieli niebezpiecznie mało do powiedzenia.
4. Były też głosy, żeby zaprzestać kampanii albo przynajmniej ograniczyć ją do prezentacji zdjęcia kandydata z małżonką. Już co do tego, czy kandydat powinien mówić, były głosy podzielone. Podczas gdy telewizja publiczna obyłaby się w ogóle bez ich głosu, inni zalecali słuchanie wyłącznie małżonek(-ków). Tymczasem jeśli Naród wybiera, to powinien o kandydatach wiedzieć wszystko, co można - bez szacunku dla tajemnicy danych osobowych i poczucia prywatności, rozbudowanego w Polsce zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o kieszeń. Jest żenujące, że mając gęby pełne walki z korupcją, politycy polscy nie wprowadzili obowiązku podawania stanu majątkowego kandydata i jego najbliższych. Prezydentostwo żyją w rozdzielności majątkowej, ale starają się nas przekonać o wspólnocie stołu i łoża, a także pracy politycznej. Prezydentowa Kwaśniewska mówiła z obrzydzeniem, iż "otrzymujemy" propozycje rozmaitych filmów na temat konkurentów męża i spieszyła zapewnić o tym, że z nich nie skorzystają. Para działa więc razem i nawet czysto filantropijne uczynki prezydentowej są wydarzeniem publicznym. Co więc z kasą? Dopóki nie wiem, dopóty głosu nie oddam.
5. Swoją drogą, jeśli prezydentowa bądź prezydent wiedzą coś o konkurentach, co podważa publiczne zaufanie do ich wiarygodności lub zdolności do pełnienia najwyższej funkcji publicznej w państwie, to jest ich obowiązkiem fakty te ujawnić. Tak samo jak ujawniono fakty niemiłe dla prezydenta. I nie było tu wcale kampanii negatywnej, jak nam usiłują wmówić stronnicy tego lub owego, ale zwykła publiczna prezentacja kandydatów w warunkach wolnej konkurencji politycznej, w której mamy obowiązek (a nie tylko prawo) wziąć pod uwagą całą wiedzę dostępną o nowym prezydencie Polski.
2. Są tacy, którzy uważają, że wybory są za łatwe. Kandydatów jest za dużo. Poza tym przebijają się kandydaci niepoważni, czy z góry skazani na niepowodzenie. Takie zniechęcenie jest zrozumiałe u księgowego telewizji publicznej, który oblicza, ile pieniędzy mógłby w straconym na kandydata czasie zarobić, ale dziwi u innych. Zresztą i kłopoty TVP można byłoby załagodzić, nakładając na wszelkie koncesjowane telewizje - prywatne równie dobrze jak publiczne - ustawowy obowiązek prezentacji zarejestrowanych kandydatów. Zażalenie na poziom kandydatów brzmi w świetle kampanii wręcz niepoważnie. Różnice, jakie były na starcie, zostały później znacznie zredukowane, skoro kandydaci poważni ujawnili wiele cech niepoważnych. Prawdziwy problem nie polega na tym, że ten i ów kandydat był mało inteligentny lub miał groteskowe poglądy, ale na tym, że reprezentował bliżej nie określoną grupę lub tylko siebie samego z najbliższą rodziną. Kandydat Kwaśniewski, mimo że przejściowo bezpartyjny, wyraźnie był związany ze swoją macierzystą partią, podobnie kandydat Krzaklewski z "Solidarnością". I wiadomo, co przynosi zwycięstwo jednego lub drugiego, czyje i jakie poparcie w parlamencie. Zwycięski Kwaśniewski to Danuta Waniek, Miller czy Celiński, zwycięski Krzaklewski to Buzek, Walendziak czy Ewa Lewicka. Już natomiast w wypadku Olechowskiego nie jest jasne, czy jego polityczna siła to kilkanaście osób z Komitetu Honorowego, zacni ludzie z "Tygodnika Powszechnego", prof. Szacki i dr Moczydłowski, czy też coś więcej, o czym na razie nie wiadomo. Czy kryje się za tym jakaś ukryta umowa z Unią Wolności, czy też kandydat dokona wyboru politycznego po wyborach. Na szczęście Olechowskiego znamy od lat, ale jest wielu, którzy chcą startować solo, o których nic nie wiemy. Problem pojawił się w pierwszych wyborach pod postacią Stana Tymińskiego, którego zasadniczą wadą nie były poglądy, bo nie bardzo je miał, ale absolutna nieprzewidywalność polityczna polegająca na tym, że nie było wiadomo, kto z nim jest związany, jaki jest jego zasób ekspertów, doradców, zwolenników. Wybiera się jednego, ale w pałacu bywają tysiące. Takiego problemu uniknie się wtedy, gdy partia lub inna bardziej trwała niż komitet wyborczy organizacja będzie ponosić jakąś odpowiedzialność polityczną za wystawionego kandydata. To jest właściwie jedyny sposób na odpowiedzialność kandydata, który inaczej jest odpowiedzialny dopiero przed Trybunałem Stanu.
3. Taki mechanizm działałby, gdyby wybory prezydenckie były w kompetencji parlamentu, bo choć - jak uczy historia - nawet wtedy mógłby się przecisnąć na stolec prezydencki ktoś bezpartyjny, spoza ścisłego układu, to jednak musiałby być z partiami w parlamencie związany. Oczywistą wadą wyborów przez parlament jest zamknięcie się świata polityki, ale przecież i tak panuje tendencja do oligarchizacji życia politycznego, zamykania go w obrębie już ustalonej listy graczy i ugrupowań, wśród których z wyborów na wybory rozdawane będą pieniądze i stanowiska, rządowe i te z klucza dla opozycji. Do tego zmierza obniżanie granicy wielkości gmin, w których wybory mają charakter proporcjonalny; stosowanie górnych poprzeczek w wyborach parlamentarnych, utrzymywanie listy krajowej, zaostrzanie kryteriów rejestracji partii i rejestracji komitetów wyborczych w wyborach parlamentarnych. Jeśli jednak rola czynnika partyjnego ma się zwiększać tak, aby ograniczyć nieprzewidywalność polityki, to musi przyjść kolej na eliminację powszechnych wyborów prezydenckich, ograniczenie się do kandydatów zgłoszonych przez partie lub zmianę systemu prezydencko-parlamentarnego na system kanclerski z czysto nominalną rolą prezydenta. To ostatnie wydaje się najbardziej logiczne, biorąc pod uwagę, że polityczne przesłanki utrzymywania prezydentury w dzisiejszym kształcie już dawno minęły. Nie ma bowiem ani potrzeby utrzymywania komunistycznej kontroli nad procesem demokratyzacji, czemu miała służyć prezydentura gen. Jaruzelskiego, ani też przebicia legitymizacji "okrągłego stołu" legitymizacją woli narodu, czemu służył wybór prezydenta Wałęsy w głosowaniu powszechnym. Wszystko to były wydarzenia historyczne prowadzące do demokracji, ale niekoniecznie mają sens w ustroju dzisiejszym. Spodziewam się zresztą, że znużeni gorsetem fantazyjnych zasad i dziwacznych instytucji przyjętych w konstytucji z 1997 r. w drugim dziesięcioleciu III Rzeczypospolitej zabierzemy się do reformy i naprawy instytucji publicznych. A o tym główni kandydaci w wyborach mieli niebezpiecznie mało do powiedzenia.
4. Były też głosy, żeby zaprzestać kampanii albo przynajmniej ograniczyć ją do prezentacji zdjęcia kandydata z małżonką. Już co do tego, czy kandydat powinien mówić, były głosy podzielone. Podczas gdy telewizja publiczna obyłaby się w ogóle bez ich głosu, inni zalecali słuchanie wyłącznie małżonek(-ków). Tymczasem jeśli Naród wybiera, to powinien o kandydatach wiedzieć wszystko, co można - bez szacunku dla tajemnicy danych osobowych i poczucia prywatności, rozbudowanego w Polsce zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o kieszeń. Jest żenujące, że mając gęby pełne walki z korupcją, politycy polscy nie wprowadzili obowiązku podawania stanu majątkowego kandydata i jego najbliższych. Prezydentostwo żyją w rozdzielności majątkowej, ale starają się nas przekonać o wspólnocie stołu i łoża, a także pracy politycznej. Prezydentowa Kwaśniewska mówiła z obrzydzeniem, iż "otrzymujemy" propozycje rozmaitych filmów na temat konkurentów męża i spieszyła zapewnić o tym, że z nich nie skorzystają. Para działa więc razem i nawet czysto filantropijne uczynki prezydentowej są wydarzeniem publicznym. Co więc z kasą? Dopóki nie wiem, dopóty głosu nie oddam.
5. Swoją drogą, jeśli prezydentowa bądź prezydent wiedzą coś o konkurentach, co podważa publiczne zaufanie do ich wiarygodności lub zdolności do pełnienia najwyższej funkcji publicznej w państwie, to jest ich obowiązkiem fakty te ujawnić. Tak samo jak ujawniono fakty niemiłe dla prezydenta. I nie było tu wcale kampanii negatywnej, jak nam usiłują wmówić stronnicy tego lub owego, ale zwykła publiczna prezentacja kandydatów w warunkach wolnej konkurencji politycznej, w której mamy obowiązek (a nie tylko prawo) wziąć pod uwagą całą wiedzę dostępną o nowym prezydencie Polski.
Więcej możesz przeczytać w 42/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.