Nie wychodzi nam ta końcówka XX wieku. Potykamy się na problemach podstawowych, które - jak uczy historia - mogą rozwiązać tylko oddane publicznej sprawie, wybitne osobowości. Czyżbyśmy takich już nie mieli?
Wiek XX kończy się czkawką w tonacji "niczego nie można porządnie załatwić". Sprawy się ciągną, problemy pozostają nie rozwiązane, decyzje są odwlekane. Zniknęli gdzieś ludzie z charakterem, zdolni do odważnych, jednoznacznych decyzji. Taka sobie ta końcówka...
Najpierw był nasz serial wyborczy, zakończony co prawda szybkim wyborem prezydenta, ale za to także - ciągnącym się w nieskończoność kryzysem w przegranym ugrupowaniu, czyli AWS. Chodzi w nim głównie o to, czy Marian Krzaklewski ma przestać być przywódcą, czy nie. Koledzy go namawiają, żeby przestał, a on ich namawia, żeby przestali tego chcieć. Już prawie zapomniałem, o co chodzi: słowa i argumenty zagłuszyła czkawka.
Potem nastąpił serial amerykański. Też wyborczy. Tu - odmiennie niż u nas - obywatele nie umieli się zdecydować, kogo chcą na prezydenta. Głosowali równo na obu głównych kandydatów. No, prawie równo. Kłopot polega na tym, że różnica była tak mała, iż... ciągle się zmieniała. W zależności od sposobu liczenia i dyspozycji psychofizycznej liczących. Najpierw gromko zakrzyknięto, że maszyny są do kitu i na Florydzie zrobią to za nie jeszcze raz ludzie. No i zaczęli to robić. Liczyli i liczyli, a im dłużej liczyli, tym bardziej się kłócili, czy powinni dalej liczyć. Wreszcie wszystkim się odechciało (poza jednym z kandydatów, który wciąż liczył na nie policzone jeszcze głosy) i wręcz oświadczono, że zbliża się święto Thanksgiving, członkinie komisji wyborczych mają dużo zajęć w domu, w tym upieczenie dorodnego indyka oraz słodkich kartofli, więc raczej nie zdążą policzyć do końca. No i całemu światu, gapiącemu się od tygodni ze zdziwieniem na to liczenie, odbiło się... indykiem.
Kiedy polityczne dyskusje ostatecznie straciły już zdolność zaciekawienia kogokolwiek, opadły wyborcze dymy i naszym oczom ukazał się w wiadomościach dobrze znany obraz - strajkujące pielęgniarki. Zawyłem z bólu niczym ranny łoś. Widok zrozpaczonych, poniżonych i doprowadzonych do ostateczności pracowników służby zdrowia działa na mnie silniej niż obraz schroniska dla bezdomnych albo głodujących sierot. To bowiem dowód pogardy państwa dla tych, którzy mu są najbardziej niezbędni, abyśmy mogli wejść w XXI wiek w pełni sił. Argumenty, że los pielęgniarek teraz spoczywa w rękach dyrektorów szpitali, a nie ministerstwa, są tak bałamutne, iż sprawiają wrażenie cwaniaczka, który sprzedał żebrakowi zadłużony dom wraz z lokatorami. Gdybym był pielęgniarką, to chyba bym pękł ze złości albo... zmienił zawód.
Mam jednak nadzieję, że polskie pielęgniarki wystrajkują swoje i zawodu nie zmienią, bo w przeciwnym razie będzie z nami wszystkimi krucho. Za to wpadłem na pomysł, jak można by im pomóc. Otóż proponuję opodatkować seriale, które pokazują służbę zdrowia. Gdyby tak wszystkie telewizje ogłosiły na przykład (jak to robią w Wigilię), że cały dochód z emisji reklam co drugiego odcinka "Ostrego dyżuru", "Na dobre i na złe" oraz "Kliniki cudów" pójdzie na fundusz pomocy pracownikom służby zdrowia?
Niech coś mają z tego, że pół kraju wgapia się w ekran, obserwując ich pracę, która prezentuje się tutaj niczym sentymentalna telenowela. Opodatkujmy nasze wzruszenia związane z obserwowaniem w ostatniej chwili uratowanych na stole operacyjnym ofiar wypadków, wyleczonych samobójców, podtrzymanych na duchu przewlekle chorych.
Ten pomysł wcale nie jest niedorzeczny. Skoro telewizja tak chętnie i tak dużo zarabia na pokazywaniu pracy lekarzy i pielęgniarek, niechże pomoże uczynić ją lżejszą i bardziej opłacalną! Co państwo na taką na przykład planszę - producent serialu "Na dobre i na złe" sponsoruje zespół szpitala klinicznego gdzieś tam? Ktoś zapyta - dlaczego ten szpital, a nie inny? Nie ma na to dobrej odpowiedzi poza tą, że przynajmniej komuś gdzieś będzie trochę lżej. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy nauczyła nas już pomagać chorym dzieciom i zrobiła z tego na telewizyjnym ekranie wielkie widowisko. Dlaczego nie wymyślić sposobu na pomaganie tym, którzy zawodowo pomagają innym, ale są nieuczciwie wykorzystywani przez swoich pracodawców (to znaczy opłacani poniżej tego, co im się należy)? Może telewizja zainicjowałaby więc akcję narodowego wstydu, zbierając pieniądze dla głodujących pielęgniarek? Może uruchomiłaby w tej sprawie jakąś specjalną linię audiotele?
Jakoś nie wychodzi nam ta końcówka XX wieku. Potykamy się na problemach podstawowych, które - jak uczy historia - mogą rozwiązać tylko oddane publicznej sprawie, silne, wybitne, zdecydowane osobowości. Czyżbyśmy takich już nie mieli?
Więcej możesz przeczytać w 50/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.