Gdyby nie dokonania obozu solidarnościowego, nie byłoby w Polsce wolnych, tajnych i bezpośrednich wyborów prezydenckich
Po wyborach nie mam najweselszych refleksji. Jestem ojcem polskiej demokracji, a ona - jak każde dziecko - nie darzy rodzica szacunkiem. Mój wynik wyborczy świadczy o tym aż nadto dobitnie. Złożyły się na to dwa przeciwstawne procesy. Cisnęły one z obu stron jak palce pestkę, aż odstrzeliły mnie poza nawias konkurencji wyborczej.
Pierwszy reprezentowały rzesze moich miłośników i zwolenników, którzy chcieliby żywcem postawić mnie na cokół pomnika. Mają tak wielki szacunek dla moich dokonań, że najchętniej oblaliby mnie brązem. Tyle że tego się nie da zrobić żywemu człowiekowi. Udusi się pod taką powłoką. Brzemię moich dokonań historycznych już minęło masę krytyczną i miast stanowić kapitał polityczny, stanowi przeszkodę. Historia mnie przygniata.
Drugi jest rezultatem dwudziestoletniej kampanii negatywnej. Stek oskarżeń i pomówień, kubły pomyj, jakie na mnie wylali - po pierwsze, moi wrogowie, po drugie, moi przyjaciele. Wrogowie posuwali się do fałszerstw (przypomnę fałszowanie dokumentów współpracy mających mi odebrać Nagrodę Nobla czy słynną "rozmowę z bratem"). Ale wrogowie to wrogowie i ich życzliwości nie powinienem się spodziewać. Co innego przyjaciele. Ci dołożyli mi chyba najwięcej. Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, podczas jednego z czatów internetowych, powróciło pytanie, czy to prawda, że na strajk przybyłem motorówką Dowództwa Marynarki Wojennej w Gdyni. To jedno z 17 pytań Anny Walentynowicz do Lecha Wałęsy. Zobaczmy, jak sprytnie skonstruowana jest ta insynuacja. Mój skok przez płot był już wtedy pewnym symbolem, należało go zatem zanegować. Dodać posądzenie o współpracę z władzami komunistycznymi - mieć na swoje usługi Dowództwo Marynarki Wojennej to nie lada wyróżnienie dla prostego elektryka. Nie dementowałem tego, bo byłem pewien, że nikt nie da takim bzdurom wiary. Otóż tu się myliłem. Moi przyjaciele (ma rację stara reguła: chroń mnie Boże od przyjaciół, z wrogami sobie poradzę) zastosowali starą goebbelsowską metodę propagandy - kłammy, kłammy, a zawsze coś z tego zostanie. Do grona tych przyjaciół można dodać panów Olszewskiego i Macierewicza, którzy dorabiali mi twarz agenta. Do niewielu plusów mojego startowania można zaliczyć rozprawę lustracyjną, która pozwoliła mi się z tych zarzutów oczyścić. Dodać można publicystykę "Gazety Wyborczej" i Adama Michnika w szczególności. Dorabiali mi oni gębę dyktatora (może dlatego, że jestem kumem Adama). Później odwoływali to wszystko, ale jednak - w zgodzie z przytoczoną wyżej regułą - coś zostawało.
I tak obrobiony przez kampanię negatywną i przytłoczony ciężarem historii dostałem cztery razy mniej głosów od Leppera. Jak się czuję? Upokorzony. Ale ani nie jest to pierwsze upokorzenie w moim życiu, ani nie ostatnie, ani też nie uważam pokory za coś szczególnie złego. Będę robił to, co do tej pory. Będę nadal recenzował scenę polityczną, do czego mam, jak każdy obywatel, prawo. Prócz prawa mam też i obowiązek, by się dzielić swoim doświadczeniem. Przecież nie nabyłem go na osobistą własność, ale po to, by się dzielić nim dla dobra kraju. Ci, którzy spodziewają się mego zejścia ze sceny politycznej, mogą się rozczarować. Tym, którzy widzą moje miejsce jedynie na pomniku, powiem, że nieco się pospieszyli. Zresztą pomniki trzeba szanować. Wspomniany hitlerowski minister propagandy (coś się nie mogę od tego kulawca odczepić) powiadał: Jeśli zabrać narodowi jego pomniki, to w dwa pokolenia przestaje być narodem.
Zerwaliśmy z politycznego kalendarza kartkę - wybory prezydenckie. Może to i dobrze, że w pierwszej turze, bo taniej. Teraz majaczą w perspektywie wybory parlamentarne. One są ważniejsze, bo realna władza wykonawcza jest w rządzie, nie u prezydenta. Ale wszystko wskazuje, że polska scena polityczna znacznie się do tego czasu (i w rezultacie wyborów prezydenckich) przebuduje. To już jednak temat na inne opowiadanie.
Po zastanowieniu się mam chwilę - prawda, że przyprawionej goryczą - niemniej jednak satysfakcji. Gdyby nie dokonania obozu solidarnościowego przez ostatnie lat dwadzieścia, wolnych, tajnych i bezpośrednich wyborów by w Polsce nie było. Ja też do tego swoje dołożyłem. Mówią, że jestem ojcem demokracji. A dziecko - jak to teraz dzieci - ojca nie szanuje.
Pierwszy reprezentowały rzesze moich miłośników i zwolenników, którzy chcieliby żywcem postawić mnie na cokół pomnika. Mają tak wielki szacunek dla moich dokonań, że najchętniej oblaliby mnie brązem. Tyle że tego się nie da zrobić żywemu człowiekowi. Udusi się pod taką powłoką. Brzemię moich dokonań historycznych już minęło masę krytyczną i miast stanowić kapitał polityczny, stanowi przeszkodę. Historia mnie przygniata.
Drugi jest rezultatem dwudziestoletniej kampanii negatywnej. Stek oskarżeń i pomówień, kubły pomyj, jakie na mnie wylali - po pierwsze, moi wrogowie, po drugie, moi przyjaciele. Wrogowie posuwali się do fałszerstw (przypomnę fałszowanie dokumentów współpracy mających mi odebrać Nagrodę Nobla czy słynną "rozmowę z bratem"). Ale wrogowie to wrogowie i ich życzliwości nie powinienem się spodziewać. Co innego przyjaciele. Ci dołożyli mi chyba najwięcej. Jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, podczas jednego z czatów internetowych, powróciło pytanie, czy to prawda, że na strajk przybyłem motorówką Dowództwa Marynarki Wojennej w Gdyni. To jedno z 17 pytań Anny Walentynowicz do Lecha Wałęsy. Zobaczmy, jak sprytnie skonstruowana jest ta insynuacja. Mój skok przez płot był już wtedy pewnym symbolem, należało go zatem zanegować. Dodać posądzenie o współpracę z władzami komunistycznymi - mieć na swoje usługi Dowództwo Marynarki Wojennej to nie lada wyróżnienie dla prostego elektryka. Nie dementowałem tego, bo byłem pewien, że nikt nie da takim bzdurom wiary. Otóż tu się myliłem. Moi przyjaciele (ma rację stara reguła: chroń mnie Boże od przyjaciół, z wrogami sobie poradzę) zastosowali starą goebbelsowską metodę propagandy - kłammy, kłammy, a zawsze coś z tego zostanie. Do grona tych przyjaciół można dodać panów Olszewskiego i Macierewicza, którzy dorabiali mi twarz agenta. Do niewielu plusów mojego startowania można zaliczyć rozprawę lustracyjną, która pozwoliła mi się z tych zarzutów oczyścić. Dodać można publicystykę "Gazety Wyborczej" i Adama Michnika w szczególności. Dorabiali mi oni gębę dyktatora (może dlatego, że jestem kumem Adama). Później odwoływali to wszystko, ale jednak - w zgodzie z przytoczoną wyżej regułą - coś zostawało.
I tak obrobiony przez kampanię negatywną i przytłoczony ciężarem historii dostałem cztery razy mniej głosów od Leppera. Jak się czuję? Upokorzony. Ale ani nie jest to pierwsze upokorzenie w moim życiu, ani nie ostatnie, ani też nie uważam pokory za coś szczególnie złego. Będę robił to, co do tej pory. Będę nadal recenzował scenę polityczną, do czego mam, jak każdy obywatel, prawo. Prócz prawa mam też i obowiązek, by się dzielić swoim doświadczeniem. Przecież nie nabyłem go na osobistą własność, ale po to, by się dzielić nim dla dobra kraju. Ci, którzy spodziewają się mego zejścia ze sceny politycznej, mogą się rozczarować. Tym, którzy widzą moje miejsce jedynie na pomniku, powiem, że nieco się pospieszyli. Zresztą pomniki trzeba szanować. Wspomniany hitlerowski minister propagandy (coś się nie mogę od tego kulawca odczepić) powiadał: Jeśli zabrać narodowi jego pomniki, to w dwa pokolenia przestaje być narodem.
Zerwaliśmy z politycznego kalendarza kartkę - wybory prezydenckie. Może to i dobrze, że w pierwszej turze, bo taniej. Teraz majaczą w perspektywie wybory parlamentarne. One są ważniejsze, bo realna władza wykonawcza jest w rządzie, nie u prezydenta. Ale wszystko wskazuje, że polska scena polityczna znacznie się do tego czasu (i w rezultacie wyborów prezydenckich) przebuduje. To już jednak temat na inne opowiadanie.
Po zastanowieniu się mam chwilę - prawda, że przyprawionej goryczą - niemniej jednak satysfakcji. Gdyby nie dokonania obozu solidarnościowego przez ostatnie lat dwadzieścia, wolnych, tajnych i bezpośrednich wyborów by w Polsce nie było. Ja też do tego swoje dołożyłem. Mówią, że jestem ojcem demokracji. A dziecko - jak to teraz dzieci - ojca nie szanuje.
Więcej możesz przeczytać w 43/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.