Lubię "Kropkę nad i" Moniki Olejnik, bo łamie stereotypy dotyczące programów o polityce. Pamiętam, gdy przed wyborami zaprosiła do studia artystów muzyków i kazała im powiedzieć, na kogo będą głosowali. Była to dla mnie najciekawsza dyskusja o kandydatach w telewizji. Niedawno wśród rozmówców odznaczonej państwowo pani redaktor (gratulacje!) znalazł się niepokorny i bardzo zdolny reżyser młodośredniego pokolenia, Grzegorz Jarzyna.
W latach 80. Tadeusz Łomnicki sprawiał wrażenie zagubionego w nie swoim świecie. Jego wielkość stawała się coraz wyraźniej niepotrzebna. Świat nie miał już w sobie potrzeby artystycznej wielkości
Prawdziwy koniec XX wieku
Lubię "Kropkę nad i" Moniki Olejnik, bo łamie stereotypy dotyczące programów o polityce. Pamiętam, gdy przed wyborami zaprosiła do studia artystów muzyków i kazała im powiedzieć, na kogo będą głosowali. Była to dla mnie najciekawsza dyskusja o kandydatach w telewizji. Niedawno wśród rozmówców odznaczonej państwowo pani redaktor (gratulacje!) znalazł się niepokorny i bardzo zdolny reżyser młodośredniego pokolenia, Grzegorz Jarzyna. W dyskusji z ministrem kultury i Kazimierzem Kaczorem (szefem ZASP) wypunktował podstawowe problemy polskiego teatru: najzdolniejsi aktorzy uciekają z niego za chlebem; artyści czują się osamotnieni, pozbawieni mecenasa (dawniej było nim państwo), wysychają siły twórcze teatru.
Oglądając "Kropkę nad i", byłem świeżo po lekturze znakomitego eseju Magdaleny Grochowskiej "Łomnicki", opublikowanego w piątkowym magazynie "Gazety Wyborczej". Rzadko już dziś w polskiej prasie zdarzają się tak poruszające teksty o kulturze. A może to postać Tadeusza Łomnickiego jest wciąż tak fascynująca, a jego los symptomatyczny dla naszych czasów?
Łomnicki zmarł prawie dziewięć lat temu podczas prób do "Króla Leara" Szekspira, u szczytu możliwości aktorskich. Był wtedy prawdopodobnie najwybitniejszym aktorem Europy, przerastającym próbą swego talentu wszystkich, których kiedykolwiek udało mi się zobaczyć na scenie. Uświadomiłem to sobie dokładnie dziesięć lat wcześniej, gdy zobaczyłem go w roli Salieriego w reżyserowanym na deskach warszawskiego teatru Na Woli przez Romana Polańskiego "Amadeuszu" Petera Schaffera. Miałem wówczas za sobą światową premierę tej sztuki w londyńskim National Theatre, a w oczach kreację słynnego Paula Scofielda. Patrząc na grę Łomnickiego, nie mogłem wprost uwierzyć, o ile więcej udało mu się wydobyć z tej roli. Nigdy też nie pozbyłem się rozczarowania podczas oglądania filmowej wersji tej sztuki, zrealizowanej przez Milosa Formana, w której Salieriego zagrał Murray F. Abraham: mój Boże, tu nie ma nawet piątej części tego, co widziałem u Łomnickiego!!!
Ale wtedy, w 1981 r., gdy grał w "Amadeuszu", a partnerował mu sam Polański jako Mozart, Tadeusz Łomnicki był w niełasce. Już nie szefował w teatrze Na Woli (po burzliwym starciu z organizacją związkową złożoną z jego wychowanków), już nawet nie był moim rektorem w PWST. "Solidarność" i przyniesiony przez nią wiatr nowych czasów zdmuchnęły go ze stanowisk, które wcześniej sankcjonowało poparcie partii (Łomnicki był członkiem KC PZPR). Owo poparcie nigdy jednak nie miało wpływu na jego talent. Także na jego postępowanie w szkole.
Trzy razy Łomnicki pomógł mi w życiu. Pierwszy raz, gdy nauczycielka prowadząca obowiązkowy lektorat z języka rosyjskiego zażądała usunięcia mnie ze studiów, bo swoim zachowaniem uniemożliwiam jej prowadzenie zajęć (chodziło o to, że kazała mi własnymi słowami opowiedzieć "o wyższości kobiety radzieckiej nad innymi kobietami", a ja zrobiłem to, doprowadzając wszystko do absurdu, którym zresztą było od początku, oraz do nieudanej próby samobójczej nie umiejącej opanować sytuacji nauczycielki). Łomnicki odmówił, a nauczycielce zaproponował emeryturę.
Drugi raz wystąpił o to samo Jan Świderski (ten wybitny aktor wykładał wówczas na wydziale aktorskim) rozeźlony moją debiutancką recenzją teatralną, opublikowaną na łamach "Kultury", w której wytknąłem mu, że nie powinien się zajmować wystawianiem sztuk Aleksandra Fredry, skoro nie ma poczucia humoru. I tym razem (po naradzie profesorów wydziału teatrologicznego i zasięgnięciu korzystnej dla mnie opinii dziekana Jerzego Koeniga) Łomnicki odmówił. Gdy zaś rok później zostałem na Zachodzie i poprosiłem o roczny urlop, żeby sobie postudiować w Londynie, on, członek KC, nie miał nic przeciwko temu.
Pamiętam też nasze przelotne spotkania na Krakowskim Przedmieściu w latach 80. Był już wtedy aktorem bezdomnym, grywającym to tu, to tam, zawsze jednak wybitne role. Sprawiał wrażenie zagubionego w nie swoim świecie. Jego wielkość stawała się z dnia na dzień coraz wyraźniej niepotrzebna. Nowy świat nie miał już w sobie potrzeby artystycznej wielkości. Może nawet się jej bał? Odmawiali mu współpracy dotychczas najwybitniejsi. Grochowska pisze, dlaczego Wajda i Zapasiewicz nie chcieli wystawić "Króla Leara" z Łomnickim w roli głównej, mimo że on – najwybitniejszy aktor Europy – był już do tej roli przygotowany. Wajda: "Uważałem, że nie jestem jeszcze gotowy do wyreżyserowania tej sztuki". Zapasiewicz (ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego): "Ja się po prostu przestraszyłem (...) bałem się, że mnie zmajoryzuje".
To, o czym w studiu u Moniki Olejnik mówił Grzegorz Jarzyna, zaczęło się już wtedy: lęk przed wielkością, niepotrzebność talentu, niegotowość na ekstremalne wyzwania artystyczne, średniość. To wtedy, prawie dziesięć lat temu, nastąpił prawdziwy koniec XX wieku w kulturze polskiej. Już od dawna, już od śmierci Łomnickiego na scenie, żyjemy w XXI wieku...
Prawdziwy koniec XX wieku
Lubię "Kropkę nad i" Moniki Olejnik, bo łamie stereotypy dotyczące programów o polityce. Pamiętam, gdy przed wyborami zaprosiła do studia artystów muzyków i kazała im powiedzieć, na kogo będą głosowali. Była to dla mnie najciekawsza dyskusja o kandydatach w telewizji. Niedawno wśród rozmówców odznaczonej państwowo pani redaktor (gratulacje!) znalazł się niepokorny i bardzo zdolny reżyser młodośredniego pokolenia, Grzegorz Jarzyna. W dyskusji z ministrem kultury i Kazimierzem Kaczorem (szefem ZASP) wypunktował podstawowe problemy polskiego teatru: najzdolniejsi aktorzy uciekają z niego za chlebem; artyści czują się osamotnieni, pozbawieni mecenasa (dawniej było nim państwo), wysychają siły twórcze teatru.
Oglądając "Kropkę nad i", byłem świeżo po lekturze znakomitego eseju Magdaleny Grochowskiej "Łomnicki", opublikowanego w piątkowym magazynie "Gazety Wyborczej". Rzadko już dziś w polskiej prasie zdarzają się tak poruszające teksty o kulturze. A może to postać Tadeusza Łomnickiego jest wciąż tak fascynująca, a jego los symptomatyczny dla naszych czasów?
Łomnicki zmarł prawie dziewięć lat temu podczas prób do "Króla Leara" Szekspira, u szczytu możliwości aktorskich. Był wtedy prawdopodobnie najwybitniejszym aktorem Europy, przerastającym próbą swego talentu wszystkich, których kiedykolwiek udało mi się zobaczyć na scenie. Uświadomiłem to sobie dokładnie dziesięć lat wcześniej, gdy zobaczyłem go w roli Salieriego w reżyserowanym na deskach warszawskiego teatru Na Woli przez Romana Polańskiego "Amadeuszu" Petera Schaffera. Miałem wówczas za sobą światową premierę tej sztuki w londyńskim National Theatre, a w oczach kreację słynnego Paula Scofielda. Patrząc na grę Łomnickiego, nie mogłem wprost uwierzyć, o ile więcej udało mu się wydobyć z tej roli. Nigdy też nie pozbyłem się rozczarowania podczas oglądania filmowej wersji tej sztuki, zrealizowanej przez Milosa Formana, w której Salieriego zagrał Murray F. Abraham: mój Boże, tu nie ma nawet piątej części tego, co widziałem u Łomnickiego!!!
Ale wtedy, w 1981 r., gdy grał w "Amadeuszu", a partnerował mu sam Polański jako Mozart, Tadeusz Łomnicki był w niełasce. Już nie szefował w teatrze Na Woli (po burzliwym starciu z organizacją związkową złożoną z jego wychowanków), już nawet nie był moim rektorem w PWST. "Solidarność" i przyniesiony przez nią wiatr nowych czasów zdmuchnęły go ze stanowisk, które wcześniej sankcjonowało poparcie partii (Łomnicki był członkiem KC PZPR). Owo poparcie nigdy jednak nie miało wpływu na jego talent. Także na jego postępowanie w szkole.
Trzy razy Łomnicki pomógł mi w życiu. Pierwszy raz, gdy nauczycielka prowadząca obowiązkowy lektorat z języka rosyjskiego zażądała usunięcia mnie ze studiów, bo swoim zachowaniem uniemożliwiam jej prowadzenie zajęć (chodziło o to, że kazała mi własnymi słowami opowiedzieć "o wyższości kobiety radzieckiej nad innymi kobietami", a ja zrobiłem to, doprowadzając wszystko do absurdu, którym zresztą było od początku, oraz do nieudanej próby samobójczej nie umiejącej opanować sytuacji nauczycielki). Łomnicki odmówił, a nauczycielce zaproponował emeryturę.
Drugi raz wystąpił o to samo Jan Świderski (ten wybitny aktor wykładał wówczas na wydziale aktorskim) rozeźlony moją debiutancką recenzją teatralną, opublikowaną na łamach "Kultury", w której wytknąłem mu, że nie powinien się zajmować wystawianiem sztuk Aleksandra Fredry, skoro nie ma poczucia humoru. I tym razem (po naradzie profesorów wydziału teatrologicznego i zasięgnięciu korzystnej dla mnie opinii dziekana Jerzego Koeniga) Łomnicki odmówił. Gdy zaś rok później zostałem na Zachodzie i poprosiłem o roczny urlop, żeby sobie postudiować w Londynie, on, członek KC, nie miał nic przeciwko temu.
Pamiętam też nasze przelotne spotkania na Krakowskim Przedmieściu w latach 80. Był już wtedy aktorem bezdomnym, grywającym to tu, to tam, zawsze jednak wybitne role. Sprawiał wrażenie zagubionego w nie swoim świecie. Jego wielkość stawała się z dnia na dzień coraz wyraźniej niepotrzebna. Nowy świat nie miał już w sobie potrzeby artystycznej wielkości. Może nawet się jej bał? Odmawiali mu współpracy dotychczas najwybitniejsi. Grochowska pisze, dlaczego Wajda i Zapasiewicz nie chcieli wystawić "Króla Leara" z Łomnickim w roli głównej, mimo że on – najwybitniejszy aktor Europy – był już do tej roli przygotowany. Wajda: "Uważałem, że nie jestem jeszcze gotowy do wyreżyserowania tej sztuki". Zapasiewicz (ówczesny dyrektor Teatru Dramatycznego): "Ja się po prostu przestraszyłem (...) bałem się, że mnie zmajoryzuje".
To, o czym w studiu u Moniki Olejnik mówił Grzegorz Jarzyna, zaczęło się już wtedy: lęk przed wielkością, niepotrzebność talentu, niegotowość na ekstremalne wyzwania artystyczne, średniość. To wtedy, prawie dziesięć lat temu, nastąpił prawdziwy koniec XX wieku w kulturze polskiej. Już od dawna, już od śmierci Łomnickiego na scenie, żyjemy w XXI wieku...
Więcej możesz przeczytać w 52/53/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.