Wszystkie "reformy" we wszystkich krajach komunistycznych zakończyły się fiaskiem. I nie mogło być inaczej.
W opowieściach Jacka Fedorowicza o tępym aparatczyku "kolega kierownik" zapytany o to, kto opracowuje najnowsze propozycje "epokowych reform", odpowiedział z dumą: "Zabezpieczyliśmy sobie ekonomistów". Reakcją pytającego był rozpaczliwy krzyk: "Błagam! Nie odbezpieczajcie!".
Scenka ta jak ulał pasuje do wynurzeń prof. Władysława Baki, który podzielił się w "Trybunie" swoimi refleksjami na temat wiekopomnych osiągnięć reformowania gospodarki komunistycznej. Czytelnicy dowiedzieli się więc, że dzięki niestrudzonym reformatorom - takim jak on właśnie - polska gospodarka była znacznie lepiej przygotowana do zmian systemowych niż gospodarki innych krajów komunistycznych. Rozumiem, że reformatorzy socjalizmu czują niekiedy potrzebę powspominania "dawnych dobrych czasów". Rozumiem też, że zamiast pogwarzyć przy kominku, napiszą coś ku pokrzepieniu serc dawnych czytelników "Trybuny Ludu". Tylko dlaczego biorą się do spraw z góry przegranych? Bo takich rewelacji, jakimi poczęstował nas wybitny "reformator", nie da się w żaden sposób obronić.
Oto trzy tezy dość jasne dla mojej generacji, ale już pewnie nie tak oczywiste dla młodszego pokolenia. Po pierwsze: nawet gdyby reformy były tak wspaniałe, jak zapewnia prof. Baka, to i tak nie miałyby żadnego znaczenia dla procesu transformacji. Po drugie: reformy te były ograniczone, niespójne i w drugiej połowie lat 80. niewiele z nich pozostało. I po trzecie: gdyby nawet polscy przywódcy komunistyczni chcieli nie tyle przeprowadzić reformy, ile zmienić system na kapitalistyczną gospodarkę rynkową, to i tak by im się to nie udało. A teraz do rzeczy.
Na potrzebę rozróżniania reform, czyli modyfikacji istniejącego systemu, i zmian ustrojowych zwracałem uwagę już we wstępie do wydanej w USA książki "Ekonomia polityczna reform i zmian". Reformy to zabawy w stylu "dookoła Wojtek" albo - wedle terminologii znanej sowietolog Gertrudy Schroeder - "żmudne poruszanie kamienia młyńskiego". Każde z tych określeń sugeruje odwracalność procesu, jak również sygnalizuje wąskie ramy, w jakich takie majsterkowanie przy patologicznie niewydolnym systemie miało prawo się odbywać. O żadnych zasadniczych zmianach mowy być nie mogło - i nie było. Odpowiedź na pytanie, dlaczego wszystkie reformy we wszystkich krajach komunistycznych zakończyły się niepowodzeniem, jest dobrze rozpoznana. Ponieważ w interesie warstwy rządzącej leżało utrzymanie systemu ekonomicznego w jego zasadniczej, centralnie kierowanej i kontrolowanej przez nomenklaturę postaci. Dlatego też do upadku komunizmu nic się nie zmieniło w sprawach najistotniejszych dla sprawności gospodarki. Zresztą to logiczne. Gdyby to majsterkowanie gdziekolwiek dało pożądane efekty, to taka ekonomia wyróżniałaby się wynikami i - nie daj Boże! - ostałaby się "wiośnie ludów jesienią" (jak śpiewał Janek Pietrzak). To, że nie ostała się żadna, jest najlepszym dowodem, iż "reformowanie" nigdzie poważniejszych efektów nie przyniosło. Kiedy przyszło do rzeczywistych zmian systemowych, i tak wszystkie instytucje kapitalistycznej gospodarki rynkowej trzeba tworzyć od początku. Co na przykład zyskali Węgrzy na wprowadzeniu obligacji, skoro ten instrument kapitalistycznego rynku finansowego wypuścił państwowy monopol telekomunikacyjny i najważniejszą korzyścią, jaką on dawał posiadaczowi, było prawo do otrzymania telefonu poza kolejką! Tworząc później rynek papierów wartościowych, również w tym zakresie trzeba było budować go de novo, opierając się na regułach z normalnego świata. Tak było ze wszystkim. Kiedy zaczęła się transformacja, nie miało znaczenia, czy Węgry popychały kamień młyński reform od 1955 r., czy też Czechosłowacja nie robiła nic przez 45 lat komunizmu, z małą przerwą na "praską wiosnę". Zresztą "praska wiosna" była ewenementem politycznym, natomiast czeskie reformy były tak odległe od normalnego rynku, jak barchanowe reformy z polskich sklepów w latach świetności prof. Baki od bielizny damskiej firmy Intimmissimi, które można kupić dzisiaj. To, co liczyło się przede wszystkim, to masa krytyczna zmian na starcie, konsekwencja w ich realizacji i poziom cywilizacyjnego zaawansowania przed narzuceniem komunizmu. Dlatego takie same dobre wyniki osiągnęły "reformatorskie" Węgry i Polska, jak i Czechosłowacja czy Estonia.
Czy coś rzeczywiście udało się zreformować? Jeśli prof. Baka pisze wyłącznie ku pokrzepieniu serc emerytowanych aparatczyków, to rzecz jasna odległość jego stwierdzeń od stanu faktycznego nie ma żadnego znaczenia. Zaczyna natomiast go nabierać, gdy takie elukubracje zaczynają żyć własnym życiem, poza filantropijnym, pocieszycielskim kontekstem. Dlatego właśnie warto przypomnieć, co się udało zmienić na lepsze kolejnym szeregom nieustraszonych reformatorskich bojowników. Nie udało się zlikwidować nawet elementarnego marnotrawstwa, które towarzyszyło systemowi do jego ostatnich dni. Wszędzie zużycie podstawowych materiałów (energii, stali, cementu itd.) na jednostkę PKB było dwa, trzy razy wyższe niż w normalnej gospodarce kapitalistycznej. Wszędzie jakość była pod psem i różnie obliczane produkty substandardowe lub wręcz nie nadające się do użytku stanowiły 30, 40 i więcej procent produkcji. Wszędzie wyrób rzeczywisty stanowił tylko część wykazywanego w fikcyjnych sprawozdaniach. Inaczej być nie mogło, skoro rzeczywistość weryfikował biurokrata, a nie rynek. Sytuację tę najlepiej określił prof. Tomasz Bauer, konstatując, że Węgry co prawda wyjechały ze stacji "gospodarka centralnie planowana", ale nie dojechały do innej. Dlatego kiedy przyszło do weryfikacji przez rynek, spadek produkcji przemysłowej był wszędzie taki sam: na dnie transformacyjnej recesji Węgry odnotowały 40 proc. spadku, Polska - 41 proc., a Czechosłowacja - 46 proc. Analfabetom ekonomicznym, plotącym o "niedopuszczalnych kosztach terapii szokowej", nieco zirytowany János Kornai przypomniał już w 1993 r., że taki sam spadek odnotowały kraje konsekwentnie zmieniające system, robiące to niekonsekwentnie i nie dokonujące żadnych zmian. Samo załamanie się gospodarki centralnie planowanej i kierowanej wystarczyło, ażeby "czysta produkcja socjalistyczna" (według prof. Balcerowicza) zniknęła na zawsze z życia gospodarczego (i urzędowych statystyk). Jeśli poznajemy trud po owocach, to trud prof. Baki i innych niezmordowanych bojowników o reformowanie gospodarki komunistycznej poszedł na marne.
Wprowadzenie nawet idealnych wolnorynkowych reguł gry przez rządy komunistyczne nie zaowocowałoby w żadnym razie pojawieniem się normalnej ekonomii kapitalistycznej, ponieważ zabrakłoby wówczas tych właśnie elementów. Potencjalni przedsiębiorcy nie wiedzieliby, czy to, w co zaangażują się jutro, nie zostanie pojutrze ogłoszone przestępstwem (obojętnie, czy kontrrewolucją kapitalistyczną, spekulacją, czy jeszcze innym). Brak wolności politycznej ograniczałby ich zachowania wyłącznie do podejmowania krótkoterminowych przedsięwzięć. Dominowałaby znana nam skądinąd firma krzak, po której ślad ginie bardzo szybko. Zaufanie - następny element niezbędny dla sukcesu zmian - również byłoby nieobecne, gdyż historia "reformowania" to dziesiątki najczęściej sprzecznych decyzji w jednej kwestii. A przedsiębiorca lokujący pieniądze w długofalową działalność gospodarczą nie może sobie pozwolić na to, aby obudziwszy się następnego dnia, przeczytać, że właśnie zmienione zostały podstawowe reguły gry. Nie jest więc przypadkiem, że zmiany systemowe nie powiodły się w Rosji. Wiarygodność polityków (i mechanizmów politycznych) odgrywa ogromną rolę w ocenach prawdopodobieństwa sukcesu polityki gospodarczej. Tym bardziej dotyczy to dalej idących zmian instytucjonalnych. Po kilkudziesięciu latach reformowania niereformowalnego, poruszania się zygzakami i nawrotów centralizmu wiarygodność hipotetycznych komunistycznych twórców idealnej gospodarki wolnorynkowej byłaby równa zeru. I takie byłyby też efekty ich działalności.
Profesor Baka - domniemam, że bez inspiracji "kolegi kierownika" - postanowił sam się "odbezpieczyć". Na szczęście okazało się to niegroźne, gdyż jedyny wybuch, jaki wywołał, to wybuch śmiechu.
Więcej możesz przeczytać w 2/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.