Marie-Reine Wallet chce wnieść muzykę klasyczną w miejsce, które wydaje jej się trochę nieludzkie, bo człowiek występuje w nim na dobrą sprawę jedynie w postaci tłumu
Uważamy zazwyczaj, że zamiłowanie do sztuki czystej, uprawianej wyłącznie dla przyjemności, jest wprawdzie piękne i szlachetne, ale wyżyć z tego nie sposób. Dlatego przeważa opinia, że najlepiej znaleźć taką pracę, w której świetnie się bawimy, a w dodatku nam jeszcze za to płacą. Pasjonatom nie zawsze jest łatwo - i nie zawsze ktoś chce im płacić - ale jak już ich ktoś doceni, to potem zwykle trudno ich zastąpić. A poza tym zazwyczaj są jacyś tacy sympatyczni i z przyjemnością się o nich mówi.
Postanowiłem zatem zrobić sobie przyjemność i opowiedzieć o takiej osobie, wspomnianej niedawno przez dziennik "Le Figaro". Czterdziestoletnia Marie-Reine Wallet, sopran liryczny i koloraturowy, jest absolwentką Konserwatorium Muzycznego w Orleanie i Wyższego Konserwatorium Muzycznego w Paryżu. Sopran sopranem, konserwatoria konserwatoriami, ale Marie-Reine brakowało najważniejszego czynnika stabilizującego zawodowo: nie udało jej się dostać do rejestru żadnego organizatora koncertów. Pracowała więc tylko dorywczo, od czasu do czasu śpiewając w ramach krótkoterminowych kontraktów w prowincjonalnych teatrach. W pewnym momencie przerwała tę "karierę", żeby zrobić na Sorbonie doktorat z literatury. Ponieważ jednak dyplom doktora literatury nie był zbyt mocnym argumentem w rozmowach z dyrekcjami oper i innych instytucji artystycznych oraz agentami, a Marie-Reine Wallet nie mogła żyć bez śpiewania, zaczęła występować w miejscu, gdzie może to robić każdy, czyli w paryskim metrze.
Nie wymaga to wielkich inwestycji. Co pół roku trzeba wziąć udział w przesłuchaniu organizowanym przez RATP (odpowiednik MZK) i wpłacić na rzecz tej firmy sto franków (około 60 zł). Zostaje się wówczas artystą "akredytowanym" przy metrze i można występować w dowolnym miejscu jego sieci, pod warunkiem że się nie przeszkadza ani pasażerom, ani handlowcom, ani innym muzykom. Marie-Reine Wallet ma taki status od roku - i kto wie, czy zaświadczający o nim papierek nie będzie miał dla jej pozycji zawodowej większego znaczenia niż wszystkie dyplomy.
Marie-Reine śpiewała między innymi utwory Verdiego, Pucciniego i Gounoda - i oczywiście ludzie czasami rzucali jej jakieś pieniądze, ale artystka twierdzi, że robiła to wyłącznie z miłości do śpiewu. Poza tym dużo częściej niż monety wręczano jej podczas śpiewu skrawki papieru z pospiesznie nabazgranymi wyrazami uznania. Marie-Reine nie ukrywa, że drzemie w niej także poczucie pewnej misji: chce wnieść muzykę klasyczną w miejsce, które wydaje jej się właściwie trochę nieludzkie, bo człowiek występuje w nim na dobrą sprawę jedynie w postaci tłumu. Zabierała więc odtwarzacz płyt kompaktowych z nagraniami podkładów orkiestrowych, włączała wzmacniacz i śpiewała, śpiewała, śpiewała.
Nie pośpiewała tam jednak tak długo, jak pewno sama sobie wróżyła, bo w tłumie pasażerów metra znalazł się zawodowy impresario, który natychmiast podpisał z nią kontrakt i zorganizował już pierwsze dwa koncerty, przewidziane na 3 i 19 listopada. No, nie w żadnych wielkich salach, ale jednak w Paryżu, "za biletami" i z odpowiednią reklamą. Impresario mógł ją docenić, bo nie śpiewała na byle jakich stacjach. Dobierała je z prawdziwym znawstwem. Najbardziej logiczne wydawało się śpiewanie na stacji Opera i tam rzeczywiście zaczęła. Uznała jednak, że chociaż osiąga się tam dobrą równowagę dźwięków, to schody ruchome za bardzo hałasują. Dlatego wybrała w końcu sąsiednią stację Auber, gdzie - jak mówi - wspaniale rozkwitają wysokie tony, choć średnie i niskie są trochę za bardzo pochłaniane. Jeśli więc ktoś chciałby spróbować kariery śpiewaczej w Paryżu, to z czystym sumieniem można na początek polecić stację Auber. Już wypróbowana.
To wcale nie jest historia marszałkowskiej buławy w plecaku żołnierza albo pucybuta, który zostaje milionerem. Nie sposób przewidzieć, co się stanie z Marie-Reine Wallet. Być może rację mieli ci, którzy nie wpisywali jej do swoich rejestrów, a obecny impresario liczy tylko na ciekawość ludzką, wzbudzaną przez wizerunek "diwy z metra", tak jak inni chętnie by organizowali przedstawienia z udziałem słonia z dwiema trąbami albo żubra mówiącego ludzkim głosem. Być może. Ale co najmniej równie prawdopodobne jest to, że ponieważ Marie-Reine cały czas chodziło o coś innego niż o zostanie marszałkiem lub milionerem, los znowu zrobi jej figla i uczyni ją znaną. Tak wielu ludzi dąży do tego właśnie, nie mając przy tym w istocie nic do zaproponowania i nie zdając sobie sprawy z tego, jakie to trudne i ile wymaga odpowiedzialności - że może od czasu do czasu przydałby się w tej roli jakiś autentyczny pasjonat.
Postanowiłem zatem zrobić sobie przyjemność i opowiedzieć o takiej osobie, wspomnianej niedawno przez dziennik "Le Figaro". Czterdziestoletnia Marie-Reine Wallet, sopran liryczny i koloraturowy, jest absolwentką Konserwatorium Muzycznego w Orleanie i Wyższego Konserwatorium Muzycznego w Paryżu. Sopran sopranem, konserwatoria konserwatoriami, ale Marie-Reine brakowało najważniejszego czynnika stabilizującego zawodowo: nie udało jej się dostać do rejestru żadnego organizatora koncertów. Pracowała więc tylko dorywczo, od czasu do czasu śpiewając w ramach krótkoterminowych kontraktów w prowincjonalnych teatrach. W pewnym momencie przerwała tę "karierę", żeby zrobić na Sorbonie doktorat z literatury. Ponieważ jednak dyplom doktora literatury nie był zbyt mocnym argumentem w rozmowach z dyrekcjami oper i innych instytucji artystycznych oraz agentami, a Marie-Reine Wallet nie mogła żyć bez śpiewania, zaczęła występować w miejscu, gdzie może to robić każdy, czyli w paryskim metrze.
Nie wymaga to wielkich inwestycji. Co pół roku trzeba wziąć udział w przesłuchaniu organizowanym przez RATP (odpowiednik MZK) i wpłacić na rzecz tej firmy sto franków (około 60 zł). Zostaje się wówczas artystą "akredytowanym" przy metrze i można występować w dowolnym miejscu jego sieci, pod warunkiem że się nie przeszkadza ani pasażerom, ani handlowcom, ani innym muzykom. Marie-Reine Wallet ma taki status od roku - i kto wie, czy zaświadczający o nim papierek nie będzie miał dla jej pozycji zawodowej większego znaczenia niż wszystkie dyplomy.
Marie-Reine śpiewała między innymi utwory Verdiego, Pucciniego i Gounoda - i oczywiście ludzie czasami rzucali jej jakieś pieniądze, ale artystka twierdzi, że robiła to wyłącznie z miłości do śpiewu. Poza tym dużo częściej niż monety wręczano jej podczas śpiewu skrawki papieru z pospiesznie nabazgranymi wyrazami uznania. Marie-Reine nie ukrywa, że drzemie w niej także poczucie pewnej misji: chce wnieść muzykę klasyczną w miejsce, które wydaje jej się właściwie trochę nieludzkie, bo człowiek występuje w nim na dobrą sprawę jedynie w postaci tłumu. Zabierała więc odtwarzacz płyt kompaktowych z nagraniami podkładów orkiestrowych, włączała wzmacniacz i śpiewała, śpiewała, śpiewała.
Nie pośpiewała tam jednak tak długo, jak pewno sama sobie wróżyła, bo w tłumie pasażerów metra znalazł się zawodowy impresario, który natychmiast podpisał z nią kontrakt i zorganizował już pierwsze dwa koncerty, przewidziane na 3 i 19 listopada. No, nie w żadnych wielkich salach, ale jednak w Paryżu, "za biletami" i z odpowiednią reklamą. Impresario mógł ją docenić, bo nie śpiewała na byle jakich stacjach. Dobierała je z prawdziwym znawstwem. Najbardziej logiczne wydawało się śpiewanie na stacji Opera i tam rzeczywiście zaczęła. Uznała jednak, że chociaż osiąga się tam dobrą równowagę dźwięków, to schody ruchome za bardzo hałasują. Dlatego wybrała w końcu sąsiednią stację Auber, gdzie - jak mówi - wspaniale rozkwitają wysokie tony, choć średnie i niskie są trochę za bardzo pochłaniane. Jeśli więc ktoś chciałby spróbować kariery śpiewaczej w Paryżu, to z czystym sumieniem można na początek polecić stację Auber. Już wypróbowana.
To wcale nie jest historia marszałkowskiej buławy w plecaku żołnierza albo pucybuta, który zostaje milionerem. Nie sposób przewidzieć, co się stanie z Marie-Reine Wallet. Być może rację mieli ci, którzy nie wpisywali jej do swoich rejestrów, a obecny impresario liczy tylko na ciekawość ludzką, wzbudzaną przez wizerunek "diwy z metra", tak jak inni chętnie by organizowali przedstawienia z udziałem słonia z dwiema trąbami albo żubra mówiącego ludzkim głosem. Być może. Ale co najmniej równie prawdopodobne jest to, że ponieważ Marie-Reine cały czas chodziło o coś innego niż o zostanie marszałkiem lub milionerem, los znowu zrobi jej figla i uczyni ją znaną. Tak wielu ludzi dąży do tego właśnie, nie mając przy tym w istocie nic do zaproponowania i nie zdając sobie sprawy z tego, jakie to trudne i ile wymaga odpowiedzialności - że może od czasu do czasu przydałby się w tej roli jakiś autentyczny pasjonat.
Więcej możesz przeczytać w 46/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.