W Czechach - jak w całej Europie Środkowej - politycy nie chcą oddać telewizji
Wojna o czeską telewizję może i przybrała groteskowy wymiar, ale w rzeczywistości jest to typowe zjawisko dla państw postkomunistycznych. Nigdzie nie udało się uwolnić telewizji publicznej od nacisków politycznych i kuriozalnych instytucji w stylu węgierskiej Rady Mediów, czeskiej Rady ds. Emisji Radiowo-Telewizyjnej czy polskiej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zamiast o odpolitycznienie mediów dbają one co najwyżej o równoważenie wpływów poszczególnych ugrupowań. W rezultacie każde zachwianie kruchej równowagi wywołuje mniejsze lub większe przesilenie w mediach.
Gmach budynku czeskiej telewizji wygląda jak oblężona twierdza. Wewnątrz "bohaterscy" dziennikarze, na zewnątrz demonstracje, a wszystkiemu towarzyszą spory polityków. Najbardziej kuriozalne rzeczy dzieją się jednak na ekranie. Najpierw w czasie świąt Bożego Narodzenia pod tym samym, biało-czerwonym szyldem emitowano dwie wersje programu informacyjnego. Stara ekipa wiadomości robiła swoje, nie przejmując się groźbami nowego szefa, a zebrany naprędce zespół amatorów i reporterów z ośrodków regionalnych usiłował klecić nowy program pod dyktando Jiriego Hodaca i nowej szefowej programów informacyjnych Jany Bobosikovej. W końcu emisję zawieszono i przez kilka dni na ekranach pojawiała się tylko plansza informująca o "nadzwyczajnej sytuacji" w czeskiej telewizji.
Bitwa o antenę to zaledwie epizod wojny na górze trwającej od 1997 r. - od "detronizacji" byłego premiera Vaclava Klausa. Niezwykle ambitny Klaus - szef współtworzącej koalicję rządową Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS), a od dwóch lat przewodniczący czeskiego parlamentu - nie przepuści żadnej okazji, by zaatakować Havla. Havel nie pozostaje mu dłużny. Tym razem prezydent stanął w obronie niezależności telewizji, którą ponoć chce sobie podporządkować Klaus. Oczywiście z punktu widzenia prawa wszystko jest w porządku - nominację Hodaca zatwierdziła czeska rada telewizji, w której członkowie nominowani jeszcze za premierostwa Klausa mają przewagę. Havel odpowiada na to: "Komuniści w 1948 r. też przejęli władzę zgodnie z prawem!".
Zbuntowanych telewizyjnych "obrońców wolności" wspierają tradycyjni czescy "etosowcy" - aktorzy, dziennikarze, intelektualiści. Wielu z nich widać w tłumie demonstrantów przed gmachem telewizji. Telewidzowie początkowo z uwagą śledzili rozwój wypadków, ale szybko się przekonali, że tym razem nie są świadkami rewolucji, przełączyli więc odbiorniki na prywatne kanały telewizji Prima albo Nova.
Spory o telewizję nie są bynajmniej czeską specjalnością. Jednym z haseł antykomunistycznej jesieni ludów 1989 r. było co prawda zakończenie politycznej indoktrynacji za pomocą mediów, jednak nowe rządy szybko doszły do przekonania, że przejęcie kontroli nad finansowaną przez państwo tubą propagandową to łakomy kąsek. Najdramatyczniejszym przykładem konsekwencji takiego rozumowania była bitwa o moskiewską telewizję Ostankino, stoczona w 1993 r. przez zwolenników Jelcyna oraz uczestników puczu Chasbułatowa i Ruckoja. Bezpardonowe rozgrywki o kontrolę nad publiczną telewizją toczone były również przez rząd i opozycję na Węgrzech w latach 1993-1994. W budapeszteńskiej wojnie medialnej "poległo" ponad 120 dziennikarzy, usuniętych z głównej redakcji telewizyjnej. Po kolejnej politycznej zmianie warty wpływy w poszczególnych programach telewizji państwowej podzielono - na modłę włoską - między partie rządzące.
Wydawałoby się, że z upolitycznienia publicznych mediów mogą się cieszyć właściciele prywatnych stacji radiowych i telewizyjnych. Prywatne stacje w całej Europie Środkowej podlegają jednak wyrafinowanemu systemowi przyznawania koncesji, które również uzależnione są od decyzji polityków. Łamanie mniej lub bardziej formalnych zasad gry nawet dla prywatnych stacji kończy się fatalnie. W 1998 r. w budynku popularnej słowackiej telewizji Markiza pojawił się niespodziewanie oddział antyterrorystyczny. Opozycyjne akcenty i krytyka premiera Vladimira Meciara zniknęły z programów informacyjnych Markizy. Jeszcze dramatyczniej skończyły się próby rozgrywania własnej karty politycznej przez rosyjskiego magnata prasowego Władimira Gusinskiego. Tym razem prezydent Putin nie posłał przeciwko telewizji NTW czołgów, ale otwarta i konsekwentna krytyka nowej władzy na Kremlu zakończyła się nasłaniem armii kontrolerów, zmuszeniem właściciela holdingu Media-Most do emigracji i wreszcie aresztowaniem go w Hiszpanii na mocy międzynarodowego listu gończego.
Na tym tle zmagania o kształt programów informacyjnych czeskiej telewizji to jedynie gra nie przekraczająca granic walki politycznej. Niezależnie jednak od mniej lub bardziej cywilizowanych metod narzucania kontroli mediom publicznym perspektywa roztoczenia "opieki" nad telewizją działa na polityków państw postkomunistycznych jak narkotyk. Tajemnica owego uzależnienia jest prosta - badania sondażowe wskazują, że w Europie Wschodniej 80-90 proc. obywateli większość informacji o świecie czerpie ze szklanego ekranu. Stąd już niedaleka droga do konstatacji, że odpowiednio retuszowany obraz świata kreuje rzeczywistość. Także polityczną.
W 1994 r. Péter Boross, ówczesny konserwatywny premier Węgier, oświadczył bez ogródek: "Kto ma telewizję, ten wygrywa wybory". Nie zmieniło to faktu, że jego partia z kretesem przegrała kolejne wybory, a zaufanie do publicznych mediów spadło jak nigdy przedtem. Czeski przykład dowodzi, że wnioski z tej lekcji zostały już dawno zapomniane.
Więcej możesz przeczytać w 1/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.