Rodzime jest zarówno to, co znajduje się w rękach rodaków, jak i to, co na rodzinnej ziemi daje pracę, a państwu podatki
Wydarzenia rozgrywające się od wielu miesięcy wokół PZU są prawie lub w ogóle niezrozumiałe dla ogromnej większości obserwatorów. Gdyby je rozszyfrować jedno po drugim, powstałby materiał na fascynującą powieść lub film. Byłyby w nim interesy, biznesmeni, politycy, emocje, wzloty, upadki, pewno i miłość, bo gdzie jej nie ma, podsłuchy, a może i inne przestępstwa, różne stolice, obco brzmiące nazwiska. Wszystko zaś w kraju przeżywającym burzliwe przemiany i szukającym swego miejsca i tożsamości w świecie, do którego ten kraj tęsknił, gdy był za murem, i z którym zaczął mieć problemy, gdy się w nim znalazł.
Pod tą fascynującą materią czekającą na dobre pióro jest coś, co nazwałbym nie tyle grzechem, ile "faktem pierworodnym". On jest znany, przypomniał go niedawno, komentując wydarzenia dotyczące PZU, Bogusław Grabowski, członek RPP. Tym faktem pierworodnym - obecnym i w innych prywatyzacjach, nie tylko PZU - jest konflikt między koniecznością wprowadzania do naszych postpeerelowskich firm inwestorów strategicznych, czyli aktywnych, którzy zapewniają im konkurencyjność, a chęcią utrzymania ich w polskich rękach. Konflikt by nie istniał lub byłby o wiele słabszy, gdyby prywatyzację w Polsce przeprowadzano w ramach od dawna istniejącej gospodarki rynkowej. Tak nie jest - my prywatyzujemy sektor państwowy, odchodząc od gospodarki, w której innego sektora - poza marginesem - nie było. W tej sytuacji inwestorem strategicznym jest zwykle firma zagraniczna. I pojawia się wspomniany wyżej konflikt. W firmach - należy do nich większość, nie uważanych za ważne dla narodu, za srebra rodowe, których się nie wyprzedaje - konflikt pozostaje ukryty. Pojawia się właśnie przy rodowych srebrach, a takim srebrem jest PZU - ubezpieczyciel narodowy.
PZU, będąc firmą w dobrej kondycji, potrzebuje jednak inwestora aktywnego z branży, zdolnego zapewnić mu bezpieczną i dobrą pozycję na rynku Unii Europejskiej, do której niedługo wejdziemy. W przeciwnym razie PZU straci także znaczną część rynku krajowego. I co z tego, że zostanie w polskich rękach? No, ale jak postąpić, by oddać rodowe srebro pod opiekę obcemu, a równocześnie je zachować? W taki oto sposób, że sprzedaje się inwestorowi za dobrą cenę udział mniejszościowy, a daje władzę odpowiadającą większościowemu. Z punktu widzenia myślenia przeciętnego człowieka jest to absurd, a nawet przekręt. Ale z ekonomicznego punktu widzenia jest to logiczne i uzasadnione.
Jeżeli z jakichś względów powstają wątpliwości, czy wybrany inwestor postępuje właściwie, czy spełnia oczekiwania, to w wypadku prywatyzacji dokonanej w konflikcie z myśleniem potocznym i dotyczącej "firmy narodowej", powstaje pokusa, by odebrać preferencję dotyczącą zarządzania, by "przywrócić kontrolę nad firmą udziałowcowi większościowemu", czyli państwu. To jest pokusa, nad którą trzeba się dziesięć razy zastanowić, zanim się jej ulegnie. Trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy warta skórka wyprawki. Skutki bowiem wrogiego odzyskiwania kontroli przez państwo mogą być bardzo nieprzyjemne. Szczególnie, gdy państwu zależy, by zachować wizerunek cywilizowanego i obliczalnego. A Polsce na tym zależy. Czy nie lepiej więc, respektując to, co zostało podpisane, próbować w dialogu naprawić choćby część tego, co uważa się za złe? To nie musi być droga bez nadziei na powodzenie. Przecież państwo to nie hetka-pętelka, lecz instytucja, z którą musi się liczyć najsilniej nawet obwarowany umowami inwestor, chcący na jego terytorium być i robić interesy. Idąc zaś dalej, czy nie lepiej uznać rzeczywistość, w której już jesteśmy i w którą będziemy się pogrążać coraz bardziej, bo to jest nieuchronne i tego chcemy. W rzeczywistości Unii Europejskiej i świata globalnego, gdzie rodzime jest nie tylko to, co znajduje się w rękach rodaków, ale i to, co na rodzinnej ziemi daje rodakom pracę, a państwu podatki. I wtedy za 100 proc. zarządzania sprzedaje się bez lęków 100 proc. udziałów. Oczywiście w dobre ręce, za dobrą cenę.
Pod tą fascynującą materią czekającą na dobre pióro jest coś, co nazwałbym nie tyle grzechem, ile "faktem pierworodnym". On jest znany, przypomniał go niedawno, komentując wydarzenia dotyczące PZU, Bogusław Grabowski, członek RPP. Tym faktem pierworodnym - obecnym i w innych prywatyzacjach, nie tylko PZU - jest konflikt między koniecznością wprowadzania do naszych postpeerelowskich firm inwestorów strategicznych, czyli aktywnych, którzy zapewniają im konkurencyjność, a chęcią utrzymania ich w polskich rękach. Konflikt by nie istniał lub byłby o wiele słabszy, gdyby prywatyzację w Polsce przeprowadzano w ramach od dawna istniejącej gospodarki rynkowej. Tak nie jest - my prywatyzujemy sektor państwowy, odchodząc od gospodarki, w której innego sektora - poza marginesem - nie było. W tej sytuacji inwestorem strategicznym jest zwykle firma zagraniczna. I pojawia się wspomniany wyżej konflikt. W firmach - należy do nich większość, nie uważanych za ważne dla narodu, za srebra rodowe, których się nie wyprzedaje - konflikt pozostaje ukryty. Pojawia się właśnie przy rodowych srebrach, a takim srebrem jest PZU - ubezpieczyciel narodowy.
PZU, będąc firmą w dobrej kondycji, potrzebuje jednak inwestora aktywnego z branży, zdolnego zapewnić mu bezpieczną i dobrą pozycję na rynku Unii Europejskiej, do której niedługo wejdziemy. W przeciwnym razie PZU straci także znaczną część rynku krajowego. I co z tego, że zostanie w polskich rękach? No, ale jak postąpić, by oddać rodowe srebro pod opiekę obcemu, a równocześnie je zachować? W taki oto sposób, że sprzedaje się inwestorowi za dobrą cenę udział mniejszościowy, a daje władzę odpowiadającą większościowemu. Z punktu widzenia myślenia przeciętnego człowieka jest to absurd, a nawet przekręt. Ale z ekonomicznego punktu widzenia jest to logiczne i uzasadnione.
Jeżeli z jakichś względów powstają wątpliwości, czy wybrany inwestor postępuje właściwie, czy spełnia oczekiwania, to w wypadku prywatyzacji dokonanej w konflikcie z myśleniem potocznym i dotyczącej "firmy narodowej", powstaje pokusa, by odebrać preferencję dotyczącą zarządzania, by "przywrócić kontrolę nad firmą udziałowcowi większościowemu", czyli państwu. To jest pokusa, nad którą trzeba się dziesięć razy zastanowić, zanim się jej ulegnie. Trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy warta skórka wyprawki. Skutki bowiem wrogiego odzyskiwania kontroli przez państwo mogą być bardzo nieprzyjemne. Szczególnie, gdy państwu zależy, by zachować wizerunek cywilizowanego i obliczalnego. A Polsce na tym zależy. Czy nie lepiej więc, respektując to, co zostało podpisane, próbować w dialogu naprawić choćby część tego, co uważa się za złe? To nie musi być droga bez nadziei na powodzenie. Przecież państwo to nie hetka-pętelka, lecz instytucja, z którą musi się liczyć najsilniej nawet obwarowany umowami inwestor, chcący na jego terytorium być i robić interesy. Idąc zaś dalej, czy nie lepiej uznać rzeczywistość, w której już jesteśmy i w którą będziemy się pogrążać coraz bardziej, bo to jest nieuchronne i tego chcemy. W rzeczywistości Unii Europejskiej i świata globalnego, gdzie rodzime jest nie tylko to, co znajduje się w rękach rodaków, ale i to, co na rodzinnej ziemi daje rodakom pracę, a państwu podatki. I wtedy za 100 proc. zarządzania sprzedaje się bez lęków 100 proc. udziałów. Oczywiście w dobre ręce, za dobrą cenę.
Więcej możesz przeczytać w 48/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.