Rozmowa z JETEM LI, aktorem, mistrzem wschodnich sztuk walki
Roman Rogowiecki: - Występ w filmie Andrzeja Bartkowiaka "Romeo musi umrzeć" to twoja najciekawsza rola. Pierwsza, która pozwala ci być także aktorem, a nie tylko "specjalistą" z zakresu wschodnich sztuk walki. Jesteś mistrzem wu-shu. Na czym polega ta technika, czym się różni od kung-fu i innych stylów?
Jet Li: - Wu-shu można porównać z muzyką. Wiadomo, że istnieją jej różne gatunki, na przykład klasyka, pop, jazz. Wschodnie walki też dzielą się na rodzaje - kung-fu, hem, drunk, weapon. Wu-shu to wszystkie te techniki razem wzięte. Właściwie stanowi ono połączenie większości technik związanych z wysiłkiem fizycznym.
- Co daje bycie mistrzem wu-shu?
- To zależy, co się chce osiągnąć. Można zostać czempionem klasy sportowej, zdobywać olimpijskie laury. Inną korzyścią jest umiejętność samoobrony. Pożyteczne okazują się również codziennie wykonywane ćwiczenia, dobrze wpływające na ogólny stan zdrowia. Pojawia się niekiedy także możliwość zrobienia kariery aktorskiej w filmach walki lub akcji.
- Jak ma się wu-shu do technik, które zaprezentowałeś w takich filmach jak "Klasztor Shaolin"?,
- Najważniejsze chińskie style walki to wu-shu i shaolin. W tym ostatnim częściej stosuje się przemoc fizyczną. Mój pierwszy film z serii "Klasztor Shaolin" był wielkim hitem w Azji. Uważano mnie nawet za Chińczyka z klasztoru Shaolin, ale ja nauczyłem się tego stylu tylko na potrzeby filmu.
- W twoim amerykańskim debiucie - "Zabójczej broni 4" - główny bohater jest bardzo brutalny. Wreszcie zagrałeś czarny charakter.
- Nie tylko odtwarzana postać zdecydowanie różni się od poprzednich moich ról. Współpraca z reżyserem Dickiem Donnerem, producentem Joelem Silverem, nie mówiąc o Melu Gibsonie, to zupełnie nowy rozdział w mojej karierze. Przede wszystkim - wielki skok z Azji do Ameryki. Po nakręceniu filmu zaprzyjaźniłem się z Melem - jesteśmy współproducentami telewizyjnego filmu "Invincible", który niebawem zostanie nakręcony.
- A polski reżyser Andrzej Bartkowiak?
- Spotkałem się z nim już wcześniej na planie "Zabójczej broni 4". Pracował wtedy jako operator. Jest naprawdę utalentowany. Wie, jak kierować aktorami, jak ich odpowiednio pokazać, z jakiego kąta zrobić ujęcie.
- W reżyserowanym przez Bartkowiaka filmie sceny walki, w których bierzesz udział, zapierają dech w piersiach. Czy takie ujęcia inaczej kręci się w Hongkongu i w Hollywood?
- Praca w Hollywood nie stwarza tak wielkiego ryzyka, wszyscy są ubezpieczeni, są kaskaderzy, jest czas, by wszystko przećwiczyć i dokładnie przygotować. Kręcenie w Hongkongu jest niebezpieczne, bo wszystkie sceny gra się samemu, ale ma się mnóstwo czasu na próby i trening.
- Nie obawiasz się, że Hollywood wykorzysta cię tylko jako specjalistę od sztuk walki, natomiast niechętnie będzie patrzył na twoje aspiracje aktorskie? Czy miałeś wpływ na kreowanie postaci Hana Singa, Chińczyka, którego grasz w filmie Bartkowiaka?
- W trakcie kręcenia nie miałem możliwości wypowiedzenia się na temat, jak bym widział moją rolę. Mogłem tylko zawierzyć producentom, że właściwie zarysowali postać, którą gram, że zapoznali się z życiem takich ludzi, jakich przedstawiliśmy. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miał okazję wybierać, kogo i jak chcę zagrać. W tym filmie chcieliśmy przybliżyć widowni nie tylko samą technikę walki wu-shu, ale także wiedzę o Chińczykach, ich sposobie myślenia, filozofii życiowej.
- W filmie jest osiem rozbudowanych sekwencji walki. Która była dla ciebie największym wyzwaniem technicznym?
- Najlepsza jest scena, w której przy pomocy Aaliyah walczę ze złą dziewczyną. Zgodnie z tradycją wu-shu postać, którą gram, nie może skrzywdzić kobiety, nawet gdy ona atakuje. Dlatego w walce wykorzystuję nogi i ręce Aaliyah. Sam pomysł jest dość karkołomny, ale widzowie czekają na takie efekty. Chcą oglądać właśnie tak skomplikowane łamańce.
Jet Li: - Wu-shu można porównać z muzyką. Wiadomo, że istnieją jej różne gatunki, na przykład klasyka, pop, jazz. Wschodnie walki też dzielą się na rodzaje - kung-fu, hem, drunk, weapon. Wu-shu to wszystkie te techniki razem wzięte. Właściwie stanowi ono połączenie większości technik związanych z wysiłkiem fizycznym.
- Co daje bycie mistrzem wu-shu?
- To zależy, co się chce osiągnąć. Można zostać czempionem klasy sportowej, zdobywać olimpijskie laury. Inną korzyścią jest umiejętność samoobrony. Pożyteczne okazują się również codziennie wykonywane ćwiczenia, dobrze wpływające na ogólny stan zdrowia. Pojawia się niekiedy także możliwość zrobienia kariery aktorskiej w filmach walki lub akcji.
- Jak ma się wu-shu do technik, które zaprezentowałeś w takich filmach jak "Klasztor Shaolin"?,
- Najważniejsze chińskie style walki to wu-shu i shaolin. W tym ostatnim częściej stosuje się przemoc fizyczną. Mój pierwszy film z serii "Klasztor Shaolin" był wielkim hitem w Azji. Uważano mnie nawet za Chińczyka z klasztoru Shaolin, ale ja nauczyłem się tego stylu tylko na potrzeby filmu.
- W twoim amerykańskim debiucie - "Zabójczej broni 4" - główny bohater jest bardzo brutalny. Wreszcie zagrałeś czarny charakter.
- Nie tylko odtwarzana postać zdecydowanie różni się od poprzednich moich ról. Współpraca z reżyserem Dickiem Donnerem, producentem Joelem Silverem, nie mówiąc o Melu Gibsonie, to zupełnie nowy rozdział w mojej karierze. Przede wszystkim - wielki skok z Azji do Ameryki. Po nakręceniu filmu zaprzyjaźniłem się z Melem - jesteśmy współproducentami telewizyjnego filmu "Invincible", który niebawem zostanie nakręcony.
- A polski reżyser Andrzej Bartkowiak?
- Spotkałem się z nim już wcześniej na planie "Zabójczej broni 4". Pracował wtedy jako operator. Jest naprawdę utalentowany. Wie, jak kierować aktorami, jak ich odpowiednio pokazać, z jakiego kąta zrobić ujęcie.
- W reżyserowanym przez Bartkowiaka filmie sceny walki, w których bierzesz udział, zapierają dech w piersiach. Czy takie ujęcia inaczej kręci się w Hongkongu i w Hollywood?
- Praca w Hollywood nie stwarza tak wielkiego ryzyka, wszyscy są ubezpieczeni, są kaskaderzy, jest czas, by wszystko przećwiczyć i dokładnie przygotować. Kręcenie w Hongkongu jest niebezpieczne, bo wszystkie sceny gra się samemu, ale ma się mnóstwo czasu na próby i trening.
- Nie obawiasz się, że Hollywood wykorzysta cię tylko jako specjalistę od sztuk walki, natomiast niechętnie będzie patrzył na twoje aspiracje aktorskie? Czy miałeś wpływ na kreowanie postaci Hana Singa, Chińczyka, którego grasz w filmie Bartkowiaka?
- W trakcie kręcenia nie miałem możliwości wypowiedzenia się na temat, jak bym widział moją rolę. Mogłem tylko zawierzyć producentom, że właściwie zarysowali postać, którą gram, że zapoznali się z życiem takich ludzi, jakich przedstawiliśmy. Mam nadzieję, że w przyszłości będę miał okazję wybierać, kogo i jak chcę zagrać. W tym filmie chcieliśmy przybliżyć widowni nie tylko samą technikę walki wu-shu, ale także wiedzę o Chińczykach, ich sposobie myślenia, filozofii życiowej.
- W filmie jest osiem rozbudowanych sekwencji walki. Która była dla ciebie największym wyzwaniem technicznym?
- Najlepsza jest scena, w której przy pomocy Aaliyah walczę ze złą dziewczyną. Zgodnie z tradycją wu-shu postać, którą gram, nie może skrzywdzić kobiety, nawet gdy ona atakuje. Dlatego w walce wykorzystuję nogi i ręce Aaliyah. Sam pomysł jest dość karkołomny, ale widzowie czekają na takie efekty. Chcą oglądać właśnie tak skomplikowane łamańce.
Więcej możesz przeczytać w 43/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.