Szymon Peres: Wojna nie jest żadnym rozwiązaniem. Mieliśmy pięć wojen, a i tak musieliśmy wrócić do negocjacji z Arabami
Laureat Pokojowej Nagrody Nobla Jaser Arafat znów pokazał się z pistoletem maszynowym w ręku. Nie widziano go z bronią od 1994 r., gdy Palestyńczycy zgodzili się zawrzeć pokój z Izraelem, a ich przywódca przestał być uważany za szefa najgroźniejszego ugrupowania terrorystycznego świata i stał się mężem stanu. Dziś wiekowy Arafat, nękany przez chorobę Parkinsona, tłumaczy, że pistoletu potrzebuje do obrony własnej. Od ponad dwóch miesięcy Żydzi i Palestyńczycy znowu toczą z sobą wojnę, w której ostre pociski i rakiety coraz częściej zastępują kamienie i plastikowe kule.
Z każdą ofiarą maleją szanse na pokój, który jeszcze niedawno wydawał się w zasięgu ręki. Kurczy się przestrzeń życiowa Ahmeda, Araba wyznania chrześcijańskiego, przewodnika po starówce jerozolimskiej. Gdy młodzi Arabowie rzucali kamieniami ze Wzgórza Świątynnego (skąd - jak wierzą - prorok Mahomet został wzięty do nieba, by mógł poznać i przekazać muzułmanom zasady modlitwy), spadały one na głowy Żydów modlących się pod Ścianą Płaczu.
Ahmed już nie sypia w swym domu w Ramallah na Zachodnim Brzegu. Kiedy po raz ostatni pojechał tam siedem dni temu, w jego kierunku poleciały kule z broni maszynowej - znalazł się w pobliżu trzech palestyńskich bojowników, ostrzeliwanych przez izraelskich żołnierzy i osadników. Z trudem udało mu się wydostać i ukryć w domu. Jednak i tam poszukiwały go reflektory, wystawiając na cel snajperom. To była najgorsza noc w jego życiu. Mówi, że już nie będzie głosował w wyborach izraelskich: "Czy na to płacę podatki, żeby do mnie strzelali?". W ostatnich postawił na obiecującą pokój Partię Pracy premiera Ehuda Baraka. Teraz obawia się, że Bóg poczyta mu to za grzech: to premier zdecydował o podjęciu działań wojskowych. Podobny dramat przeżywają arabscy posłowie w Knesecie, którzy wcześniej popierali Baraka. Zmiana ich postawy w dużej mierze zadecydowała o tym, że konieczne stały się przedterminowe wybory. - Ludzie ci przeżywają dramat podwójnej lojalności - tłumaczy Szymon Peres, doświadczony negocjator ze strony izraelskiej.
Wraz z Arafatem Nagrodę Nobla za dążenie do pokoju na Bliskim Wschodzie otrzymali dwaj Izraelczycy: ówczesny premier Icchak Rabin i właśnie Peres - wtedy szef dyplomacji i były szef rządu. Rabin za porozumienie z Palestyńczykami zapłacił życiem, zastrzelony przez fanatyka żydowskiego. Peres, obecnie minister współpracy regionalnej, wciąż nie traci ducha. Gdy emocje wszystkich sięgają zenitu, zachowuje olimpijski spokój. - Nastroje są jak wiatr, przychodzą i odchodzą - mówi z uśmiechem. W obecnej sytuacji zakrawa to na ekstrawagancję. - Ważne, by mieć przed sobą wielki cel. Moim jest zawarcie pokoju, ustanowienie więzów gospodarczych, otwarty rynek z Arabami. Są przeszkody, rozczarowania, terror i ofiary, ale co z tego? Żeby osiągnąć wielki cel, zawsze trzeba pokonać wielkie przeszkody - spokojnie przedstawia swoje polityczne credo. Zdaniem Peresa, nie ma innego wyboru niż pokój. - Mieliśmy pięć wojen, a w końcu i tak zawsze musieliśmy wrócić do negocjacji z Arabami. Wojna nie jest żadnym rozwiązaniem. I oni, i my ponosimy straty humanitarne i gospodarcze. Izraelczycy twierdzą, że wskutek obecnego konfliktu kraj stracił już 400 mln USD dochodów z samej tylko turystyki.
Z Peresem spotykamy się w gmachu Knesetu. Z trudem znajdujemy wolny pokój, gdzie można porozmawiać. W holu tłoczą się niecierpliwi dziennikarze krajowi i zagraniczni. Właśnie trwa debata w sprawie przedterminowych wyborów parlamentarnych. W trudnych chwilach Ehud Barak nie mógł poświęcić więcej niż dziesięć minut na rozmowę z szefem polskiej dyplomacji Władysławem Bartoszewskim. Ale Peres jest spokojny, jakby nie zauważał gorącej atmosfery wokół. Nie widać po nim śladu dramatycznych wydarzeń w Knesecie i kraju, nie mówiąc o burzliwym spotkaniu Partii Pracy z dnia poprzedniego. Gazeta "Jerusalem Post" pisała, że on i żywiołowy premier Barak w pewnym momencie byli bliscy fizycznej konfrontacji. Barak, którego gabinet nie ma większości w parlamencie, dążył wbrew Peresowi do utworzenia tak zwanego rządu jedności narodowej z prawicową partią Likud. Tymczasem Palestyńczycy za prowokację prowadzącą do nowego konfliktu uznali właśnie wizytę lidera Likudu Ariela Szarona na Wzgórzu Świątynnym. Obraza uczuć religijnych przyćmiła fakt, że rząd Baraka pierwszy zaczął mówić o niepodległości Palestyny i negocjacjach w sprawie statusu spornej wschodniej Jerozolimy, gdzie Palestyńczycy chcieliby ustanowić swoją stolicę.
Sprawa palestyńska dzięki nadaniu jej wymiaru religijnego znów zyskała ogólno-arabski oddźwięk. Nawet Egipt, pierwszy kraj, który narażając się na ostracyzm w świecie arabskim (potem znalazł naśladowców), zawarł pokój z Izraelem, tym razem odwołał swego ambasadora z Tel Awiwu. Peres ubolewa nad tym, ale uznaje to za przejściowe. Jego zdaniem, Palestyńczycy nie powinni liczyć na solidarność arabską. W pierwszym okresie nowej intifady (powstania kamieni) w sąsiednich krajach wymachiwano portretami Saddama Husajna, a nie Arafata. - Jordania nigdy nie miała zamiaru oddać Zachodniego Brzegu Palestyńczykom, Egipt nigdy nie zamierzał im przekazać Strefy Gazy. Izrael jako jedyny jest na to gotów. To my daliśmy im konkretny geograficzny adres, własną administrację (tereny są objęte autonomią), potraktowaliśmy jak partnerów - przekonuje Peres.
Nic nie wskazuje na to, by Egipt życzył sobie zerwania stosunków z Izraelem na dobre. Przeciwnie - powoli dochodzi do przekonania, że współpraca, zwłaszcza gospodarcza, przyniesie mu więcej korzyści. Za przykład może służyć rolnictwo, zapożyczające z Izraela nowoczesne wzorce, na przykład oszczędne systemy nawadniania roślin. Nawet Syria po śmierci Hafeza al-Assada zaczyna wprowadzać reformy gospodarcze, co daje nadzieję, że pragmatyzm zapanuje również w polityce. Ale bez wroga, jakim przez lata był Izrael (choćby tylko w warstwie retorycznej), gdy zacznie liczyć się głównie potencjał gospodarczy, trudniej będzie niektórym krajom odgrywać dotychczasową rolę w regionie. W 67-milionowym Egipcie produkt krajowy brutto w przeliczeniu na mieszkańca jest prawie dwunastokrotnie niższy niż w 6,5-milionowym Izraelu.
Peres jest przekonany, że prezydent Egiptu Hosni Mubarak i palestyński przywódca Jaser Arafat coraz lepiej rozumieją wyzwania współczesności. - Dzisiejszy świat łączy nie geografia, ale technologie. Ci, którzy pozostają w izolacji, są słabi i biedni - mówi. Palestyńczycy znajdują się wciąż po stronie słabych, dlatego konflikt izraelsko-palestyński jest zderzeniem cywilizacji.
Izraelski wizjoner wskazuje na przykład powojennej Europy i Meksyku, który jeszcze dziesięć lat temu był zacofany, bez demokracji i reform rynkowych i bez umiaru szermował hasłem "jankesi do domu". Prawdziwa rewolucja dokonała się dzięki przemianom gospodarczym i wolnemu handlowi z USA. Czy uda się przerzucić trwały most nad przepaścią izraelsko-palestyńską? Coraz więcej ludzi po obu stronach traci wiarę, lecz Peres trwa przy swoim: - Większość opowiada się za przeszłością, ale wygrywa przyszłość. Wierzę, że to ja ją reprezentuję.
Więcej możesz przeczytać w 51/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.