Co chciał osiągnąć Arafat, decydując się na otwarty konflikt z Izraelem?
Misternie budowane fundamenty pokoju na Bliskim Wschodzie w ciągu zaledwie kilkunastu dni zostały zniszczone. Sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Po obu stronach coraz głośniej słychać zacietrzewione głosy radykałów. Na ulicach giną ludzie, a tłumy domagają się zemsty. "Wyciągamy dłoń na zgodę, ale w każdej chwili może się ona zacisnąć w pięść. W aksamitnych rękawiczkach mamy dłonie z żelaza" - w taki sposób izraelski wiceminister obrony Efraim Sneh ostrzegał w tych dniach Palestyńczyków przed konsekwencjami eskalacji zamieszek. Rząd Ehuda Baraka jest przekonany, że Jaser Arafat celowo wywołał ostatnią falę przemocy, aby nie dopuścić do przedstawienia przez Amerykanów najnowszego kompromisu, dotyczącego głównie wschodniej Jerozolimy. Stanowisko Waszyngtonu - zdaniem Arafata - z kompromisem ma niewiele wspól-nego, gdyż Bill Clinton chce się przypodobać lobby żydowskiemu, by pomóc swemu zastępcy wygrać zbliżające się wybory prezydenckie w USA. Media palestyńskie tłumaczą, że Clinton nie chce się też narazić ortodoksyjnym Żydom w Nowym Jorku, by nie utrudniać żonie rywalizacji o miejsce w Senacie. Rząd Baraka domaga się od amerykańskiego prezydenta, aby jednoznacznie (podobnie jak w Camp David) obarczył Palestyńczyków winą za fiasko wysiłków pokojowych. Tym razem jednak Stany Zjednoczone ociągają się, nie chcąc w umiarkowanych krajach arabskich utracić opinii bezstronnego mediatora. Dlatego też nie zawetowały najnowszej rezolucji Rady Bezpieczeństwa, potępiającej Izrael za "przesadne użycie przemocy".
Wygląda na to, że Arafat chce za wszelką cenę zahamować proces pokojowy do chwili uformowania się nowej administracji w Waszyngtonie. Jednocześnie stara się przekonać opinię światową, że prowadzi heroiczną walkę z brutalnym izraelskim najeźdźcą. W takiej atmosferze łatwiej mu będzie proklamować państwo palestyńskie. Izraelscy wojskowi nieustannie podkreślają, że wśród Palestyńczyków byłoby znacznie więcej ofiar, gdyby nie to, że od początku walk napotykali jedynie bierny opór.
Władze autonomii całkowitą winą za ostatnie krwawe wydarzenia obarczają rząd Baraka i szefa konserwatywnej opozycji Ariela Szarona, który 28 września złożył "prowokacyjną" wizytę na Wzgórzu Świątynnym. Tymczasem wywiad izraelski już od kilku miesięcy wysyłał depesze z ostrzeżeniami, że Palestyńczycy zamierzają zastosować przemoc w celu uzyskania korzyści politycznych.
Czego właściwie chce Arafat? - to najczęściej zadawane pytanie w Izraelu. Prawdopodobnie przywódca Autonomii Palestyńskiej traktuje krwawe zajścia jako wstęp do dalszych rokowań pokojowych. Nie można też wykluczyć, że zrezygnował z układów i chce doprowadzić do konfliktu regionalnego z udziałem sąsiadujących z Izraelem państw arabskich. Jedno jest pewne: Arafat chce, aby w przyszłych rozmowach dużą rolę odgrywała ONZ, gdyż umocniłoby to jego pozycję przetargową wobec Izraela.
Wbrew niektórym opiniom szanse rozpętania konfliktu regionalnego są nikłe. Egipt znajduje się w przededniu wyborów i zajęty jest problemami ekonomicznymi oraz walką z islamistami. Syria po przejęciu prezydentury przez młodego Asada też pochłonięta jest wewnętrznymi sprawami, z których odzyskanie siłą Golanu nie jest najpilniejsze. W Jordanii nie widać wielu zwolenników konfliktu, a mozolnie odbudowujący się ze zniszczeń Liban praktycznie nie ma militarnego znaczenia. Jedynym sojusznikiem Arafata okazał się więc Hezbollah. Z wojskowego punktu widzenia ponowne zaostrzenie konfliktu z Hezbollahem nie stanowi dla Izraela problemu. Przeciwnie, zwiększenie popularności islamistów w autonomii z pewnością nie byłoby korzystne dla Arafata, nie mówiąc już o przywódcach Egiptu, Syrii i Jordanii.
Jest już niemal pewne, że jednym ze skutków ostatniej fali przemocy będzie rezygnacja z forsowanych przez rząd Izraela planów zawarcia ostatecznego porozumienia pokojowego. Jeśli negocjacje zostaną wznowione, dotyczyć będą znowu tymczasowych układów, przyznających Palestyńczykom kontrolę nad kolejnymi niewielkimi obszarami Zachodniego Brzegu Jordanu. Kwestia Jerozolimy odłożona zostanie na bliżej nie określoną przyszłość. Co więcej: ostatnie starcia sprawiły, że po raz pierwszy od zawarcia przed siedmiu laty układów w Oslo coraz więcej izraelskich zwolenników pokoju otwarcie przyznaje, iż być może "Arafat nie jest odpowiednim partnerem". "Prawdopodobnie trzeba poczekać na następców Arafata" - napisał opiniotwórczy dziennik "Haarec", a znany pisarz izraelski A. B. Jehoszua powtarza: "Możliwe, że Palestyńczycy muszą jeszcze pocierpieć jak Serbowie, zanim pozbędą się swojego Milosevicia".
Wygląda na to, że Arafat chce za wszelką cenę zahamować proces pokojowy do chwili uformowania się nowej administracji w Waszyngtonie. Jednocześnie stara się przekonać opinię światową, że prowadzi heroiczną walkę z brutalnym izraelskim najeźdźcą. W takiej atmosferze łatwiej mu będzie proklamować państwo palestyńskie. Izraelscy wojskowi nieustannie podkreślają, że wśród Palestyńczyków byłoby znacznie więcej ofiar, gdyby nie to, że od początku walk napotykali jedynie bierny opór.
Władze autonomii całkowitą winą za ostatnie krwawe wydarzenia obarczają rząd Baraka i szefa konserwatywnej opozycji Ariela Szarona, który 28 września złożył "prowokacyjną" wizytę na Wzgórzu Świątynnym. Tymczasem wywiad izraelski już od kilku miesięcy wysyłał depesze z ostrzeżeniami, że Palestyńczycy zamierzają zastosować przemoc w celu uzyskania korzyści politycznych.
Czego właściwie chce Arafat? - to najczęściej zadawane pytanie w Izraelu. Prawdopodobnie przywódca Autonomii Palestyńskiej traktuje krwawe zajścia jako wstęp do dalszych rokowań pokojowych. Nie można też wykluczyć, że zrezygnował z układów i chce doprowadzić do konfliktu regionalnego z udziałem sąsiadujących z Izraelem państw arabskich. Jedno jest pewne: Arafat chce, aby w przyszłych rozmowach dużą rolę odgrywała ONZ, gdyż umocniłoby to jego pozycję przetargową wobec Izraela.
Wbrew niektórym opiniom szanse rozpętania konfliktu regionalnego są nikłe. Egipt znajduje się w przededniu wyborów i zajęty jest problemami ekonomicznymi oraz walką z islamistami. Syria po przejęciu prezydentury przez młodego Asada też pochłonięta jest wewnętrznymi sprawami, z których odzyskanie siłą Golanu nie jest najpilniejsze. W Jordanii nie widać wielu zwolenników konfliktu, a mozolnie odbudowujący się ze zniszczeń Liban praktycznie nie ma militarnego znaczenia. Jedynym sojusznikiem Arafata okazał się więc Hezbollah. Z wojskowego punktu widzenia ponowne zaostrzenie konfliktu z Hezbollahem nie stanowi dla Izraela problemu. Przeciwnie, zwiększenie popularności islamistów w autonomii z pewnością nie byłoby korzystne dla Arafata, nie mówiąc już o przywódcach Egiptu, Syrii i Jordanii.
Jest już niemal pewne, że jednym ze skutków ostatniej fali przemocy będzie rezygnacja z forsowanych przez rząd Izraela planów zawarcia ostatecznego porozumienia pokojowego. Jeśli negocjacje zostaną wznowione, dotyczyć będą znowu tymczasowych układów, przyznających Palestyńczykom kontrolę nad kolejnymi niewielkimi obszarami Zachodniego Brzegu Jordanu. Kwestia Jerozolimy odłożona zostanie na bliżej nie określoną przyszłość. Co więcej: ostatnie starcia sprawiły, że po raz pierwszy od zawarcia przed siedmiu laty układów w Oslo coraz więcej izraelskich zwolenników pokoju otwarcie przyznaje, iż być może "Arafat nie jest odpowiednim partnerem". "Prawdopodobnie trzeba poczekać na następców Arafata" - napisał opiniotwórczy dziennik "Haarec", a znany pisarz izraelski A. B. Jehoszua powtarza: "Możliwe, że Palestyńczycy muszą jeszcze pocierpieć jak Serbowie, zanim pozbędą się swojego Milosevicia".
Więcej możesz przeczytać w 42/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.