"Tańcząc w ciemnościach" Larsa von Triera kontrapunkty potrzebne do skonstruowania tragedii zapożycza z opery mydlanej
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, mamy do czynienia z fenomenem: "Tańcząc w ciemnościach", najnowszy film Larsa von Triera, duńskiego reżysera, współtwórcy awangardowej teorii Dogmy, to... musical, po którego obejrzeniu widzowie wychodzą z płaczem, jakby oglądali melodramat. Ilość przelanych łez powszechnie uznaje się za miarę sukcesu filmu. Wręcz mówi się, że emocje, jakie on wywołuje, najlepiej świadczą o jego jakości. Tak więc efekt charakterystyczny dla opery mydlanej określił sukces dzieła awangardowego!
Zygmunt Kałużyński: - Podkreśla pan wpływ uczuciowy tego filmu na widzów...
TR: - Bo ciągle o tym słyszę: ludzie się wzruszają, płaczą, potem przez wiele dni nie mogą o nim zapomnieć. Poczynając od publiczności festiwalowej w Cannes aż po warszawskich kinomanów, z którymi rozmawiałem.
ZK: - Panie Tomaszu, nareszcie widzę pana wzruszonego filmem. Dawno już tego nie doświadczałem. Trzeba tylko dodać, że ten film, który wygląda na triumf artystyczny soap opery, jest również sukcesem festiwalowo-profesjonalnym: dostał Złotą Palmę w Cannes, gdzie jednak wywołał także zastrzeżenia. Muszę przyznać, że je rozumiem, chociaż ja też się wzruszyłem...
TR: - Czyli to, co powiedziałem wcześniej o niesłychanym wrażeniu, jakie wywołuje "Tańcząc w ciemnościach", dotyczy i pana?
ZK: - Tak, ale nie możemy zapomnieć, że Lars von Trier jest w tej chwili najwybitniejszym europejskim filmowcem o własnym twórczym profilu.
TR: - Wyrażają go dwie poprzednie części trylogii "Złotego serca": "Przełamując fale" i "Idioci".
ZK: - Ten, kto już wcześniej zwrócił z szacunkiem uwagę na reżysera (obydwaj należymy do tego towarzystwa), nie może po obejrzeniu "Tańcząc w ciemnościach" uniknąć refleksji. Ja także jej doznałem, mimo że wyszedłem z filmu - tak jak pan - wzruszony. Zastanawiałem się jednak nad wartością tej emocji. Każde przeżycie sztuki, nawet spontaniczne, szczere i silne, później powoduje refleksję: jaki był jego powód? Przede wszystkim zwróciłem uwagę, że ten film powtarza temat, który już wcześniej zapewnił sławę Larsowi von Trierowi w "Przełamując fale".
TR: - Panie Zygmuncie, to jest prawie dokładnie tak samo, jak zrobił Kieślowski, który w "Czerwonym" powtórzył pewne wątki z "Niebieskiego". To zresztą też była trylogia.
ZK: - Toteż do Kieślowskiego mam te same pretensje. W "Przełamując fale" bohaterką była kobieta, która staje się wręcz świętą, oddając życie, żeby uratować ukochanego męża. Tutaj mamy coś podobnego: kobietę, która może nie jest świętą, ale jest męczennicą - również oddaje życie, żeby uratować syna. Tylko dochodzi jeszcze formuła musicalu. A co to jest musical?
TR: - Musical to film czy spektakl muzyczny, który tym odróżnia się do innych, że wszystko w nim się zawsze dobrze kończy, a emocje wyrażane są w piosenkach. "Tańcząc w ciemnościach" powinniśmy więc nazwać czarnym musicalem.
ZK: - Zgadza się. Sceny muzyczne w tradycyjnym musicalu następują wtedy, gdy bohaterowie przeżywają tak silną emocję, że muszą ją wyrazić za pomocą tańca, śpiewu i muzyki.
TR: - Tak samo jest u Triera!
ZK: - Właśnie, że niezupełnie. Tutaj emocja, która służy każdemu numerowi tanecznemu, bierze się z mechanicznego dźwięku.
TR: - Ona się bierze ze stanu ducha bohaterki, panie Zygmuncie.
ZK: - Dobrze, ale jakie są przyczyny owego stanu ducha? To robotnica wyzyskiwana w fabryce. Właśnie dźwięki fabryki, stukanie maszyn przetwarza w swojej wyobraźni na rytm, który później zmienia się nagle w sceną taneczną, po czym jej fantazja się skończy i wszystko wraca do ponurej rzeczywistości. Wtedy okazuje się, że bohaterka zepsuła maszynę w czasie swojego marzenia.
TR: - To jest wstrząsający moment, gdy piosenka wyraża emocje związane z utratą wzroku. I kiedy kończy się ta piosenka, zdajemy sobie sprawę, że Selma zupełnie przestała widzieć. Selma to imię bohaterki, rewelacyjnie zagranej przez znaną islandzką piosenkarkę Björk, która w Cannes dostała nagrodę aktorską za tą rolę. Przyznaję, że i mnie powaliła jakością tego, co zaproponowała na ekranie. Dziwiłbym się, gdyby nie czekała jej wkrótce nominacja do Oscara.
ZK: - Tak, tylko jej kreacja składa się właśnie z takich numerów muzycznych.
TR: - Nieprawda, jej kreacja jest równie intensywna, kiedy nie śpiewa, tylko gra.
ZK: - Owszem, ale numery muzyczne decydują o napięciu uczuciowym. Tak powinno być w musicalu. Ponieważ to jest antymusical, dźwięk bierze się tutaj z przypadkowego, wulgarnego stuku w codziennym, brzydkim życiu.
TR: - I to jest zupełnie wyjątkowe! Oglądamy historię kobiety, której świat znalazł się na zacieśniającej się spirali: bezustannie ogranicza się, zamyka, zadusza. Brakuje w nim już w końcu powietrza, radości, nadziei, sensu. Jedyny sens, jaki pozostał Selmie, jest w niej samej: być wiernej swemu instynktowi, choćby wbrew logice. W miarę degenerowania się świata prawdziwego jej wewnętrzna wizja niejako wypełnia miejsce po prawdziwym życiu, absolutnie zmieniając wszystkie proporcje. Projekcja marzeń jest niezachwianie niewinna. A tymczasem świat zaciska się jej wokół gardła...
ZK: - Pan mi tłumaczy, na czym polega mój niepokój wobec tego filmu. Są w nim sprzeczności, kto wie, czy nie zamierzone przez reżysera, który jest perfidnym intelektualistą. Łączy on absolutnie przekonującą emocję z czymś, co nas irytuje, zastanawia, niepokoi. Prawdziwa namiętność została umieszczona w niesłychanie sztucznym świecie, jak z ballady. Raz po raz po wzruszeniu, jakie daje Björk, następuje kuksaniec pod żebro: konfrontacja ze schematyzmem tej historii.
TR: - Ależ panie Zygmuncie, to nie schematyzm, to przywołane w formie archetypów społeczno-obyczajowych (często zapożyczonych z soap opery) kontrapunkty potrzebne do skonstruowania tragedii. Nie wolno doszukiwać się w filmie Triera realizmu!
ZK: - Pan neutralizuje moje wątpliwości. Te argumenty mogą być bardziej przekonujące dla jednego, a mniej dla drugiego. Jeśli idzie o mnie, to owa sztuczność ballady niepokoi mnie jednak poprzez swoją karykaturalną przesadę. Zgadzam się, że "Tańcząc w ciemnościach" to wielkie dzieło, ale ciągnie się za moimi doznaniami jakaś pretensja, którą starałem się wyrazić. Pan zniszczył ją kompletnie, a jednak nie mogę się jej pozbyć.
Zygmunt Kałużyński: - Podkreśla pan wpływ uczuciowy tego filmu na widzów...
TR: - Bo ciągle o tym słyszę: ludzie się wzruszają, płaczą, potem przez wiele dni nie mogą o nim zapomnieć. Poczynając od publiczności festiwalowej w Cannes aż po warszawskich kinomanów, z którymi rozmawiałem.
ZK: - Panie Tomaszu, nareszcie widzę pana wzruszonego filmem. Dawno już tego nie doświadczałem. Trzeba tylko dodać, że ten film, który wygląda na triumf artystyczny soap opery, jest również sukcesem festiwalowo-profesjonalnym: dostał Złotą Palmę w Cannes, gdzie jednak wywołał także zastrzeżenia. Muszę przyznać, że je rozumiem, chociaż ja też się wzruszyłem...
TR: - Czyli to, co powiedziałem wcześniej o niesłychanym wrażeniu, jakie wywołuje "Tańcząc w ciemnościach", dotyczy i pana?
ZK: - Tak, ale nie możemy zapomnieć, że Lars von Trier jest w tej chwili najwybitniejszym europejskim filmowcem o własnym twórczym profilu.
TR: - Wyrażają go dwie poprzednie części trylogii "Złotego serca": "Przełamując fale" i "Idioci".
ZK: - Ten, kto już wcześniej zwrócił z szacunkiem uwagę na reżysera (obydwaj należymy do tego towarzystwa), nie może po obejrzeniu "Tańcząc w ciemnościach" uniknąć refleksji. Ja także jej doznałem, mimo że wyszedłem z filmu - tak jak pan - wzruszony. Zastanawiałem się jednak nad wartością tej emocji. Każde przeżycie sztuki, nawet spontaniczne, szczere i silne, później powoduje refleksję: jaki był jego powód? Przede wszystkim zwróciłem uwagę, że ten film powtarza temat, który już wcześniej zapewnił sławę Larsowi von Trierowi w "Przełamując fale".
TR: - Panie Zygmuncie, to jest prawie dokładnie tak samo, jak zrobił Kieślowski, który w "Czerwonym" powtórzył pewne wątki z "Niebieskiego". To zresztą też była trylogia.
ZK: - Toteż do Kieślowskiego mam te same pretensje. W "Przełamując fale" bohaterką była kobieta, która staje się wręcz świętą, oddając życie, żeby uratować ukochanego męża. Tutaj mamy coś podobnego: kobietę, która może nie jest świętą, ale jest męczennicą - również oddaje życie, żeby uratować syna. Tylko dochodzi jeszcze formuła musicalu. A co to jest musical?
TR: - Musical to film czy spektakl muzyczny, który tym odróżnia się do innych, że wszystko w nim się zawsze dobrze kończy, a emocje wyrażane są w piosenkach. "Tańcząc w ciemnościach" powinniśmy więc nazwać czarnym musicalem.
ZK: - Zgadza się. Sceny muzyczne w tradycyjnym musicalu następują wtedy, gdy bohaterowie przeżywają tak silną emocję, że muszą ją wyrazić za pomocą tańca, śpiewu i muzyki.
TR: - Tak samo jest u Triera!
ZK: - Właśnie, że niezupełnie. Tutaj emocja, która służy każdemu numerowi tanecznemu, bierze się z mechanicznego dźwięku.
TR: - Ona się bierze ze stanu ducha bohaterki, panie Zygmuncie.
ZK: - Dobrze, ale jakie są przyczyny owego stanu ducha? To robotnica wyzyskiwana w fabryce. Właśnie dźwięki fabryki, stukanie maszyn przetwarza w swojej wyobraźni na rytm, który później zmienia się nagle w sceną taneczną, po czym jej fantazja się skończy i wszystko wraca do ponurej rzeczywistości. Wtedy okazuje się, że bohaterka zepsuła maszynę w czasie swojego marzenia.
TR: - To jest wstrząsający moment, gdy piosenka wyraża emocje związane z utratą wzroku. I kiedy kończy się ta piosenka, zdajemy sobie sprawę, że Selma zupełnie przestała widzieć. Selma to imię bohaterki, rewelacyjnie zagranej przez znaną islandzką piosenkarkę Björk, która w Cannes dostała nagrodę aktorską za tą rolę. Przyznaję, że i mnie powaliła jakością tego, co zaproponowała na ekranie. Dziwiłbym się, gdyby nie czekała jej wkrótce nominacja do Oscara.
ZK: - Tak, tylko jej kreacja składa się właśnie z takich numerów muzycznych.
TR: - Nieprawda, jej kreacja jest równie intensywna, kiedy nie śpiewa, tylko gra.
ZK: - Owszem, ale numery muzyczne decydują o napięciu uczuciowym. Tak powinno być w musicalu. Ponieważ to jest antymusical, dźwięk bierze się tutaj z przypadkowego, wulgarnego stuku w codziennym, brzydkim życiu.
TR: - I to jest zupełnie wyjątkowe! Oglądamy historię kobiety, której świat znalazł się na zacieśniającej się spirali: bezustannie ogranicza się, zamyka, zadusza. Brakuje w nim już w końcu powietrza, radości, nadziei, sensu. Jedyny sens, jaki pozostał Selmie, jest w niej samej: być wiernej swemu instynktowi, choćby wbrew logice. W miarę degenerowania się świata prawdziwego jej wewnętrzna wizja niejako wypełnia miejsce po prawdziwym życiu, absolutnie zmieniając wszystkie proporcje. Projekcja marzeń jest niezachwianie niewinna. A tymczasem świat zaciska się jej wokół gardła...
ZK: - Pan mi tłumaczy, na czym polega mój niepokój wobec tego filmu. Są w nim sprzeczności, kto wie, czy nie zamierzone przez reżysera, który jest perfidnym intelektualistą. Łączy on absolutnie przekonującą emocję z czymś, co nas irytuje, zastanawia, niepokoi. Prawdziwa namiętność została umieszczona w niesłychanie sztucznym świecie, jak z ballady. Raz po raz po wzruszeniu, jakie daje Björk, następuje kuksaniec pod żebro: konfrontacja ze schematyzmem tej historii.
TR: - Ależ panie Zygmuncie, to nie schematyzm, to przywołane w formie archetypów społeczno-obyczajowych (często zapożyczonych z soap opery) kontrapunkty potrzebne do skonstruowania tragedii. Nie wolno doszukiwać się w filmie Triera realizmu!
ZK: - Pan neutralizuje moje wątpliwości. Te argumenty mogą być bardziej przekonujące dla jednego, a mniej dla drugiego. Jeśli idzie o mnie, to owa sztuczność ballady niepokoi mnie jednak poprzez swoją karykaturalną przesadę. Zgadzam się, że "Tańcząc w ciemnościach" to wielkie dzieło, ale ciągnie się za moimi doznaniami jakaś pretensja, którą starałem się wyrazić. Pan zniszczył ją kompletnie, a jednak nie mogę się jej pozbyć.
Więcej możesz przeczytać w 45/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.