Nieznane w Polsce kino Azji podbija festiwale filmowe
Ex Oriente lux" - musieli sobie powiedzieć uczestnicy tegorocznych festiwali w Berlinie, Cannes i Wenecji. Europejczycy wciąż z niedowierzaniem czytają zapewnienia krytyków, że filmy azjatyckie są jednym z najważniejszych wydarzeń we współczesnej kinematografii. Szeroka publiczność dopiero zaczyna poznawać ten obszar kina.
Cudowny wynalazek braci LumiŻre dotarł do Azji niemal równie szybko jak do głównych krajów Europy i Ameryki. Jednak przez pierwsze pół wieku (połowę historii kina!) filmy azjatyckie w naszym kręgu kulturowym nie liczyły się wcale. Przełom nastąpił dzięki festiwalom. W roku 1951 w Wenecji Złote Lwy otrzymał "Rashomon" Kurosawy. Reżyser miał już na koncie jedenaście filmów, w tym kilka wybitnych. Od roku 1922 działał największy z Japończyków, Mizoguchi, a dorównujący mu wirtuozerią Ozu - od 1927 r. "Rashomon" pokazał zarozumiałym Europejczykom i Amerykanom, że nie mają monopolu na sztukę filmową. Japonię dopuszczono do kręgu wielkich; szybko nauczono się nazwisk Kinugasy, Imaiego, Shindo, Narusego, Kamamoto i innych.
W końcu lat 80. chińskie "Czerwone sorgo" Zhanga Yimou zdobyło I nagrodę w Berlinie, a tajwańskie "Smutne miasto" Hsiena - w Wenecji. Kolejnym nieoczekiwanym sukcesem okazała się w roku 1997 Złota Palma w Cannes dla "Smaku czereśni" Kiarostamiego - dowód odrodzenia kina irańskiego, triumfującego nad cenzurą ajatollahów. Rok 2000 stał się momentem wielkiego przełomu. Pokazane na festiwalach filmy z dziewięciu krajów dowodzą, że kino azjatyckie stało się istotnym wyzwaniem dla popadających w stagnację kin hollywoodzkiego i europejskiego. Z dwunastu nagród przyznanych przez główne jury tegorocznego Cannes aż siedem otrzymały filmy z Azji; Azjatom przypadły też obie nagrody krytyki FIPRESCI.
Dwa najlepsze filmy roku zostały nakręcone przez Chińczyków, nie z Pekinu jednak, tylko z Hongkongu i Tajwanu. "Sposobni do miłości" Wong Kar-waia uwodzą widza nie tylko miękką, soczystą fotografią, romantycznym oświetleniem i pastelowymi barwami, ale przede wszystkim niezwykłą powściągliwością, z jaką reżyser zarysowuje piękne, nie spełnione uczucie. W tajwańskim "I raz, i dwa" Edwarda Younga widzimy wielowątkowy pejzaż familijny oczyma rozwiniętego nad wiek dziesięciolatka. Film jest długi, trzygodzinny (jedna z postaci powiada: "Odkąd wynaleziono kino, żyjemy trzy razy dłużej"). Reżyser umiejętnie zwraca uwagę widza na pozorne drobiazgi, czyniąc je elementami dramatu, na przykład przeciwstawia chłód eleganckich wnętrz hotelowych przytulności zagraconych pokoików w domach.
Ale i Chińczycy z kontynentu wypowiadają się z coraz większą swobodą. Myślę tu nie tyle o "Demonach u progu" Jianga Wena, sztucznym i słabym aktorsko studium zmienności ról kata i ofiary w czasach okupacji japońskiej (wyróżnionym na wyrost drugą nagrodą Cannes 2000), ile o wzruszającej "Drodze do domu" Zhanga Yimou, subtelnej pastorałce o wczesnej miłości (też druga, ale zasłużona, nagroda w Berlinie).
Mówiło się ostatnio o kryzysie kina japońskiego, tymczasem "Eureka" Shinji Aoyamy sygnalizuje zmianę na lepsze. Jego prawie czterogodzinny obraz bez wielkich słów ukazuje szerzenie się bezinteresownego zła we współczesnej cywilizacji. Tezę o japońskim kryzysie potwierdza natomiast "Tabu" kontrowersyjnego Nagisy Oshimy. Nowy film twórcy "Imperium zmysłów", wyczekiwany od piętnastu lat, rozczarowuje.
Korea Południowa rzuciła na podbój Europy historyczny spektakl "Chunhyang" Im Kwen-taeka. Reżyser, autor doskonałej "Matki do wynajęcia", adaptował tu starą operę ludową, nie tuszując - niestety - jej naiwności i uproszczeń. Ciekawszym produktem tej mało znanej kinematografii jest "Dziewica rozebrana przez wielbicieli" Honga Sang-soo, historia trójkąta miłosnego, wyzyskująca rozbieżności w interpretacji tych samych faktów z trzech punktów widzenia. W Indiach, choć to największy azjatycki producent, po śmierci wielkiego Satyajita Raya nie pojawił się twórca umiejący przemówić do wyobraźni i wrażliwości widza europejskiego. Kino izraelskie wciąż poszukuje własnej drogi, inspiruje się niedawną niespokojną przeszłością.
Coraz większą rolę odgrywają postkomunistyczne kinematografie Azji Środkowej, zwłaszcza tadżycka. Jej lider Bachtiar Chudojnazarow w filmie "Tata Księżyc" spróbował z powodzeniem melodramatycznej fantazji z akcentami humoru. Dobre wieści nadchodzą też z sąsiedniej Turcji, której wielkim tematem jest poszukiwanie równowagi między tradycją a wymogami nowoczesności.
Wciąż rewelacyjni są Irańczycy, kroczący śladami mistrza Abbasa Kiarostamiego, który na przedostatnim festiwalu w Wenecji pokazał swój najnowszy film "Uniesie nas wiatr". Obraz kojarzący się z "Czekając na Godota" jest udaną próbą kina wyznaczającego widzowi rolę współtwórcy. Wielkie wrażenie wywołuje "Czas pijanych koni" Bahmana Ghobadiego. Najmłodsze, ułomne dziecko ubogiej rodziny kurdyjskiej musi być operowane w Iraku. Aby to umożliwić, starsza siostra chłopca zgadza się wyjść za zamożnego Irakijczyka. Ten jednak w ostatniej chwili odmawia przemycenia malca przez granicę, zostawia mu tylko konia, który napojony alkoholem przewiezie może kalekę przez graniczne urwiska.
Stylistycznie podobny jest debiut asystenta Kiarostamiego, Hassana Yekpatanaha - "Djomeh". Tytułowy bohater to emigrant ze zniszczonego Afganistanu, który nie umie poprosić o rękę ładnej irańskiej ekspedientki. Ten niedługi film, niemal pozbawiony akcji, obywa się bez czarnych charakterów, a mimo to stanowi bardzo przekonywającą wypowiedź przeciw fundamentalizmowi i ksenofobii.
Największy sukces odnieśli Irańczycy na weneckim Biennale 2000. Chodzi nie tylko o fakt zdobycia pierwszej nagrody przez "Krąg" Jafara Panahiego, ale też o donośny głos sprzeciwu wobec podległości muzułmanek światu mężczyzn, usankcjonowanej przez Koran. Rozbrzmiewa on zarówno w "Kręgu", jak i w "Dniu, w którym zostałam kobietą" Marziych Meshkiri. Uwolnione więźniarki nie mogą kupić biletu kolejowego bez towarzystwa mężczyzny; dziewięciolatce (według szariatu - już kobiecie) nie wolno wybiec na ulicę po lody. Rangę symbolu zyskuje położnica, z którą mąż się rozwodzi, bo urodziła córeczkę, choć "badanie zapowiadało syna".
Czemu przypisać karierę filmów z Azji w Europie i Ameryce? Z pewnością odmiennemu spojrzeniu na świat, charakteryzującego tamtejszych filmowców (choć nie należy lekceważyć głębokich różnic kulturowych wewnątrz kontynentu, na przykład między islamem a buddyzmem). Podczas gdy ekrany świata pełne są strzelanin i szaleńczego wyścigu po sukces, filmy ex Oriente ujmują spokojnym spojrzeniem w głąb ludzkiej duszy i systemem wartości nie opartym na stanie konta bankowego.
Cudowny wynalazek braci LumiŻre dotarł do Azji niemal równie szybko jak do głównych krajów Europy i Ameryki. Jednak przez pierwsze pół wieku (połowę historii kina!) filmy azjatyckie w naszym kręgu kulturowym nie liczyły się wcale. Przełom nastąpił dzięki festiwalom. W roku 1951 w Wenecji Złote Lwy otrzymał "Rashomon" Kurosawy. Reżyser miał już na koncie jedenaście filmów, w tym kilka wybitnych. Od roku 1922 działał największy z Japończyków, Mizoguchi, a dorównujący mu wirtuozerią Ozu - od 1927 r. "Rashomon" pokazał zarozumiałym Europejczykom i Amerykanom, że nie mają monopolu na sztukę filmową. Japonię dopuszczono do kręgu wielkich; szybko nauczono się nazwisk Kinugasy, Imaiego, Shindo, Narusego, Kamamoto i innych.
W końcu lat 80. chińskie "Czerwone sorgo" Zhanga Yimou zdobyło I nagrodę w Berlinie, a tajwańskie "Smutne miasto" Hsiena - w Wenecji. Kolejnym nieoczekiwanym sukcesem okazała się w roku 1997 Złota Palma w Cannes dla "Smaku czereśni" Kiarostamiego - dowód odrodzenia kina irańskiego, triumfującego nad cenzurą ajatollahów. Rok 2000 stał się momentem wielkiego przełomu. Pokazane na festiwalach filmy z dziewięciu krajów dowodzą, że kino azjatyckie stało się istotnym wyzwaniem dla popadających w stagnację kin hollywoodzkiego i europejskiego. Z dwunastu nagród przyznanych przez główne jury tegorocznego Cannes aż siedem otrzymały filmy z Azji; Azjatom przypadły też obie nagrody krytyki FIPRESCI.
Dwa najlepsze filmy roku zostały nakręcone przez Chińczyków, nie z Pekinu jednak, tylko z Hongkongu i Tajwanu. "Sposobni do miłości" Wong Kar-waia uwodzą widza nie tylko miękką, soczystą fotografią, romantycznym oświetleniem i pastelowymi barwami, ale przede wszystkim niezwykłą powściągliwością, z jaką reżyser zarysowuje piękne, nie spełnione uczucie. W tajwańskim "I raz, i dwa" Edwarda Younga widzimy wielowątkowy pejzaż familijny oczyma rozwiniętego nad wiek dziesięciolatka. Film jest długi, trzygodzinny (jedna z postaci powiada: "Odkąd wynaleziono kino, żyjemy trzy razy dłużej"). Reżyser umiejętnie zwraca uwagę widza na pozorne drobiazgi, czyniąc je elementami dramatu, na przykład przeciwstawia chłód eleganckich wnętrz hotelowych przytulności zagraconych pokoików w domach.
Ale i Chińczycy z kontynentu wypowiadają się z coraz większą swobodą. Myślę tu nie tyle o "Demonach u progu" Jianga Wena, sztucznym i słabym aktorsko studium zmienności ról kata i ofiary w czasach okupacji japońskiej (wyróżnionym na wyrost drugą nagrodą Cannes 2000), ile o wzruszającej "Drodze do domu" Zhanga Yimou, subtelnej pastorałce o wczesnej miłości (też druga, ale zasłużona, nagroda w Berlinie).
Mówiło się ostatnio o kryzysie kina japońskiego, tymczasem "Eureka" Shinji Aoyamy sygnalizuje zmianę na lepsze. Jego prawie czterogodzinny obraz bez wielkich słów ukazuje szerzenie się bezinteresownego zła we współczesnej cywilizacji. Tezę o japońskim kryzysie potwierdza natomiast "Tabu" kontrowersyjnego Nagisy Oshimy. Nowy film twórcy "Imperium zmysłów", wyczekiwany od piętnastu lat, rozczarowuje.
Korea Południowa rzuciła na podbój Europy historyczny spektakl "Chunhyang" Im Kwen-taeka. Reżyser, autor doskonałej "Matki do wynajęcia", adaptował tu starą operę ludową, nie tuszując - niestety - jej naiwności i uproszczeń. Ciekawszym produktem tej mało znanej kinematografii jest "Dziewica rozebrana przez wielbicieli" Honga Sang-soo, historia trójkąta miłosnego, wyzyskująca rozbieżności w interpretacji tych samych faktów z trzech punktów widzenia. W Indiach, choć to największy azjatycki producent, po śmierci wielkiego Satyajita Raya nie pojawił się twórca umiejący przemówić do wyobraźni i wrażliwości widza europejskiego. Kino izraelskie wciąż poszukuje własnej drogi, inspiruje się niedawną niespokojną przeszłością.
Coraz większą rolę odgrywają postkomunistyczne kinematografie Azji Środkowej, zwłaszcza tadżycka. Jej lider Bachtiar Chudojnazarow w filmie "Tata Księżyc" spróbował z powodzeniem melodramatycznej fantazji z akcentami humoru. Dobre wieści nadchodzą też z sąsiedniej Turcji, której wielkim tematem jest poszukiwanie równowagi między tradycją a wymogami nowoczesności.
Wciąż rewelacyjni są Irańczycy, kroczący śladami mistrza Abbasa Kiarostamiego, który na przedostatnim festiwalu w Wenecji pokazał swój najnowszy film "Uniesie nas wiatr". Obraz kojarzący się z "Czekając na Godota" jest udaną próbą kina wyznaczającego widzowi rolę współtwórcy. Wielkie wrażenie wywołuje "Czas pijanych koni" Bahmana Ghobadiego. Najmłodsze, ułomne dziecko ubogiej rodziny kurdyjskiej musi być operowane w Iraku. Aby to umożliwić, starsza siostra chłopca zgadza się wyjść za zamożnego Irakijczyka. Ten jednak w ostatniej chwili odmawia przemycenia malca przez granicę, zostawia mu tylko konia, który napojony alkoholem przewiezie może kalekę przez graniczne urwiska.
Stylistycznie podobny jest debiut asystenta Kiarostamiego, Hassana Yekpatanaha - "Djomeh". Tytułowy bohater to emigrant ze zniszczonego Afganistanu, który nie umie poprosić o rękę ładnej irańskiej ekspedientki. Ten niedługi film, niemal pozbawiony akcji, obywa się bez czarnych charakterów, a mimo to stanowi bardzo przekonywającą wypowiedź przeciw fundamentalizmowi i ksenofobii.
Największy sukces odnieśli Irańczycy na weneckim Biennale 2000. Chodzi nie tylko o fakt zdobycia pierwszej nagrody przez "Krąg" Jafara Panahiego, ale też o donośny głos sprzeciwu wobec podległości muzułmanek światu mężczyzn, usankcjonowanej przez Koran. Rozbrzmiewa on zarówno w "Kręgu", jak i w "Dniu, w którym zostałam kobietą" Marziych Meshkiri. Uwolnione więźniarki nie mogą kupić biletu kolejowego bez towarzystwa mężczyzny; dziewięciolatce (według szariatu - już kobiecie) nie wolno wybiec na ulicę po lody. Rangę symbolu zyskuje położnica, z którą mąż się rozwodzi, bo urodziła córeczkę, choć "badanie zapowiadało syna".
Czemu przypisać karierę filmów z Azji w Europie i Ameryce? Z pewnością odmiennemu spojrzeniu na świat, charakteryzującego tamtejszych filmowców (choć nie należy lekceważyć głębokich różnic kulturowych wewnątrz kontynentu, na przykład między islamem a buddyzmem). Podczas gdy ekrany świata pełne są strzelanin i szaleńczego wyścigu po sukces, filmy ex Oriente ujmują spokojnym spojrzeniem w głąb ludzkiej duszy i systemem wartości nie opartym na stanie konta bankowego.
Więcej możesz przeczytać w 47/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.