Wałęsa nie mógł w wyborach odegrać żadnej roli, a przyczynę wypisał sobie na plakatach: on jest jeszcze z Polski czarno-białej, w której podział na ludzi broniących słusznej sprawy i ich prześladowców był klarowny
Dawno nie pisano we francuskiej prasie tak dużo o Polsce jak w tygodniu przedwyborczym. Był po temu bardzo konkretny powód. Powód ten ma na imię Lech, a nazywa się Wałęsa. Dziennik "Libération" i tygodnik "L’Express" zamieściły w przeddzień wyborów sążniste teksty na jego temat, będące właściwie bardziej pomnikami niż artykułami. Są to jednak pomniki zrujnowane, popękane i chylące się ku upadkowi. Są tragiczne w wyrazie, chciałoby się nieomal powiedzieć "nagrobne". Wiele mówią już tytuły artykułów: "Runda dyshonorowa Wałęsy" i "Tak go kochaliśmy". Stwarzają one smutne wrażenie, że po długich wysiłkach Lechowi Wałęsie zaczyna się udawać nadwerężenie swojej legendy i reputacji także poza granicami Polski (dla której legenda ta i reputacja są bezcennymi skarbami). "Na całym świecie - czytamy w "L’Express" - Lech Wałęsa uosabiał pragnienie wolności i godności swojego narodu. Wraz z Janem Pawłem II jest najsłynniejszym Polakiem. Jednakże rodacy odesłali dawnego idola do lamusa. 'Człowiek z żelaza' wygląda na zardzewiałego. (...) Wałęsa stał się mimowolnie postacią tragiczną. On o tym wie. I to boli". Francuzi, tak jak mówi cytowany tytuł, kochali go naprawdę - a poprzez niego kochali nową Polskę: nadal zawadiacką, romantyczną i pyskatą, ale równocześnie imponująco mądrą i skuteczną w działaniu. Zrobić bezkrwawą rewolucję pod hasłem solidarności - to musiało olśnić Francuzów, wśród których ideały rewolucyjne, wolnościowe i równościowe są zakorzenione dość silnie. Kiedy Lech Wałęsa przyjechał do Paryża po raz pierwszy od wprowadzenia stanu wojennego, przyjmowano go z honorami należnymi szefowi państwa, chociaż nim wtedy jeszcze nie był. W ten sposób oddawano hołd właśnie nowej Polsce. Załamanie się mitu Wałęsy ma zatem w sensie psychologicznym większy wymiar i stanowi większy wstrząs niż wynikający tylko z rozczarowania osobą.
Proszę wybaczyć dygresję, która może się wydać odległa od tematu, ale jakże nie przypomnieć cytowanych dwa tygodnie temu wspomnień Beatlesów, którzy mówili m.in. o tym, jak trudno poradzić sobie ze światowym rozgłosem, który osacza ze wszystkich stron. Potrzeba nieprawdopodobnej odporności psychicznej i prawdziwej przyjaźni otoczenia, żeby go po prostu wytrzymać, zachować trzeźwość spojrzenia na siebie i normalny kontakt z rzeczywistością... Na Wałęsę nie ma co się teraz złościć, a tym bardziej wypowiadać się o nim lekceważąco. Zawdzięczamy mu tak dużo i - rzeczywiście - tak bardzo go kochaliśmy. Czy można mieć pretensje, że nie wytrzymał tego, iż tak bardzo mu to okazywaliśmy? Marc Epstein i Bernard Osser piszą w "L’Express" nie tylko o Lechu Wałęsie, ale także o Polsce: "Dziś dawni ministrowie komunistyczni polecają odbudowę kościołów i przygotowują wejście kraju do Unii Europejskiej. W parlamencie posłowie ze związku 'Solidarność' nie złorzeczą już na wysłane przez Moskwę oddziały, zmasowane za wschodnią granicą, tylko krytykują 'imperializm gospodarczy' Zachodu. W warszawskich kawiarniach to już nie strach przed zbyt ciekawymi uszami przerywa rozmowy, tylko dzwonki telefonów komórkowych. I języki się rozwiązują: w tym tak głęboko katolickim kraju niektórzy krytykują już nadmierny wpływ Kościoła. Niegdyś zjednoczona we wrogości wobec najeźdźców niemieckich, a zwłaszcza radzieckich Polska stała się bardziej skomplikowana. Dawni członkowie 'Solidarności' są rozproszeni w trzydziestu partiach politycznych, a niektórzy przyłączyli się do ekskomunistów".
Właśnie ta dzisiejsza, "mieszana" Polska wygrała wybory prezydenckie. Wałęsa nie mógł odegrać w nich żadnej roli, a przyczynę wypisał sobie wyraźnie na plakatach wyborczych: on jest jeszcze z Polski czarno-białej, w której klarowny był podział na ludzi broniących słusznej sprawy i ich prześladowców. "Solidarność" okresowo skupiła ludzi mających wspólny interes: pozbycie się prześladowców. To ją spajało. Tej Polski już nie ma. Kiedy wspólny interes został załatwiony, każdy zajął się własnym - w czym nie ma nic wstrząsającego. Wybory wygrał po raz drugi kandydat, którego żywotny interes polega właśnie na tym, żeby zająć się "bieżączką", nie wracać do Polski czarno-białej i zacierać dawne podziały. Robi to więc z autentycznym zaangażowaniem, które wypada po prostu świetnie: ucieczka od przeszłości wygląda na zrozumienie wymogów współczesności i otwarcie ku przyszłości. Jego przeciwnicy nie mieli aż tak desperackiej motywacji, by grać wyłącznie o teraźniejszość i przyszłość, i to na nucie "ponad podziałami". Czarno-biała Polska ciągle ich krępuje i mami nadziejami na zbicie na niej korzyści politycznych - chociaż już jej nie ma. W tym układzie musieli przegrać. Nie może przecież głosować ktoś, kogo nie ma.
Proszę wybaczyć dygresję, która może się wydać odległa od tematu, ale jakże nie przypomnieć cytowanych dwa tygodnie temu wspomnień Beatlesów, którzy mówili m.in. o tym, jak trudno poradzić sobie ze światowym rozgłosem, który osacza ze wszystkich stron. Potrzeba nieprawdopodobnej odporności psychicznej i prawdziwej przyjaźni otoczenia, żeby go po prostu wytrzymać, zachować trzeźwość spojrzenia na siebie i normalny kontakt z rzeczywistością... Na Wałęsę nie ma co się teraz złościć, a tym bardziej wypowiadać się o nim lekceważąco. Zawdzięczamy mu tak dużo i - rzeczywiście - tak bardzo go kochaliśmy. Czy można mieć pretensje, że nie wytrzymał tego, iż tak bardzo mu to okazywaliśmy? Marc Epstein i Bernard Osser piszą w "L’Express" nie tylko o Lechu Wałęsie, ale także o Polsce: "Dziś dawni ministrowie komunistyczni polecają odbudowę kościołów i przygotowują wejście kraju do Unii Europejskiej. W parlamencie posłowie ze związku 'Solidarność' nie złorzeczą już na wysłane przez Moskwę oddziały, zmasowane za wschodnią granicą, tylko krytykują 'imperializm gospodarczy' Zachodu. W warszawskich kawiarniach to już nie strach przed zbyt ciekawymi uszami przerywa rozmowy, tylko dzwonki telefonów komórkowych. I języki się rozwiązują: w tym tak głęboko katolickim kraju niektórzy krytykują już nadmierny wpływ Kościoła. Niegdyś zjednoczona we wrogości wobec najeźdźców niemieckich, a zwłaszcza radzieckich Polska stała się bardziej skomplikowana. Dawni członkowie 'Solidarności' są rozproszeni w trzydziestu partiach politycznych, a niektórzy przyłączyli się do ekskomunistów".
Właśnie ta dzisiejsza, "mieszana" Polska wygrała wybory prezydenckie. Wałęsa nie mógł odegrać w nich żadnej roli, a przyczynę wypisał sobie wyraźnie na plakatach wyborczych: on jest jeszcze z Polski czarno-białej, w której klarowny był podział na ludzi broniących słusznej sprawy i ich prześladowców. "Solidarność" okresowo skupiła ludzi mających wspólny interes: pozbycie się prześladowców. To ją spajało. Tej Polski już nie ma. Kiedy wspólny interes został załatwiony, każdy zajął się własnym - w czym nie ma nic wstrząsającego. Wybory wygrał po raz drugi kandydat, którego żywotny interes polega właśnie na tym, żeby zająć się "bieżączką", nie wracać do Polski czarno-białej i zacierać dawne podziały. Robi to więc z autentycznym zaangażowaniem, które wypada po prostu świetnie: ucieczka od przeszłości wygląda na zrozumienie wymogów współczesności i otwarcie ku przyszłości. Jego przeciwnicy nie mieli aż tak desperackiej motywacji, by grać wyłącznie o teraźniejszość i przyszłość, i to na nucie "ponad podziałami". Czarno-biała Polska ciągle ich krępuje i mami nadziejami na zbicie na niej korzyści politycznych - chociaż już jej nie ma. W tym układzie musieli przegrać. Nie może przecież głosować ktoś, kogo nie ma.
Więcej możesz przeczytać w 43/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.