Wyniki wyborów prezydenckich upodobniły AWS do budowli nagle pozbawionej fundamentów
Wynik ostatnich wyborów prezydenckich długo jeszcze będzie przedmiotem analiz i komentarzy. Błyskotliwe zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego zmusza bowiem do przewartościowania wielu wcześniejszych wyobrażeń i ocen, dotyczących tak sceny politycznej, jak i przekonań milionów Polaków.
Dziś uwagę przyciągają przede wszystkim kwestie personalne. Komentatorzy spekulują na temat przywództwa na prawicy i losu jej dotychczasowego lidera. Rzeczywiście, jest o czym dywagować. Wynik Mariana Krzaklewskiego okazał się zbyt słaby, aby potwierdzić jego dotychczasową pozycję, ale jednocześnie nie na tyle kompromitujący, aby mówić o przewodniczącym w czasie przeszłym dokonanym. Wszystko więc się jeszcze może zdarzyć, choć wiele wskazuje na to, że rywale przewodniczącego AWS, sięgający po skalp swego szefa, pozostaną z pustymi rękami. W zakulisowych pertraktacjach był on zawsze bardzo skuteczny, tak najpewniej będzie i tym razem.
Wśród wielu niewiadomych jedna rzecz zdaje się nie ulegać wątpliwości. Nawet ostateczne wyklarowanie kwestii personalnych nie zakończy kłopotów AWS. Wręcz przeciwnie, wtedy dopiero zaczną się dla akcji prawdziwe schody. Wyniki wyborów prezydenckich upodobniły ją bowiem do budowli nagle pozbawionej fundamentów. Do tej pory podwalinami programowymi AWS było dziedzictwo "Solidarności", przeciwstawiane gasnącemu światu pogrobowców PRL. Ten rodzaj legitymizacji zastosowano w wyborach 1997 r. i on też miał zagwarantować prezydencki sukces Krzaklewskiemu. Stało się jednak coś, czego u progu obecnej dekady nikt by nie przewidział. Na kandydatów zakorzenionych swymi życiorysami w PRL padło w wyborach prezydenckich ponad 80 procent głosów.
Takie głosowanie nie świadczy, rzecz jasna, o tym, że ludzie już nie cenią dziedzictwa "Solidarności". Traktują je jednak jako wartość dokonaną, historyczną, z której należy być dumnym jak ze zwycięstwa pod Radzyminem w 1920 r. czy pod Monte Cassino w 1944 r. Taka optyka nie ujmuje nic z chwały polskiego Sierpnia, ale wyklucza jego utylitarne, wyborcze zdyskontowanie.
Życie polityczne III Rzeczypospolitej nabrało przyspieszenia. Toczy się zupełnie inaczej niż w II Rzeczypospolitej, kiedy to legitymizowanie się za pomocą zasług z przeszłości obowiązywało przez całe dwudziestolecie, aż do 1939 r. Dla prawicy oznacza to, że musi ona zacząć funkcjonować na własny rachunek, bez możliwości wzmocnienia kroplówką historii.
Dziś uwagę przyciągają przede wszystkim kwestie personalne. Komentatorzy spekulują na temat przywództwa na prawicy i losu jej dotychczasowego lidera. Rzeczywiście, jest o czym dywagować. Wynik Mariana Krzaklewskiego okazał się zbyt słaby, aby potwierdzić jego dotychczasową pozycję, ale jednocześnie nie na tyle kompromitujący, aby mówić o przewodniczącym w czasie przeszłym dokonanym. Wszystko więc się jeszcze może zdarzyć, choć wiele wskazuje na to, że rywale przewodniczącego AWS, sięgający po skalp swego szefa, pozostaną z pustymi rękami. W zakulisowych pertraktacjach był on zawsze bardzo skuteczny, tak najpewniej będzie i tym razem.
Wśród wielu niewiadomych jedna rzecz zdaje się nie ulegać wątpliwości. Nawet ostateczne wyklarowanie kwestii personalnych nie zakończy kłopotów AWS. Wręcz przeciwnie, wtedy dopiero zaczną się dla akcji prawdziwe schody. Wyniki wyborów prezydenckich upodobniły ją bowiem do budowli nagle pozbawionej fundamentów. Do tej pory podwalinami programowymi AWS było dziedzictwo "Solidarności", przeciwstawiane gasnącemu światu pogrobowców PRL. Ten rodzaj legitymizacji zastosowano w wyborach 1997 r. i on też miał zagwarantować prezydencki sukces Krzaklewskiemu. Stało się jednak coś, czego u progu obecnej dekady nikt by nie przewidział. Na kandydatów zakorzenionych swymi życiorysami w PRL padło w wyborach prezydenckich ponad 80 procent głosów.
Takie głosowanie nie świadczy, rzecz jasna, o tym, że ludzie już nie cenią dziedzictwa "Solidarności". Traktują je jednak jako wartość dokonaną, historyczną, z której należy być dumnym jak ze zwycięstwa pod Radzyminem w 1920 r. czy pod Monte Cassino w 1944 r. Taka optyka nie ujmuje nic z chwały polskiego Sierpnia, ale wyklucza jego utylitarne, wyborcze zdyskontowanie.
Życie polityczne III Rzeczypospolitej nabrało przyspieszenia. Toczy się zupełnie inaczej niż w II Rzeczypospolitej, kiedy to legitymizowanie się za pomocą zasług z przeszłości obowiązywało przez całe dwudziestolecie, aż do 1939 r. Dla prawicy oznacza to, że musi ona zacząć funkcjonować na własny rachunek, bez możliwości wzmocnienia kroplówką historii.
Więcej możesz przeczytać w 43/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.