Jeżeli dysproporcji, polegającej na dawaniu światu mniej, niż od niego bierzemy, nie przezwyciężymy, świat nam odmówi swych dóbr
W trzecim numerze "Kwartalnika Statystyki Międzynarodowej" GUS znajdujemy ciekawe zestawienia stanu siedmiu postkomunistycznych gospodarek Europy Środkowej w 1999 r. w porównaniu z rokiem 1994. Szczególnie dla nas interesujące jest porównanie gospodarek Polski, Czech i Węgier. Pod względem tempa wzrostu PKB, a także spożycia indywidualnego i nakładów brutto na środki trwałe, Polska bije na głowę obu głównych rywali w regionie. Najwolniejszy jest wzrost gospodarczy i tempo inwestowania w Czechach, a najbardziej wstrzemięźliwi w przejadaniu PKB są Węgrzy. Bijemy też oba kraje w dynamice produkcji budowlano-montażowej, choć w produkcji przemysłowej wyprzedzają nas Węgrzy. Ich PKB rósł wolniej od naszego, z czego wynika, że wzrost gospodarki węgierskiej jest bardziej niż u nas oparty na przemyśle. Wskaźniki inflacji są zróżnicowane, ale rewelacji nie ma, najniższa jest w Czechach, najwyższa - na Węgrzech. Podobnie z bezrobociem, najwyższe - w Polsce, najniższe - na Węgrzech.
Ciekawe jest porównanie tempa wzrostu płac realnych i sprzedaży detalicznej. W 1999 r. płace realne wzrosły w stosunku do 1994 r. o 23 proc. w Polsce, 26 proc. - w Czechach, a na Węgrzech spadły o 7 proc. W tym samym czasie sprzedaż detaliczna (w cenach stałych) zwiększyła się u nas aż o 82 proc., w Czechach - o 13 proc., a na Węgrzech - o 3 proc. Z tych porównań rysuje się obraz Czechów jako społeczeństwa statecznego, które konsumuje, ale i oszczędza. Na drugim skraju jesteśmy my - społeczeństwo, w którym tempo kupowania przekracza kilkakrotnie tempo zarabiania, co jest możliwe przez zmniejszenie zasobów oszczędności, przez kredyty konsumpcyjne albo przez jedno i drugie. Jeżeli ten obraz jest prawdziwy, to perspektywy gospodarcze Polski jawią się gorzej niż perspektywy Czech, mimo że w minionej dekadzie Polska rozwijała się szybciej. Czesi są chyba od nas lepsi w wytwarzaniu rodzimego kapitału, który pochodzi właśnie z oszczędności.
Niezmiernie ciekawe są porównania charakteru stosunków gospodarczych trójki krajów z zagranicą. W roku 1999 wartość naszego eksportu w przeliczeniu na mieszkańca wynosiła 709 USD, w Czechach - 2610 USD, a na Węgrzech - 2478 USD. Jesteśmy w regionie Guliwerem ludnościowym i liliputem eksportowym. To dziedzictwo historii znacznie dłuższej niż okres PRL. W 1999 r. w porównaniu z 1994 r. eksport Polski wzrósł o 61 proc., a import - o 115 proc. Podobne wskaźniki wyniosły dla Czech - 65 proc. i 65 proc., a dla Węgier - 133 proc. i 93 proc. Potężną dysproporcję między eksportem a importem uznaje się często za normalną w kraju o szybkim rozwoju. To prawda, ale niecała. Węgry też się szybko rozwijały i dużo importowały, a jednak utrzymały bezpieczną relację między eksportem i importem. Nasz deficyt na rachunku obrotów bieżących wyniósł 7,5 proc., a węgierski - 4,3 proc. Jeżeli dysproporcji, polegającej na dawaniu światu mniej, niż od niego bierzemy, nie przezwyciężymy, to w pewnym momencie świat nam odmówi swych dóbr. Jedną z ważnych przyczyn dysproporcji są nie tyle aspiracje konsumpcyjne społeczeństwa, ile niedostosowanie gospodarki do sprostania tym aspiracjom. Nigdy, znając rolę psychologii w kreowaniu zjawisk gospodarczych, często bardzo groźnych, nie napisałbym, że gospodarka Polski znajduje się w stanie przedzawałowym. Nie, w takim stanie się nie znajduje, natomiast ma wiele dziedzin, w których nie działa rynek, nie ma konkurencji, nie płaci się podatków, marnotrawi środki publiczne, które można by wykorzystać lepiej. Te słabości, sięgające korzeniami do PRL i jeszcze głębiej, trzeba usunąć. To będzie wymagało w nadchodzących latach polityki odpowiedzialnej i - niestety - mało popularnej. Nie usunięte mogą z czasem doprowadzić do zawału. Ujmując syntetycznie ocenę trzech krajów ze względu na dynamikę gospodarki i solidność jej fundamentów ekonomicznych, można powiedzieć, że w Czechach jest kiepsko, lecz solidnie, na Węgrzech dobrze i solidnie, a w Polsce świetnie i krucho.
Ciekawe jest porównanie tempa wzrostu płac realnych i sprzedaży detalicznej. W 1999 r. płace realne wzrosły w stosunku do 1994 r. o 23 proc. w Polsce, 26 proc. - w Czechach, a na Węgrzech spadły o 7 proc. W tym samym czasie sprzedaż detaliczna (w cenach stałych) zwiększyła się u nas aż o 82 proc., w Czechach - o 13 proc., a na Węgrzech - o 3 proc. Z tych porównań rysuje się obraz Czechów jako społeczeństwa statecznego, które konsumuje, ale i oszczędza. Na drugim skraju jesteśmy my - społeczeństwo, w którym tempo kupowania przekracza kilkakrotnie tempo zarabiania, co jest możliwe przez zmniejszenie zasobów oszczędności, przez kredyty konsumpcyjne albo przez jedno i drugie. Jeżeli ten obraz jest prawdziwy, to perspektywy gospodarcze Polski jawią się gorzej niż perspektywy Czech, mimo że w minionej dekadzie Polska rozwijała się szybciej. Czesi są chyba od nas lepsi w wytwarzaniu rodzimego kapitału, który pochodzi właśnie z oszczędności.
Niezmiernie ciekawe są porównania charakteru stosunków gospodarczych trójki krajów z zagranicą. W roku 1999 wartość naszego eksportu w przeliczeniu na mieszkańca wynosiła 709 USD, w Czechach - 2610 USD, a na Węgrzech - 2478 USD. Jesteśmy w regionie Guliwerem ludnościowym i liliputem eksportowym. To dziedzictwo historii znacznie dłuższej niż okres PRL. W 1999 r. w porównaniu z 1994 r. eksport Polski wzrósł o 61 proc., a import - o 115 proc. Podobne wskaźniki wyniosły dla Czech - 65 proc. i 65 proc., a dla Węgier - 133 proc. i 93 proc. Potężną dysproporcję między eksportem a importem uznaje się często za normalną w kraju o szybkim rozwoju. To prawda, ale niecała. Węgry też się szybko rozwijały i dużo importowały, a jednak utrzymały bezpieczną relację między eksportem i importem. Nasz deficyt na rachunku obrotów bieżących wyniósł 7,5 proc., a węgierski - 4,3 proc. Jeżeli dysproporcji, polegającej na dawaniu światu mniej, niż od niego bierzemy, nie przezwyciężymy, to w pewnym momencie świat nam odmówi swych dóbr. Jedną z ważnych przyczyn dysproporcji są nie tyle aspiracje konsumpcyjne społeczeństwa, ile niedostosowanie gospodarki do sprostania tym aspiracjom. Nigdy, znając rolę psychologii w kreowaniu zjawisk gospodarczych, często bardzo groźnych, nie napisałbym, że gospodarka Polski znajduje się w stanie przedzawałowym. Nie, w takim stanie się nie znajduje, natomiast ma wiele dziedzin, w których nie działa rynek, nie ma konkurencji, nie płaci się podatków, marnotrawi środki publiczne, które można by wykorzystać lepiej. Te słabości, sięgające korzeniami do PRL i jeszcze głębiej, trzeba usunąć. To będzie wymagało w nadchodzących latach polityki odpowiedzialnej i - niestety - mało popularnej. Nie usunięte mogą z czasem doprowadzić do zawału. Ujmując syntetycznie ocenę trzech krajów ze względu na dynamikę gospodarki i solidność jej fundamentów ekonomicznych, można powiedzieć, że w Czechach jest kiepsko, lecz solidnie, na Węgrzech dobrze i solidnie, a w Polsce świetnie i krucho.
Więcej możesz przeczytać w 46/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.