Tego, że Polska powinna przyjąć swoich byłych obywateli i ich potomków wysiedlonych siłą na wschód po II wojnie światowej, nikt nie kwestionuje.
Sejm przyjął ustawę repatriacyjną i przeznaczył nawet na ten cel pieniądze. Niewiele osób zdaje sobie jednak sprawę z tego, że nie chodzi o jednorazowe pokrycie kosztów podróży i zagospodarowania, ale dożywotnią opiekę nad większością przyjeżdżających. Nie zapewni tego 49 mln zł w przyszłorocznym budżecie (w tym roku było to zaledwie 10 mln zł).
Nasi rodacy w Kazachstanie i innych krajach byłego ZSRR - z reguły kiepsko wykształceni - prawie całe życie spędzili w warunkach skolektywizowanej gospodarki, a o ich losie decydowało państwo. Nic dziwnego, że gdy mieli okazję gospodarować na swoim, albo nie chcieli przejmować ziemi, albo ją porzucali. W Polsce mają podobne kłopoty. Naprawdę na repatriacji skorzystają dopiero ich dzieci i wnuki.
Kłopoty z asymilacją przybyszów potwierdzają doświadczenia gmin, które już kilka lat temu przyjęły repatriantów. W Niemstowie pod Lublinem w 1996 r. osiedliła się 29-osobowa rodzina Brodowskich z Kazachstanu. Stowarzyszenie Wspólnota Polska wynajęło im od Agencji Rolnej Skarbu Państwa 600-hektarowe gospodarstwo i budynki po PGR. Po dwóch latach prób gospodarowania na swoim repatrianci zrezygnowali. W zrujnowanych pomieszczeniach bez ogrzewania mieszkają obecnie tylko cztery rodziny z klanu Brodowskich. Reszta rozjechała się po Polsce lub wróciła do Kazachstanu.
Rodzina Paczkowskich z Kazachstanu osiedliła się dwa lata temu w pobliżu Żagania. Gmina przekazała jej mieszkanie oraz pięciohektarową działkę. Po dwóch latach Gizela Paczkowska, z pochodzenia Niemka, postanowiła wyemigrować z dziećmi do RFN. Osamotniony Jan Paczkowski wrócił do Kazachstanu. Przed wyjazdem sprzedał wszystkie podarowane rodzinie meble i sprzęty. Z zebranych przez nas danych wynika, że w 1997 r. na wschód wróciły trzy rodziny, w 1998 r. - osiem, a w zeszłym roku - trzynaście. Większość zostaje, co nie znaczy, że mają pracę. Zwykle świadczy to jedynie o tym, że wystarczają im zasiłki otrzymywane od państwa - dziesięć razy wyższe niż w Kazachstanie czy Rosji. Większość z 2,5 tys. repatriantów żyje z pomocy społecznej.
- Gminom, które zadeklarują przyjęcie repatriantów, przyznane zostaną dotacje z budżetu państwa. Będą też mogły ze środków rządowych częściowo refundować pracodawcom wydatki na wynagrodzenia, składki ubezpieczeniowe oraz stworzenie miejsc pracy - informuje Artur Kozłowski, zastępca dyrektora Departamentu Obywatelstwa MSWiA. Państwo opłaci także naukę dzieci i częściowo pokryje koszty związane z remontem lub adaptacją mieszkań. Na to wszystko ma wystarczyć ok. 50 mln zł, czyli tyle, ile na repatriację planuje się przeznaczyć w przyszłym roku.
Tymczasem gdyby Polska przyjmowała po pięć tysięcy osób rocznie, tylko koszty przyjazdu, zagospodarowania i stworzenia miejsc pracy przekroczyłyby 100 mln zł rocznie. Do tego doszłyby wydatki na utrzymanie repatriantów już w Polsce osiadłych, czyli co najmniej drugie 100 mln zł. Dodatkowe pieniądze są potrzebne na zasiłki dla bezrobotnych oraz minimalne emerytury i renty, a także składki w kasach chorych, czyli kolejne 100 mln zł. Czy rząd i ustawodawcy są tego świadomi?
Z tworzeniem miejsc pracy też może być problem. Przecież zajęcie ma mniej niż połowa repatriantów, którzy w dodatku przeważnie sami je znaleźli. Halina i Borys Kraczkowscy od dwóch lat mieszkają w Słupach w województwie warmińsko-mazurskim. Nadal nie udało się im uzyskać wizy repatriacyjnej (Borys jest Ukraińcem), nie mają więc prawa do stałego pobytu i nie mogą szukać legalnego zatrudnienia. Oboje mają wyższe wykształcenie, ale żyją z oszczędności i dorywczej pracy fizycznej.
Udało się tylko nielicznym, przede wszystkim osobom dobrze wykształconym. Romualda Zagórska z Kazachstanu jest nauczycielką matematyki w Burku niedaleko Malborka. Franciszka Bogusławskiego, pierwszego prezesa Związku Polaków w Kazachstanie, zatrudniła japońsko-amerykańska firma, ale teraz także pracuje tylko dorywczo. Paweł Mieduszewski, który w 1996 r. przyjechał do Polski z Czkałowa w Kazachstanie, jest wziętym dentystą w podpoznańskiej Opalenicy.
- Nikt nie może przewidzieć, ilu naszych rodaków zgłosi chęć powrotu do ojczyzny. Szacujemy, że na 47 tys. Polaków z Kazachstanu połowa wróci do kraju - mówi Artur Kozłowski. - Znacznie mniejsza liczba mieszka w republikach azjatyckich, nie wiemy natomiast, ilu Polaków żyje w azjatyckiej części Federacji Rosyjskiej.
Akcja przesiedleńcza prowadzona na podstawie przyjętej kilkanaście dni temu ustawy miałaby objąć 30 tys. osób. Może się jednak okazać, iż to mocno zaniżona liczba. W latach 80. szacowano, że w Kazachstanie mieszka 800 tys. Niemców. Do 1997 r. wyjechali oni do RFN, a tymczasem w Kazachstanie odnalazło się ich drugie tyle. Gdyby rząd niemiecki nie zmienił polityki emigracyjnej i nie powstrzymał repatriacji, byłoby ich milion, może dwa. Po prostu masowo fałszowano dokumenty potwierdzające niemieckie pochodzenie, by dostać się do RFN i otrzymać tam zasiłek i mieszkanie. Z potwierdzaniem polskich korzeni jest podobnie.
Ustawa o repatriacji nakłada na konsula obowiązek zadecydowania, czy dana osoba rzeczywiście jest Polakiem i spełnia kryteria konieczne do uzyskania obywatelstwa. Starający się musi wykazać, że jedno z rodziców, dziadków albo dwoje pradziadków było narodowości polskiej, oraz dowieść swoich związków z naszym krajem, zwłaszcza poprzez pielęgnowanie tradycji i zwyczajów. Dowodami potwierdzającymi pochodzenie mogą być dokumenty wydane przez polskie władze (akty urzędu stanu cywilnego czy metryki chrztu). Honorowane będą także dokumenty wystawione przez władze ZSRR, potwierdzające fakt deportacji - jeśli zawierają wpis o narodowości polskiej.
W praktyce do placówek konsularnych zgłaszają się osoby nie mające z Polską wiele wspólnego. Na pytanie, czy obchodzi święta Bożego Narodzenia, jeden z nich odpowiedział: "Oczywiście, a w tym roku święta przypadają 13 grudnia". Faktem jest jednak, że większość kazachskich Polaków nie mówi po polsku. Wystarczy powiedzieć, że obrady Związku Polaków w Kazachstanie odbywają się po rosyjsku, a na kilkanaście osób we władzach organizacji po polsku mówi zaledwie kilka.
- Rodacy mieszkający w Kazachstanie w większości nie chcą się uczyć języka. Twierdzą, że nie jest im potrzebny, a w razie czego nauczą się go w dwa tygodnie tutaj - opowiada Alina Iwaszkiewicz z Towarzystwa Powrót, pomagająca Polakom z Kazachstanu. - Repatrianci są różnie przygotowani do życia w naszym kraju. Na ogół znają nasz język słabo lub wcale. Podobnie jest z wiedzą na temat realiów, warunków życia i możliwości zatrudnienia - mówi Agnieszka Panecka ze stowarzyszenia Wspólnota Polska.
- Ustawa o repatriacji to opus magnum parlamentu. Uchwalając ją, Sejm spełnił swój moralny obowiązek wobec Polaków, którzy pozostali na wschodzie - uważa Ryszard Czarnecki, przewodniczący sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. - Nie mamy moralnego prawa, by komukolwiek z wywiezionych na Daleki Wschód odmówić prawa do powrotu. Problem polega na tym, że obraz Polski nasi nowi obywatele kształtują sobie na podstawie pielgrzymek i kolonii, a więc krótkich wizyt, podczas których są hołubieni i otaczani opieką - tłumaczy Artur Kozłowski. Wielu rodaków wyobraża sobie po takich odwiedzinach, że nasz kraj jest równie opiekuńczy, jak Niemcy czy Szwecja. Gdy osiedlają się tu na stałe, złudzenie pryska.
Problem repatriacji Polaków ze wschodu trzeba było rozwiązać, dlatego niewiele osób kwestionuje sens przyjęcia ustawy. Posłowie powinni jednak powiedzieć całą prawdę o tym procesie. Rodaków w kraju i na obczyźnie łudzi się tymczasem wizją wielkich powrotów, takich jak do Niemiec czy Izraela. Tam jednak na te cele przeznaczano kilkaset milionów dolarów rocznie. Polska nie ma takich pieniędzy, dlatego grozi nam pełzająca repatriacja. Nikt nie mówi też prawdy o rzeczywistych kosztach utrzymania nowych obywateli - co najmniej sześciokrotnie wyższych od zakładanych. Być może należałoby problem repatriacji rozwiązać tak, jak Amerykanie rozstrzygnęli kwestię imigracji politycznej: każdy dostaje wizę i życiową szansę, ale sam musi zadbać o swój los.
Nasi rodacy w Kazachstanie i innych krajach byłego ZSRR - z reguły kiepsko wykształceni - prawie całe życie spędzili w warunkach skolektywizowanej gospodarki, a o ich losie decydowało państwo. Nic dziwnego, że gdy mieli okazję gospodarować na swoim, albo nie chcieli przejmować ziemi, albo ją porzucali. W Polsce mają podobne kłopoty. Naprawdę na repatriacji skorzystają dopiero ich dzieci i wnuki.
Kłopoty z asymilacją przybyszów potwierdzają doświadczenia gmin, które już kilka lat temu przyjęły repatriantów. W Niemstowie pod Lublinem w 1996 r. osiedliła się 29-osobowa rodzina Brodowskich z Kazachstanu. Stowarzyszenie Wspólnota Polska wynajęło im od Agencji Rolnej Skarbu Państwa 600-hektarowe gospodarstwo i budynki po PGR. Po dwóch latach prób gospodarowania na swoim repatrianci zrezygnowali. W zrujnowanych pomieszczeniach bez ogrzewania mieszkają obecnie tylko cztery rodziny z klanu Brodowskich. Reszta rozjechała się po Polsce lub wróciła do Kazachstanu.
Rodzina Paczkowskich z Kazachstanu osiedliła się dwa lata temu w pobliżu Żagania. Gmina przekazała jej mieszkanie oraz pięciohektarową działkę. Po dwóch latach Gizela Paczkowska, z pochodzenia Niemka, postanowiła wyemigrować z dziećmi do RFN. Osamotniony Jan Paczkowski wrócił do Kazachstanu. Przed wyjazdem sprzedał wszystkie podarowane rodzinie meble i sprzęty. Z zebranych przez nas danych wynika, że w 1997 r. na wschód wróciły trzy rodziny, w 1998 r. - osiem, a w zeszłym roku - trzynaście. Większość zostaje, co nie znaczy, że mają pracę. Zwykle świadczy to jedynie o tym, że wystarczają im zasiłki otrzymywane od państwa - dziesięć razy wyższe niż w Kazachstanie czy Rosji. Większość z 2,5 tys. repatriantów żyje z pomocy społecznej.
- Gminom, które zadeklarują przyjęcie repatriantów, przyznane zostaną dotacje z budżetu państwa. Będą też mogły ze środków rządowych częściowo refundować pracodawcom wydatki na wynagrodzenia, składki ubezpieczeniowe oraz stworzenie miejsc pracy - informuje Artur Kozłowski, zastępca dyrektora Departamentu Obywatelstwa MSWiA. Państwo opłaci także naukę dzieci i częściowo pokryje koszty związane z remontem lub adaptacją mieszkań. Na to wszystko ma wystarczyć ok. 50 mln zł, czyli tyle, ile na repatriację planuje się przeznaczyć w przyszłym roku.
Tymczasem gdyby Polska przyjmowała po pięć tysięcy osób rocznie, tylko koszty przyjazdu, zagospodarowania i stworzenia miejsc pracy przekroczyłyby 100 mln zł rocznie. Do tego doszłyby wydatki na utrzymanie repatriantów już w Polsce osiadłych, czyli co najmniej drugie 100 mln zł. Dodatkowe pieniądze są potrzebne na zasiłki dla bezrobotnych oraz minimalne emerytury i renty, a także składki w kasach chorych, czyli kolejne 100 mln zł. Czy rząd i ustawodawcy są tego świadomi?
Z tworzeniem miejsc pracy też może być problem. Przecież zajęcie ma mniej niż połowa repatriantów, którzy w dodatku przeważnie sami je znaleźli. Halina i Borys Kraczkowscy od dwóch lat mieszkają w Słupach w województwie warmińsko-mazurskim. Nadal nie udało się im uzyskać wizy repatriacyjnej (Borys jest Ukraińcem), nie mają więc prawa do stałego pobytu i nie mogą szukać legalnego zatrudnienia. Oboje mają wyższe wykształcenie, ale żyją z oszczędności i dorywczej pracy fizycznej.
Udało się tylko nielicznym, przede wszystkim osobom dobrze wykształconym. Romualda Zagórska z Kazachstanu jest nauczycielką matematyki w Burku niedaleko Malborka. Franciszka Bogusławskiego, pierwszego prezesa Związku Polaków w Kazachstanie, zatrudniła japońsko-amerykańska firma, ale teraz także pracuje tylko dorywczo. Paweł Mieduszewski, który w 1996 r. przyjechał do Polski z Czkałowa w Kazachstanie, jest wziętym dentystą w podpoznańskiej Opalenicy.
- Nikt nie może przewidzieć, ilu naszych rodaków zgłosi chęć powrotu do ojczyzny. Szacujemy, że na 47 tys. Polaków z Kazachstanu połowa wróci do kraju - mówi Artur Kozłowski. - Znacznie mniejsza liczba mieszka w republikach azjatyckich, nie wiemy natomiast, ilu Polaków żyje w azjatyckiej części Federacji Rosyjskiej.
Akcja przesiedleńcza prowadzona na podstawie przyjętej kilkanaście dni temu ustawy miałaby objąć 30 tys. osób. Może się jednak okazać, iż to mocno zaniżona liczba. W latach 80. szacowano, że w Kazachstanie mieszka 800 tys. Niemców. Do 1997 r. wyjechali oni do RFN, a tymczasem w Kazachstanie odnalazło się ich drugie tyle. Gdyby rząd niemiecki nie zmienił polityki emigracyjnej i nie powstrzymał repatriacji, byłoby ich milion, może dwa. Po prostu masowo fałszowano dokumenty potwierdzające niemieckie pochodzenie, by dostać się do RFN i otrzymać tam zasiłek i mieszkanie. Z potwierdzaniem polskich korzeni jest podobnie.
Ustawa o repatriacji nakłada na konsula obowiązek zadecydowania, czy dana osoba rzeczywiście jest Polakiem i spełnia kryteria konieczne do uzyskania obywatelstwa. Starający się musi wykazać, że jedno z rodziców, dziadków albo dwoje pradziadków było narodowości polskiej, oraz dowieść swoich związków z naszym krajem, zwłaszcza poprzez pielęgnowanie tradycji i zwyczajów. Dowodami potwierdzającymi pochodzenie mogą być dokumenty wydane przez polskie władze (akty urzędu stanu cywilnego czy metryki chrztu). Honorowane będą także dokumenty wystawione przez władze ZSRR, potwierdzające fakt deportacji - jeśli zawierają wpis o narodowości polskiej.
W praktyce do placówek konsularnych zgłaszają się osoby nie mające z Polską wiele wspólnego. Na pytanie, czy obchodzi święta Bożego Narodzenia, jeden z nich odpowiedział: "Oczywiście, a w tym roku święta przypadają 13 grudnia". Faktem jest jednak, że większość kazachskich Polaków nie mówi po polsku. Wystarczy powiedzieć, że obrady Związku Polaków w Kazachstanie odbywają się po rosyjsku, a na kilkanaście osób we władzach organizacji po polsku mówi zaledwie kilka.
- Rodacy mieszkający w Kazachstanie w większości nie chcą się uczyć języka. Twierdzą, że nie jest im potrzebny, a w razie czego nauczą się go w dwa tygodnie tutaj - opowiada Alina Iwaszkiewicz z Towarzystwa Powrót, pomagająca Polakom z Kazachstanu. - Repatrianci są różnie przygotowani do życia w naszym kraju. Na ogół znają nasz język słabo lub wcale. Podobnie jest z wiedzą na temat realiów, warunków życia i możliwości zatrudnienia - mówi Agnieszka Panecka ze stowarzyszenia Wspólnota Polska.
- Ustawa o repatriacji to opus magnum parlamentu. Uchwalając ją, Sejm spełnił swój moralny obowiązek wobec Polaków, którzy pozostali na wschodzie - uważa Ryszard Czarnecki, przewodniczący sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą. - Nie mamy moralnego prawa, by komukolwiek z wywiezionych na Daleki Wschód odmówić prawa do powrotu. Problem polega na tym, że obraz Polski nasi nowi obywatele kształtują sobie na podstawie pielgrzymek i kolonii, a więc krótkich wizyt, podczas których są hołubieni i otaczani opieką - tłumaczy Artur Kozłowski. Wielu rodaków wyobraża sobie po takich odwiedzinach, że nasz kraj jest równie opiekuńczy, jak Niemcy czy Szwecja. Gdy osiedlają się tu na stałe, złudzenie pryska.
Problem repatriacji Polaków ze wschodu trzeba było rozwiązać, dlatego niewiele osób kwestionuje sens przyjęcia ustawy. Posłowie powinni jednak powiedzieć całą prawdę o tym procesie. Rodaków w kraju i na obczyźnie łudzi się tymczasem wizją wielkich powrotów, takich jak do Niemiec czy Izraela. Tam jednak na te cele przeznaczano kilkaset milionów dolarów rocznie. Polska nie ma takich pieniędzy, dlatego grozi nam pełzająca repatriacja. Nikt nie mówi też prawdy o rzeczywistych kosztach utrzymania nowych obywateli - co najmniej sześciokrotnie wyższych od zakładanych. Być może należałoby problem repatriacji rozwiązać tak, jak Amerykanie rozstrzygnęli kwestię imigracji politycznej: każdy dostaje wizę i życiową szansę, ale sam musi zadbać o swój los.
Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.