Jakość studiów w Polsce zdaje się obniżać, gdyż szkoły gorsze przechwytują profesorów ze szkół lepszych. Ci z kolei pracują w kilku szkołach i dlatego nie mają czasu pracować naukowo
1 Jedni hodują wściekłe krowy, które potem trudno wyłapać i które uciekają za granicę pod postacią tatara. My dla odmiany mamy wściekłe szkoły, wyższe - rzecz jasna. Z nich idą w świat absolwenci, oby tylko nie zbudowali złego mostu lub nie pomylili się w tłumaczeniu o jakieś sto milionów euro.
2Wściekłe szkoły wpadają w stan agresji i zarażają inne. Ostatnio zajmowała media walka rektoratów o Wyższą Szkołę Dziennikarstwa im. Wańkowicza w Warszawie. Zaangażowano podobno marszałka, premiera, ministrów, wiceministrów i byłych ministrów. W tym czasie młodzież czekała na odpowiedź, czy zainwestowane pieniądze i ich najlepszy okres życia pójdą na marne, czy też nie. Wiele hałasu o wiele pieniędzy, rzecz jasna, bo szkoły takie są dochodowe. Biznes edukacyjny daje duże przebicie i dopóki trwa wyż, dopóty szkolna wścieklizna też będzie trwała. Właściwie może być tylko coraz gorzej, bo zbliża się z kolei niż demograficzny, a więc przedsiębiorcy edukacyjni będą mieć coraz mniej czasu na to, by pieniądze włożyć i wyciągnąć, zanim się impreza zawali. Wszystko polega bowiem na tym, żeby pierwszy rocznik studentów zapłacił czesne, z którego opłaci się profesorów na rok następny, ale kiedy przyjdzie rocznik ostatni, to nie będzie go z czego utrzymać. Problem w tym, że takich szkół jest w kraju wiele, nikt nie wie, ile, bo bez przerwy mnożą się jakieś filie, szkoły wyższe z rektorem magistrem, w których regularnie ściąga się forsę ze studentów. Ci z kolei za te pieniądze chcą dostać papier i to jak najszybciej. A że wszystko odbywa się na prowincji, tylko lokalna prasa napisze czasem o kanclerzu oszuście czy o doktorach dających innym magisteria.
3 Minister Jerzy Zdrada, jak przystało na Unię Wolności, powiedział, że za dziesięć lat - kiedy wraz z niżem demograficznym zmniejszy się popyt na studia - dojdzie do selekcji szkół i wówczas oczywiście nie będą musiały wygrać te, które obiecują dyp-lom najszybciej czy najtaniej. Naprawdę tak powiedział w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" wiceminister edukacji narodowej. To w końcu bardzo dobrze, że edukacja stała się biznesem. Chodzi jednak o to, że nie jest to towar zwyczajny i że nie jest to zwykły rynek. Minister Zdrada i w ogóle ministerstwo, patrzą na szkolnictwo wyższe jak na agencje towarzyskie. W końcu nikt nie kontroluje jakości usług świadczonych przez te agencje, to rynek decyduje, czy misiaczki z Wilczej będą miały zarobek. Kiedy przyjdzie niż erotyczny, również agencje będą walczyć o wyższe standardy jakości, trzecia godzina czy drink gratis już nie wystarczą. Tylko czekać, jak zgłoszą się do Sejmu z wnioskiem o wprowadzenie akredytacji świadczonych usług.
4Problemem jest to, że konstytucja, mimo że układali ją Aleksander Kwaśniewski i Tadeusz Mazowiecki, mimo licznych praw socjalnych nie gwarantuje obywatelom prawa do seksualnego zaspokojenia, podczas gdy gwarantuje dostęp do oświaty i wykształcenia wyższego. Jest to więc dobro konstytucyjne i stąd zapewne teoretyczny nadzór wspomnianego Ministerstwa Edukacji Narodowej. Ministerstwo zresztą od czasu do czasu wydaje jakieś oświadczenia, z których wynika, po pierwsze, że nie będzie żadnych pieniędzy na rozwój szkolnictwa wyższego, więc droga profesuro, musicie sobie radzić sami. Po drugie, usiłujemy nadzorować powstające jak grzyby po deszczu tzw. szkoły wyższe, ale nie mamy żadnych środków wykonawczych. Ostatni ratunek dla jakości szkolnictwa to rankingi dziennikarzy "Rzeczpospolitej" czy "Wprost", którzy sobie znanymi sposobami ustalają, które studia są lepsze. Chodzi o to, że przeciętna jakość studiów zdaje się obniżać, gdyż szkoły gorsze przechwytują profesorów ze szkół lepszych, a ci z kolei pracują w kilku szkołach, które w pośpiechu objeżdżają samochodem, i dlatego nie mają czasu pracować naukowo, a także nie mają czasu dla studentów. Za publikacje naukowe przecież się nie płaci (jak w Ameryce), ale pracować można w wielu szkołach naraz (inaczej niż w Ameryce), tyle że w każdej za marne pieniądze (inaczej niż w Ameryce). Co więcej, obok rynku wolnych usług jest rynek szkół publicznych (jak w Ameryce), które mają obowiązek kształcenia bezpłatnego (inaczej niż w Ameryce). Socjaliści, nie znając się na rzeczy, postulowali bezpłatne kształcenie. Gdyby miało się to ziścić, ostatnie niezłe uniwersytety w tym kraju padłyby, albowiem szkoły prywatne, mając swobodę finansową, mogą drenować uniwersytety z mózgów - profesorskich (o co mniejsza) i doktorskich (co jest większą stratą, bo dotyczy młodszych naukowców). Trybunał Konstytucyjny temu na szczęście zapobiegł.
5 Czy jest jakiś sposób radzenia sobie z zarazą wściekłych szkół wyższych? Podobno minister Edmund Wittbrodt oświadczył rektorom uniwersytetów, że nie widzi już czasu ani woli politycznej do uchwalenia nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, którą przygotowywano od lat kilku. Nic dziwnego, że rektorzy zażądali zwrotu za bilety. Na lewicę niech też za bardzo towarzysze inteligenci nie liczą, bo tam również jest grono całkiem niezłych ancymonków rektorków szkół wyższych, w których nieźle zarabiają byłe kadry marksizmu-leninizmu. Prywatne szkolnictwo to jedna z form uwłaszczenia nomenklatury, najlepiej z miejscowym biskupem, który lektorów błogosławi. Nie przeczę, bywają pojedyncze dobre szkoły prywatne, tak jak są złe szkoły publiczne. Sprawa ma dwie strony. Największą zaletą prywatyzacji szkolnictwa jest jego upowszechnienie. Oczywiście, równie dobrze można było to osiągnąć, komercjalizując szkoły publiczne. Uczelnie mogłyby wówczas lepiej opłacać wykładowców, wymagać od nich pracy, uczciwości i lojalności akademickiej. Najlepsze, także prywatne, mogłyby stanowić (każda w swoim regionie) ośrodek nadzorujący przestrzeganie standardów akademickich przez działające na ich terenie i współpracujące z nimi szkoły prywatne. Nie stać nas na to, żeby dopiero za dziesięć lat młodzi Polacy odbierali właściwe wykształcenie.
2Wściekłe szkoły wpadają w stan agresji i zarażają inne. Ostatnio zajmowała media walka rektoratów o Wyższą Szkołę Dziennikarstwa im. Wańkowicza w Warszawie. Zaangażowano podobno marszałka, premiera, ministrów, wiceministrów i byłych ministrów. W tym czasie młodzież czekała na odpowiedź, czy zainwestowane pieniądze i ich najlepszy okres życia pójdą na marne, czy też nie. Wiele hałasu o wiele pieniędzy, rzecz jasna, bo szkoły takie są dochodowe. Biznes edukacyjny daje duże przebicie i dopóki trwa wyż, dopóty szkolna wścieklizna też będzie trwała. Właściwie może być tylko coraz gorzej, bo zbliża się z kolei niż demograficzny, a więc przedsiębiorcy edukacyjni będą mieć coraz mniej czasu na to, by pieniądze włożyć i wyciągnąć, zanim się impreza zawali. Wszystko polega bowiem na tym, żeby pierwszy rocznik studentów zapłacił czesne, z którego opłaci się profesorów na rok następny, ale kiedy przyjdzie rocznik ostatni, to nie będzie go z czego utrzymać. Problem w tym, że takich szkół jest w kraju wiele, nikt nie wie, ile, bo bez przerwy mnożą się jakieś filie, szkoły wyższe z rektorem magistrem, w których regularnie ściąga się forsę ze studentów. Ci z kolei za te pieniądze chcą dostać papier i to jak najszybciej. A że wszystko odbywa się na prowincji, tylko lokalna prasa napisze czasem o kanclerzu oszuście czy o doktorach dających innym magisteria.
3 Minister Jerzy Zdrada, jak przystało na Unię Wolności, powiedział, że za dziesięć lat - kiedy wraz z niżem demograficznym zmniejszy się popyt na studia - dojdzie do selekcji szkół i wówczas oczywiście nie będą musiały wygrać te, które obiecują dyp-lom najszybciej czy najtaniej. Naprawdę tak powiedział w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" wiceminister edukacji narodowej. To w końcu bardzo dobrze, że edukacja stała się biznesem. Chodzi jednak o to, że nie jest to towar zwyczajny i że nie jest to zwykły rynek. Minister Zdrada i w ogóle ministerstwo, patrzą na szkolnictwo wyższe jak na agencje towarzyskie. W końcu nikt nie kontroluje jakości usług świadczonych przez te agencje, to rynek decyduje, czy misiaczki z Wilczej będą miały zarobek. Kiedy przyjdzie niż erotyczny, również agencje będą walczyć o wyższe standardy jakości, trzecia godzina czy drink gratis już nie wystarczą. Tylko czekać, jak zgłoszą się do Sejmu z wnioskiem o wprowadzenie akredytacji świadczonych usług.
4Problemem jest to, że konstytucja, mimo że układali ją Aleksander Kwaśniewski i Tadeusz Mazowiecki, mimo licznych praw socjalnych nie gwarantuje obywatelom prawa do seksualnego zaspokojenia, podczas gdy gwarantuje dostęp do oświaty i wykształcenia wyższego. Jest to więc dobro konstytucyjne i stąd zapewne teoretyczny nadzór wspomnianego Ministerstwa Edukacji Narodowej. Ministerstwo zresztą od czasu do czasu wydaje jakieś oświadczenia, z których wynika, po pierwsze, że nie będzie żadnych pieniędzy na rozwój szkolnictwa wyższego, więc droga profesuro, musicie sobie radzić sami. Po drugie, usiłujemy nadzorować powstające jak grzyby po deszczu tzw. szkoły wyższe, ale nie mamy żadnych środków wykonawczych. Ostatni ratunek dla jakości szkolnictwa to rankingi dziennikarzy "Rzeczpospolitej" czy "Wprost", którzy sobie znanymi sposobami ustalają, które studia są lepsze. Chodzi o to, że przeciętna jakość studiów zdaje się obniżać, gdyż szkoły gorsze przechwytują profesorów ze szkół lepszych, a ci z kolei pracują w kilku szkołach, które w pośpiechu objeżdżają samochodem, i dlatego nie mają czasu pracować naukowo, a także nie mają czasu dla studentów. Za publikacje naukowe przecież się nie płaci (jak w Ameryce), ale pracować można w wielu szkołach naraz (inaczej niż w Ameryce), tyle że w każdej za marne pieniądze (inaczej niż w Ameryce). Co więcej, obok rynku wolnych usług jest rynek szkół publicznych (jak w Ameryce), które mają obowiązek kształcenia bezpłatnego (inaczej niż w Ameryce). Socjaliści, nie znając się na rzeczy, postulowali bezpłatne kształcenie. Gdyby miało się to ziścić, ostatnie niezłe uniwersytety w tym kraju padłyby, albowiem szkoły prywatne, mając swobodę finansową, mogą drenować uniwersytety z mózgów - profesorskich (o co mniejsza) i doktorskich (co jest większą stratą, bo dotyczy młodszych naukowców). Trybunał Konstytucyjny temu na szczęście zapobiegł.
5 Czy jest jakiś sposób radzenia sobie z zarazą wściekłych szkół wyższych? Podobno minister Edmund Wittbrodt oświadczył rektorom uniwersytetów, że nie widzi już czasu ani woli politycznej do uchwalenia nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, którą przygotowywano od lat kilku. Nic dziwnego, że rektorzy zażądali zwrotu za bilety. Na lewicę niech też za bardzo towarzysze inteligenci nie liczą, bo tam również jest grono całkiem niezłych ancymonków rektorków szkół wyższych, w których nieźle zarabiają byłe kadry marksizmu-leninizmu. Prywatne szkolnictwo to jedna z form uwłaszczenia nomenklatury, najlepiej z miejscowym biskupem, który lektorów błogosławi. Nie przeczę, bywają pojedyncze dobre szkoły prywatne, tak jak są złe szkoły publiczne. Sprawa ma dwie strony. Największą zaletą prywatyzacji szkolnictwa jest jego upowszechnienie. Oczywiście, równie dobrze można było to osiągnąć, komercjalizując szkoły publiczne. Uczelnie mogłyby wówczas lepiej opłacać wykładowców, wymagać od nich pracy, uczciwości i lojalności akademickiej. Najlepsze, także prywatne, mogłyby stanowić (każda w swoim regionie) ośrodek nadzorujący przestrzeganie standardów akademickich przez działające na ich terenie i współpracujące z nimi szkoły prywatne. Nie stać nas na to, żeby dopiero za dziesięć lat młodzi Polacy odbierali właściwe wykształcenie.
Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.