Rozczarowani brakiem efektów reform Rumuni odrzucili polityków, którzy cztery lata temu obiecywali, że wreszcie wprowadzą kraj na drogę przemian.
Nowe twarze nie zdołały się nawet pojawić na plakatach. Odbywające się równolegle wybory prezydenckie i parlamentarne zdominowali politycy aktywni już za czasów komunistycznego dyktatora Nicolae Ceausescu. Do drugiej tury wyścigu o prezydenturę przeszli były komunista Ion Iliescu i skrajny nacjonalista Vadim Tudor, dawnej nadworny poeta "wodza". W wyborach parlamentarnych także zwyciężyły ich ugrupowania. Pierwsze miejsce zajęła partia Iliescu, określająca się jako socjaldemokratyczna, a drugie - ugrupowanie Tudora pod nazwą Romania Mare (Wielka Rumunia). Według wstępnych wyników, liberałowie uzyskali ok. 10 proc. głosów, cztery razy mniej niż postkomunistyczna lewica i dwa razy mniej od nacjonalistów.
- Jestem zaskoczona i przerażona - mówi Ana Maria Franculeasa, dziennikarka działu politycznego gazety "Romania Libera". - Nie rozumiem, jak spośród dwunastu kandydatów na prezydenta moi rodacy mogli postawić właśnie na tych dwóch. Teraz już chyba wszystko jest możliwe, nawet wygrana Tudora.
Sukces znanego z antysemickich i antywęgierskich wystąpień Tudora niepokoi zagranicznych obserwatorów, coraz bardziej histerycznie reagujących na sukcesy skrajnej prawicy na kontynencie, zwłaszcza po wejściu do rządu w Austrii Partii Wolnościowej Jörga Haidera. Austria, członek Unii Europejskiej, ma jednak ugruntowaną demokrację i rządy prawa. W wypadku Rumunii, kraju o niepewnej sytuacji wewnętrznej, zwycięstwo skrajnie prawicowego polityka z pewnością zatrzasnęłoby przed Bukaresztem drzwi do wymarzonego członkostwa w unii.
Od czasu obalenia "geniusza Karpat" Rumunia nigdy nie była prymusem reform w regionie ani nie znajdowała się w czołówce krajów kandydujących do UE. Przeciwnie - wlokła się w ogonie, kojarząc się z biedą, bałaganem i pełnymi przemocy wybuchami społecznego niezadowolenia (zwłaszcza w wykonaniu górników), które odstręczały od tego kraju europejskich dyplomatów i zagranicznych inwestorów. Pełne życia w Bukareszcie są tylko kasyna - nastawione na przybyszów z krajów, gdzie hazard jest zakazany, przede wszystkim muzułmańskich. Ci, którzy wstają od black jacka, szybko jednak uciekają z "Monte Carlo Bałkanów" na widok wałęsających się po ulicach słabo oświetlonej stolicy watah bezpańskich psów i żebrzących o papierosy żołnierzy trzymających wartę przed państwowymi gmachami.
Gdy w 1996 r. do władzy doszli demokraci pod przywództwem profesora geologii Emila Constantinescu, wydawało się, że dumni potomkowie Daków mają szansę wyrwać się z zaklętego kręgu gospodarczej stagnacji, bezprawia i korupcji. Presja rzeczywistości okazała się jednak silniejsza. - Musieliśmy udowadniać, że nie będziemy prowadzić ultranacjonalistycznej polityki w Transylwanii, że król nie wróci z hordami kapitalistów, aby wszystko odebrać, a byli komuniści nie zostaną wrzuceni do więzień - tłumaczy Zoe Petre, doradczyni prezydenta.
Postkomuniści uważają, że odchodząca ekipa pozostawia za sobą spaloną ziemię. - To były cztery lata gospodarczego upadku. O połowę spadł poziom życia, zbankrutowało dwie trzecie małych i średnich firm - podsumowuje Ioan Mircea Pascu, wiceszef partii socjaldemokratycznej, jej rzecznik prasowy. Zdaniem Pascu, jego partia szła do wyborów pod hasłem Billa Clintona z pierwszej kadencji: "Gospodarka, głupcze!". - To bzdury, że liberałowie tworzą dochód narodowy, a socjaldemokraci tylko konsumują. Chcemy stworzyć warunki do uczciwego życia, a to nie będzie możliwe bez wzrostu gospodarczego - twierdzi Pascu.
Na razie jednak rachityczny krajowy biznes i inwestorzy pozostają sceptyczni. Pamiętają, że 70-letni Iliescu już raz - po obaleniu dyktatury komunistycznej - miał szansę wprowadzenia Rumunii na drogę postępu, lecz ją zmarnował. Mrozi ich też zapowiedź rewizji dotychczasowego przebiegu prywatyzacji. Nie zmienia to faktu, że - jak na ironię - Iliescu pozostaje dziś jedyną nadzieją dla umiarkowanego elektoratu.
- Jestem zaskoczona i przerażona - mówi Ana Maria Franculeasa, dziennikarka działu politycznego gazety "Romania Libera". - Nie rozumiem, jak spośród dwunastu kandydatów na prezydenta moi rodacy mogli postawić właśnie na tych dwóch. Teraz już chyba wszystko jest możliwe, nawet wygrana Tudora.
Sukces znanego z antysemickich i antywęgierskich wystąpień Tudora niepokoi zagranicznych obserwatorów, coraz bardziej histerycznie reagujących na sukcesy skrajnej prawicy na kontynencie, zwłaszcza po wejściu do rządu w Austrii Partii Wolnościowej Jörga Haidera. Austria, członek Unii Europejskiej, ma jednak ugruntowaną demokrację i rządy prawa. W wypadku Rumunii, kraju o niepewnej sytuacji wewnętrznej, zwycięstwo skrajnie prawicowego polityka z pewnością zatrzasnęłoby przed Bukaresztem drzwi do wymarzonego członkostwa w unii.
Od czasu obalenia "geniusza Karpat" Rumunia nigdy nie była prymusem reform w regionie ani nie znajdowała się w czołówce krajów kandydujących do UE. Przeciwnie - wlokła się w ogonie, kojarząc się z biedą, bałaganem i pełnymi przemocy wybuchami społecznego niezadowolenia (zwłaszcza w wykonaniu górników), które odstręczały od tego kraju europejskich dyplomatów i zagranicznych inwestorów. Pełne życia w Bukareszcie są tylko kasyna - nastawione na przybyszów z krajów, gdzie hazard jest zakazany, przede wszystkim muzułmańskich. Ci, którzy wstają od black jacka, szybko jednak uciekają z "Monte Carlo Bałkanów" na widok wałęsających się po ulicach słabo oświetlonej stolicy watah bezpańskich psów i żebrzących o papierosy żołnierzy trzymających wartę przed państwowymi gmachami.
Gdy w 1996 r. do władzy doszli demokraci pod przywództwem profesora geologii Emila Constantinescu, wydawało się, że dumni potomkowie Daków mają szansę wyrwać się z zaklętego kręgu gospodarczej stagnacji, bezprawia i korupcji. Presja rzeczywistości okazała się jednak silniejsza. - Musieliśmy udowadniać, że nie będziemy prowadzić ultranacjonalistycznej polityki w Transylwanii, że król nie wróci z hordami kapitalistów, aby wszystko odebrać, a byli komuniści nie zostaną wrzuceni do więzień - tłumaczy Zoe Petre, doradczyni prezydenta.
Postkomuniści uważają, że odchodząca ekipa pozostawia za sobą spaloną ziemię. - To były cztery lata gospodarczego upadku. O połowę spadł poziom życia, zbankrutowało dwie trzecie małych i średnich firm - podsumowuje Ioan Mircea Pascu, wiceszef partii socjaldemokratycznej, jej rzecznik prasowy. Zdaniem Pascu, jego partia szła do wyborów pod hasłem Billa Clintona z pierwszej kadencji: "Gospodarka, głupcze!". - To bzdury, że liberałowie tworzą dochód narodowy, a socjaldemokraci tylko konsumują. Chcemy stworzyć warunki do uczciwego życia, a to nie będzie możliwe bez wzrostu gospodarczego - twierdzi Pascu.
Na razie jednak rachityczny krajowy biznes i inwestorzy pozostają sceptyczni. Pamiętają, że 70-letni Iliescu już raz - po obaleniu dyktatury komunistycznej - miał szansę wprowadzenia Rumunii na drogę postępu, lecz ją zmarnował. Mrozi ich też zapowiedź rewizji dotychczasowego przebiegu prywatyzacji. Nie zmienia to faktu, że - jak na ironię - Iliescu pozostaje dziś jedyną nadzieją dla umiarkowanego elektoratu.
Więcej możesz przeczytać w 49/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.