Nie należę do ludzi pasjonujących się projektem budżetu na rok 2001.
Ten projekt, podobnie jak wszystkie dotychczasowe, jest bowiem zbyt mało restrykcyjny, aby stymulować zdrowy wzrost gospodarczy i zbyt mało rozrzutny, by zaspokajać potrzeby społeczne. Można go zatem - podobnie jak poprzednie - obalać z lewa lub prawa. A to, że posłowie w końcu co roku budżet przyjmują, nie wynika z tego, iż debata parlamentarna w istotny sposób poprawia propozycję rządu. W istocie marszałek pyta: "Czy panie posłanki i panowie posłowie chcą jeszcze przez pewien czas pobierać diety poselskie, czy też wolą już teraz poszukać sobie innego zajęcia?". A "panie i panowie", z których przeważająca większość nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi w polityce gospodarczej w ogóle, a w polityce fiskalnej w szczególności, zdecydowanie opowiadają się za pierwszym członem przedstawionej alternatywy. A potem przez kolejny rok - aż do listopada - robią, co mogą, aby popsuć, co się tylko da w mechanizmie gospodarczym.
W efekcie takiego postępowania z roku na rok coraz trudniej jest jako tako skleić plan dochodów i wydatków państwa. Coraz bardziej też ów plan ma wirtualny charakter. W tym roku przybiera to już postać kuriozalną. Rządowe przedłożenie opiera się bowiem na wpisaniu po stronie dochodów pozycji, których nie ma, a których pozyskanie wymaga uchwalenia nowego prawa. I nie chodzi tu o to, czy proponowane zmiany są słuszne. Rzecz cała sprowadza się do tego, że trzeba je - pięć po dwunastej - dopiero wprowadzić, a mają one w Sejmie dostatecznie wielu przeciwników, aby wprowadzenie to podawać w wątpliwość.
Po stronie dochodów zapisano także wiele pozycji, których realizacja nie jest wprawdzie wykluczona, ale mało prawdopodobna. Prawdopodobieństwo wyciśnięcia z NBP 3 mld zł, uzyskania dodatkowego miliarda złotych dzięki poprawie ściągalności podatków czy 5 mld zł z dalszej prywatyzacji PZU (które minister Chronowski właśnie pracowicie nacjonalizuje) jest bowiem zbliżone do szansy trafienia szóstki w totolotku.
Łatwizną byłoby jednak stawianie ministrowi Baucowi zarzutu, że złamał jedną z podstawowych zasad planowania budżetowego - zasadę przezorności, nakazującą przyjmowanie dolnych oszacowań dochodów i górnych oszacowań wydatków. Minister Bauc nie miał innego wyjścia. To nie on bowiem de facto określa proporcje budżetowe. Proporcje te ustalili znacznie wcześniej posłowie, uchwalając wiele ustaw mających wpływ na kształt budżetu. W efekcie ich działalności tzw. sztywne wydatki, czyli kwoty, które budżet zobligowany jest wydać, stanowią 70,3 proc. pieniędzy pozostających do dyspozycji. A owe ponad 70 proc. (w tym roku akurat niecałe 60 proc.), to właśnie przykład dolnego oszacowania. Wynika ono bowiem z zsumowania pozycji wydatkowych. Do tego jednak trzeba by dodać jeszcze część pozycji znajdujących się - teoretycznie - wśród tych, którymi można swobodnie rozporządzać, a których zmienić nie można. Nie można bowiem na przykład obniżyć ukradkiem płac zawodowych żołnierzy czy policjantów, zredukować do zera zatrudnienia w szkołach czy pozbawić placówek badawczych kredy i innych niezbędnych pomocy naukowych. A zatem skrupulatny rachunek, prowadzony już na poziomie podpozycji wydatków budżetowych, szacunek płatności sztywnych znacznie by powiększył.
Jeżeli mówimy o pretensjach do ministra Bauca, to dotyczą one raczej faktu, że w czasie, gdy niezależni eksperci i publicyści ekonomiczni latem i wczesną jesienią bili na trwogę, minister okłamywał opinię publiczną, twierdząc, że przygotowuje "realistyczny i twardy projekt budżetu".
A o co tak naprawdę chodzi? Polska, mająca wielomiliardowy deficyt obrotów bieżących, musi prowadzić twardą politykę budżetową. Musi, bo jeżeli tego nie zrobi, będzie skazana (przy równoczesnej miękkiej polityce monetarnej) na krach finansowy. Drugi człon alternatywy jest tylko nieco mniej ponury. Możemy (ściślej - musimy), mając miękki budżet, utrzymywać wysokie stopy procentowe (czyli prowadzić twardą politykę monetarną). Dyscyplinowanie obiegu pieniężnego poprzez utrzymywanie realnego oprocentowania kredytów na poziomie przekraczającym 10 proc. będzie jednak prowadzić do spadku tempa wzrostu, wzrostu bezrobocia i zwiększenia prawdziwego, a nie kreowanego przez przywódców związkowych, niezadowolenia społecznego.
W krótkim okresie zatem alternatywa nie istnieje. Mając do wyboru rosnące ryzyko krachu lub praktycznie pewną recesję, trzeba się godzić na spadek produkcji. Godząc się, należy jednak, po pierwsze - powiedzieć ludziom prawdę, a po drugie - rozpocząć długofalowy program naprawy. Będzie on bolesny (w subiektywnym sensie może nawet bardziej niż program stabilizacji makroekonomicznej z lat 1990-1991, bo przecież mamy za sobą "dekadę dynamicznego rozwoju"), ale innej drogi nie ma.
Wszystkie ugrupowania tworzące przyszły parlament (na ten za bardzo już nie ma co liczyć) powinny się zgodzić co do tego, że zasadniczym celem polityki gospodarczej musi być faktyczne, a nie wirtualne, zrównoważenie finansów publicznych. To zaś wymaga absolutnego zakazu zgłaszania i omawiania tzw. dobrych pomysłów. Dla wszystkich musi być oczywiste, że jeżeli jakieś ugrupowanie, jak to zrobiło ostatnio PSL, zaproponuje zwiększenie wydatków na "bodźce rozwojowe, proeksportowe, zwalczanie bezrobocia, wspomaganie rolnictwa i oświaty", to takich propozycji w ogóle nikt nie będzie rozpatrywać. Zbędne powinno być nawet tłumaczenie, że takie pomysły są w istocie żądaniem: większej recesji, zwiększenia deficytu płatniczego, wzrostu bezrobocia, galopującej inflacji i degradacji cywilizacyjnej.
Myślenie polityczne musi iść w całkowicie przeciwnym kierunku. Zupełnie poważnie należy rozważać propozycje wprowadzenia powszechnej odpłatności w sferze oświaty (z oczywistymi ulgami i subwencjami), całkowitej prywatyzacji kas chorych i wprowadzenia częściowej odpłatności za usługi medyczne, zamrożenia płac w deficytowych firmach państwowych, zmniejszenia tempa wzrostu emerytur i kilku innych równie niepopularnych decyzji.
Skrupulatnego przeglądu wymaga ponadto cały dotychczasowy dorobek legislacyjny. Nie może być bowiem tak, że parlament podejmuje, w radosnym twórczym rozpędzie (bez jakichkolwiek poważnych prognoz i kalkulacji), uchwały mające wielomiliardowe konsekwencje dla finansów publicznych, a po ich wprowadzeniu w życie nikt nie zadaje sobie pytania, czy osiągnięte zostały jakiekolwiek założone cele, a nade wszystko, czy wzrosła efektywność wykorzystania funduszy.
Chwała Bogu, po dziesięciu latach reform politycznych żyjemy już w czasach, w których projekty reform nie muszą być pisane w kawiarni przez hobbystów. Dopracowaliśmy się rozbudowanych (och, jak rozbudowanych) struktur władzy, dysponujących kolosalnym aparatem analitycznym. Dlatego naiwnością byłoby przypuszczać, że to niezależni analitycy czy publicyści będą się zajmować reformowaniem państwa. Naszym obowiązkiem jest jedynie informowanie opinii o istniejących zagrożeniach i domaganie się od polityków jasnych odpowiedzi, co zamierzają czynić. Nie możemy się przy tym zadowalać rozwiązaniami sprawnymi w rzeczywistości wirtualnej, a opierającymi się na dwóch starych polskich zasadach. Pierwszej, że jakoś to będzie. I drugiej, że jeśli nie będzie i po nas nastąpi potop, to jest to zmartwienie SLD.
W efekcie takiego postępowania z roku na rok coraz trudniej jest jako tako skleić plan dochodów i wydatków państwa. Coraz bardziej też ów plan ma wirtualny charakter. W tym roku przybiera to już postać kuriozalną. Rządowe przedłożenie opiera się bowiem na wpisaniu po stronie dochodów pozycji, których nie ma, a których pozyskanie wymaga uchwalenia nowego prawa. I nie chodzi tu o to, czy proponowane zmiany są słuszne. Rzecz cała sprowadza się do tego, że trzeba je - pięć po dwunastej - dopiero wprowadzić, a mają one w Sejmie dostatecznie wielu przeciwników, aby wprowadzenie to podawać w wątpliwość.
Po stronie dochodów zapisano także wiele pozycji, których realizacja nie jest wprawdzie wykluczona, ale mało prawdopodobna. Prawdopodobieństwo wyciśnięcia z NBP 3 mld zł, uzyskania dodatkowego miliarda złotych dzięki poprawie ściągalności podatków czy 5 mld zł z dalszej prywatyzacji PZU (które minister Chronowski właśnie pracowicie nacjonalizuje) jest bowiem zbliżone do szansy trafienia szóstki w totolotku.
Łatwizną byłoby jednak stawianie ministrowi Baucowi zarzutu, że złamał jedną z podstawowych zasad planowania budżetowego - zasadę przezorności, nakazującą przyjmowanie dolnych oszacowań dochodów i górnych oszacowań wydatków. Minister Bauc nie miał innego wyjścia. To nie on bowiem de facto określa proporcje budżetowe. Proporcje te ustalili znacznie wcześniej posłowie, uchwalając wiele ustaw mających wpływ na kształt budżetu. W efekcie ich działalności tzw. sztywne wydatki, czyli kwoty, które budżet zobligowany jest wydać, stanowią 70,3 proc. pieniędzy pozostających do dyspozycji. A owe ponad 70 proc. (w tym roku akurat niecałe 60 proc.), to właśnie przykład dolnego oszacowania. Wynika ono bowiem z zsumowania pozycji wydatkowych. Do tego jednak trzeba by dodać jeszcze część pozycji znajdujących się - teoretycznie - wśród tych, którymi można swobodnie rozporządzać, a których zmienić nie można. Nie można bowiem na przykład obniżyć ukradkiem płac zawodowych żołnierzy czy policjantów, zredukować do zera zatrudnienia w szkołach czy pozbawić placówek badawczych kredy i innych niezbędnych pomocy naukowych. A zatem skrupulatny rachunek, prowadzony już na poziomie podpozycji wydatków budżetowych, szacunek płatności sztywnych znacznie by powiększył.
Jeżeli mówimy o pretensjach do ministra Bauca, to dotyczą one raczej faktu, że w czasie, gdy niezależni eksperci i publicyści ekonomiczni latem i wczesną jesienią bili na trwogę, minister okłamywał opinię publiczną, twierdząc, że przygotowuje "realistyczny i twardy projekt budżetu".
A o co tak naprawdę chodzi? Polska, mająca wielomiliardowy deficyt obrotów bieżących, musi prowadzić twardą politykę budżetową. Musi, bo jeżeli tego nie zrobi, będzie skazana (przy równoczesnej miękkiej polityce monetarnej) na krach finansowy. Drugi człon alternatywy jest tylko nieco mniej ponury. Możemy (ściślej - musimy), mając miękki budżet, utrzymywać wysokie stopy procentowe (czyli prowadzić twardą politykę monetarną). Dyscyplinowanie obiegu pieniężnego poprzez utrzymywanie realnego oprocentowania kredytów na poziomie przekraczającym 10 proc. będzie jednak prowadzić do spadku tempa wzrostu, wzrostu bezrobocia i zwiększenia prawdziwego, a nie kreowanego przez przywódców związkowych, niezadowolenia społecznego.
W krótkim okresie zatem alternatywa nie istnieje. Mając do wyboru rosnące ryzyko krachu lub praktycznie pewną recesję, trzeba się godzić na spadek produkcji. Godząc się, należy jednak, po pierwsze - powiedzieć ludziom prawdę, a po drugie - rozpocząć długofalowy program naprawy. Będzie on bolesny (w subiektywnym sensie może nawet bardziej niż program stabilizacji makroekonomicznej z lat 1990-1991, bo przecież mamy za sobą "dekadę dynamicznego rozwoju"), ale innej drogi nie ma.
Wszystkie ugrupowania tworzące przyszły parlament (na ten za bardzo już nie ma co liczyć) powinny się zgodzić co do tego, że zasadniczym celem polityki gospodarczej musi być faktyczne, a nie wirtualne, zrównoważenie finansów publicznych. To zaś wymaga absolutnego zakazu zgłaszania i omawiania tzw. dobrych pomysłów. Dla wszystkich musi być oczywiste, że jeżeli jakieś ugrupowanie, jak to zrobiło ostatnio PSL, zaproponuje zwiększenie wydatków na "bodźce rozwojowe, proeksportowe, zwalczanie bezrobocia, wspomaganie rolnictwa i oświaty", to takich propozycji w ogóle nikt nie będzie rozpatrywać. Zbędne powinno być nawet tłumaczenie, że takie pomysły są w istocie żądaniem: większej recesji, zwiększenia deficytu płatniczego, wzrostu bezrobocia, galopującej inflacji i degradacji cywilizacyjnej.
Myślenie polityczne musi iść w całkowicie przeciwnym kierunku. Zupełnie poważnie należy rozważać propozycje wprowadzenia powszechnej odpłatności w sferze oświaty (z oczywistymi ulgami i subwencjami), całkowitej prywatyzacji kas chorych i wprowadzenia częściowej odpłatności za usługi medyczne, zamrożenia płac w deficytowych firmach państwowych, zmniejszenia tempa wzrostu emerytur i kilku innych równie niepopularnych decyzji.
Skrupulatnego przeglądu wymaga ponadto cały dotychczasowy dorobek legislacyjny. Nie może być bowiem tak, że parlament podejmuje, w radosnym twórczym rozpędzie (bez jakichkolwiek poważnych prognoz i kalkulacji), uchwały mające wielomiliardowe konsekwencje dla finansów publicznych, a po ich wprowadzeniu w życie nikt nie zadaje sobie pytania, czy osiągnięte zostały jakiekolwiek założone cele, a nade wszystko, czy wzrosła efektywność wykorzystania funduszy.
Chwała Bogu, po dziesięciu latach reform politycznych żyjemy już w czasach, w których projekty reform nie muszą być pisane w kawiarni przez hobbystów. Dopracowaliśmy się rozbudowanych (och, jak rozbudowanych) struktur władzy, dysponujących kolosalnym aparatem analitycznym. Dlatego naiwnością byłoby przypuszczać, że to niezależni analitycy czy publicyści będą się zajmować reformowaniem państwa. Naszym obowiązkiem jest jedynie informowanie opinii o istniejących zagrożeniach i domaganie się od polityków jasnych odpowiedzi, co zamierzają czynić. Nie możemy się przy tym zadowalać rozwiązaniami sprawnymi w rzeczywistości wirtualnej, a opierającymi się na dwóch starych polskich zasadach. Pierwszej, że jakoś to będzie. I drugiej, że jeśli nie będzie i po nas nastąpi potop, to jest to zmartwienie SLD.
Więcej możesz przeczytać w 49/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.