Idea political correctness osiągnęła etap, na którym stała się własną karykaturą
Słowo schwarz (czarny) zniknie z niemieckich słowników, literatury i dzieł historycznych, jeśli skarga sądowa pewnego cudzoziemca zostanie uznana za słuszną. Obcokrajowiec ten poczuł się urażony treścią ogłoszenia Hamburskiego Związku Transportowców: "Jazda na czarno kosztuje 60 marek". Jeżeli wygra sprawę, w Niemczech nie tylko nie będzie już pasażerów na czarno (czyli na gapę), a dzieci nie będą mogły grać w czarnego piotrusia, zniknie też jednak praca na czarno oraz czarnowidztwo. Słowa używane od pokoleń zaczynają nabierać demonicznego znaczenia - w imię poprawności politycznej.
Bóg rzekł: "Niech się stanie światłość" - i stała się światłość. To biblijny opis władzy nad słowem. I faktu, że każdy, kto ma władzę nad definicją, panuje również nad rzeczami oraz ludźmi i ich sumieniami. Ludzkość wiedziała o tym zawsze: od szamanów w czasach przedbiblijnych, przez ateńskie zgromadzenie kupców i marynarzy (które skazało Sokratesa na wypicie trucizny za niepoprawne tłumaczenie młodzieży pojęć demokracji), po inkwizycję.
Największym wynalazkiem rewolucji francuskiej była zmiana znaczenia potocznych pojęć. Trybunał wydający wyroki śmierci nazywał się Komisją Dobroczynności, śmierć na gilotynie określano jako "wyłączenie z publicznej dobroczynności". Wynalazek zrobił karierę. Mało kto dziś pamięta, że resort Goebbelsa służący ogłupianiu oficjalnie określano Ministerstwem Oświecenia Narodowego (Volksaufklärung), a pierwsze obozy koncentracyjne - obozami reedukacyjnymi. Na Wschodzie policja polityczna GPU nazwała się Państwowym Zarządem Politycznym, łagry były instytucjami wychowawczymi, a wymordowanie milionów chłopów rosyjskich i ukraińskich nazwano akcją przesiedleńczą. Hitlerowcy mieli "higienę rasową", Sowieci - "higienę socjalną". Oba określenia miały usprawiedliwiać wymordowanie milionów ludzi.
Walka o władzę nad pojęciami trwa. W warunkach demokracji i pokojowego współżycia narodów odbywa się proces wyszukiwania nowych określeń w imię wzniosłych ideałów political correctness. Zmieniają się pojęcia, ale nie oznacza to przemiany ludzkich dusz. Nie jest zatem ważne, kim jesteś - ważne, że potrafisz ukryć swoje prawdziwe oblicze.
Political correctness przywędrowała do Europy z USA, gdzie osiągnęła etap, na którym stała się własną karykaturą. W Stanach Zjednoczonych nie tylko zlikwidowano Murzynów, zastępując ich Afro-Amerykanami, czy Indian, o których należy mówić Native Americans (rodowici Amerykanie), ale także czarny chleb, gdyż budzi on rasistowskie skojarzenia. W poprawnych politycznie kręgach amerykańskich nie ma grubych ani chudych, są za to "horyzontalnie i pionowo wyzwani" (challenged) i, co powinno ucieszyć panie, nie ma też brzydkich - są tylko "osoby kosmetycznie odrębne". Upośledzeni umysłowo są "odmiennie uzdolnieni". Rekord wszelako pobił "New England Journal of Medicine", lansując określenie "osoba nieżyjąca" zamiast słowa "zwłoki".
Programy zmierzające do realizacji zasady równości ras i płci, nazywane affirmative actions, zaczęły robić w USA prawdziwą karierę. Sto tysięcy wyższych szkół i przedsiębiorstw zostało prawnie zobowiązanych do immatrykulacji, zatrudniania i awansowania na uprzywilejowanych zasadach Murzynów, Latynosów i kobiet, bez względu na ich zdolności i kwalifikacje. Rezultat: zamiast stworzenia ślepego na kolory społeczeństwa zbudowano jego przeciwieństwo - różnice rasowe wysunęły się na pierwszy plan.
Kres temu szaleństwu położył w 1995 r. zaskakujący wyrok Sądu Najwyższego USA, uznający za niedopuszczalną decyzję stanu Kolorado o finansowaniu przez dziesięć lat szkoły położonej w dzielnicy murzyńskiej kwotą dwukrotnie wyższą niż placówkę leżącą po sąsiedzku, w której większość dzieci była białych. Uzasadnieniem podwyższonych dotacji była chęć poprawy ocen uczniów z dzielnicy murzyńskiej. Najzabawniejsze jest jednak to, że wyrok ten wydał sędzia Clarence Thomas, jedyny Afro-Amerykanin w Sądzie Najwyższym USA. Specjalne programy - powiedział w swoim uzasadnieniu - degradują członków mniejszości jako mniej wartościowych, uzależniając ich od specjalnych świadczeń, i mogą rozbudzić przekonanie o uprzywilejowaniu.
Do czego może prowadzić fanatyzm poprawności politycznej pokazuje przykład profesora pedagogiki Arthura Jansena. Periodyk "Harvard Educational Review" opublikował w roku 1969 jego pracę poświęconą możliwości poprawienia wyników w nauczaniu. Nieostrożny profesor stwierdził, że inteligencja jednostki zależy przede wszystkim od genów. Znaczy to, że wysiłki zmierzające do zapewnienia dzieciom mniej rozgarniętym lepszego wykształcenia za pomocą programów preferencyjnych przynoszą umiarkowane sukcesy. Profesora i jego dom obrzucono kamieniami, a na koniec wyrzucono go z Harvardu.
Zdawałoby się, że słowo znaczy to, co znaczy - napisał w książce "Dyktatura dobra. Political correctness" Niemiec Klaus J. Groth. Tak jednak nie jest. W ramach akcji politycznej poprawności przestano używać takich słów jak gastarbeiter (teraz nie nazywa się go nawet cudzoziemskim pracownikiem, lecz zagranicznym współobywatelem). Putzfrau (sprzątaczka) jest Raumpflegerin (dbającą o przestrzeń), alkoholik stał się "uzależnionym od alkoholu". Niemieccy dziennikarze wiedzą, podobnie jak przyjmujący do druku ogłoszenia matrymonialne, że nie wolno używać określeń "ładne damy z Europy Wschodniej", "rasowe Brazylijki" oraz "łagodne Rosjanki". Uczonym nie wolno dziś badać inteligencji, uwzględniając podział na rasy; zakazuje się wspominać o różnicach w kolorze skóry - ludzie dzielą się na "słonecznych" i "lodowych". Brytyjscy zwolennicy political correctness domagają się zmiany tytułu powieści Josepha Conrada "Murzyn z załogi Narcyza"...
W Niemczech, gdzie zasady poprawności politycznej są szczególnie przestrzegane, łatwo trafić na komunikat prasowy w rodzaju: w Hamburgu policja ujęła czterech kolorowych handlarzy narkotyków. Czytelnik musi się domyślać, czy chodzi o Murzynów, czy może Azjatów, i z jakich krajów pochodzą zatrzymani. Więcej - nierzadko autorzy kronik kryminalnych unikają podawania koloru skóry sprawców przestępstw, ograniczając się do stwierdzenia, że pochodzą oni z północnej Afryki albo wschodniej Azji.
Spośród tradycyjnych nazw mniejszości ostało się w Niemczech słowo "Żydzi". Owszem, próbowano wprowadzić określenia zastępcze, na przykład "Niemcy wyznania mojżeszowego", ale sprzeciwili się temu sami Żydzi, bo przecież nie wszyscy z nich są wierzący. W Niemczech nie ma za to już z całą pewnością Cyganów - są tylko Romowie i Sinti. W Polsce też jest coraz mniej Cyganów, za to coraz więcej członków narodu Romów. Przynajmniej oficjalnie, bo zwykli obywatele są jeszcze na etapie zastanawiania się, co znaczy "Rom", czym różni się Rom od Cygana i dlaczego "Cygan" jest określeniem negatywnym. Oraz co w tej sytuacji stanie się z piosenką "Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma"?
Więcej możesz przeczytać w 52/53/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.