Rozmawiają ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI i TOMASZ RACZEK. Film "Słodki drań" jest parodią biograficznych programów dokumentalnych, często pojawiających się w różnych kanałach telewizyjnych
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, przyzwyczailiśmy się, że na filmach Woody’ego Allena zwykle dobrze się bawimy, tymczasem jego najnowsze dzieło, "Słodki drań", nie jest ani trochę śmieszne.
Zygmunt Kałużyński: - Powiedziałbym, że mamy tutaj rodzaj sentymentalnie gorzkiego humoru. Nie bez powodu. Woody Allen, wybitny przedstawiciel ambitnej komedii, specjalizuje się w prezentowaniu kultury amerykańskiego przemysłu widowiskowego. W kilku filmach starał się ją zrekonstruować. Tym razem na przykładzie wymyślonego przez siebie solisty jazzowego składa hołd osobisty artystom, którzy stworzyli ten gatunek.
TR: - Jeszcze raz potwierdza się, że każdy dostrzega w filmie to, co jest mu najbliższe. Pan zobaczył tu hołd oddany jazzmanom, bo jest pan wielbicielem tej muzyki. Ja, pies na telewizję, zobaczyłem przede wszystkim parodię biograficznych programów dokumentalnych, jakie często pojawiają się w różnych kanałach telewizyjnych: od E! przez MTV czy VH1, po Canal Plus czy telewizję publiczną. Składają się one zwykle z fragmentów twórczości omawianego artysty i wypowiedzi jego znajomych, rodziny, współpracowników. To już gatunek telewizyjny: opowieść rzeka o bohaterze. Z formalnego punktu widzenia "Słodki drań" jest parodią tego gatunku.
ZK: - Nie po raz pierwszy Allen sięga po parodię ustalonego gatunku. W innych filmach parodiował kryminał czy musical, ale zawsze próbował do tego dodać swoją obsesję - fragment dorobku tradycyjnej kultury amerykańskiej. Ma pan rację, że to pastisz spektaklu telewizyjnego, prezentującego życiorys artysty. Ale mamy tu coś jeszcze: odtworzenie w formie spektaklu dramatycznego.
TR: - Nazywa pan "Słodkiego drania" hołdem dla jazzmanów. Czegoś tu nie rozumiem. Czy na pewno jest to trafne podsumowanie epoki jazzu? Nasz bohater zaczyna karierę od sutenerstwa, chwyta się nielegalnych zajęć, najlepszą rozrywką staje się dla niego strzelanie na śmietnisku do szczurów. Nawet jak na jazzmana to zestaw dość nietypowy...
ZK: - Ale taka jest prawda o początkach jazzu! To jest gatunek, który powstał od samego dołu. Nawet słowo "jazz", którego zresztą do tej pory nie objaśniono z naukową ścisłością, podobno oznacza po prostu pożycie męsko-damskie, wyrażone w sposób ordynarny, rynsztokowy.
TR: - Można też używać słowa "jazz" w znaczeniu zgiełk, harmider.
ZK: - No, może i harmider, ale męsko-damski. Poza tym jazz zaczął się jeszcze w czasach niewolnictwa. Później osoby, które tę muzykę lansowały, to byli pianiści amatorzy przygrywający w domach publicznych w Nowym Orleanie. Jazz to jedna z wielkich, ważnych muzyk, istotnych dla XX wieku, która powstała z rynsztoka.
TR: - Dobrze, rozumiem, niemniej jednak jest tu kilka elementów, które nie zgadzają się z moim wyobrażeniem o jazzie. Jazz wylansowali muzycy czarnoskórzy, tymczasem nasz bohater jest biały. Na dodatek gra na gitarze, która wydaje mi się mało typowym instrumentem dla jazzu. Najwyższym autorytetem muzycznym dla naszego bohatera jest zaś inny gitarzysta - Django Reinhardt, Cygan. Ktoś, kto wziąłby na poważnie owo pańskie "oddanie hołdu korzeniom jazzu", mógłby się więc trochę nabrać.
ZK: - Jest to kpina, ale z czułością. Nawet powiedziałbym, że z poetycznym sentymentalizmem. Niech pan zwróci uwagę na pieczołowitość całego filmu. Rekonstrukcja lat 30. to prawdziwy wyczyn estetyczny. Allen nie przywiązuje nadmiernej wagi do efektownej widowiskowości, ale tutaj oglądamy na przykład istną rewię mody z tamtych czasów. Nasz bohater nosi niebieską marynarkę z białym goździkiem, wąsiki i taką spiętrzoną czuprynę, jak wtedy się czesano. Panie w perkalikowych sukienkach. Samochody z białymi oponami! Cała ta wzruszająca rekonstrukcja jest prawie że muzealnie staranna. Ma pan rację, że nasz bohater, Ray, jest biały. Ale wtedy byli też biali muzycy jazzowi. Na przykład Bix Beiderbecke, wielki pionier jazzu cool, wykonywanego w sposób bardziej powściągliwy, niż to robili Murzyni. Mówi pan jeszcze, że gitara nie jest typowa dla jazzu. Ale na czym polega przede wszystkim jazz? Gdyby nie on, dzisiaj byśmy nie mieli ani rocka, ani rapu, ani disco polo. Przecież wszystkie te gatunki wyrosły z jazzu! Tyle że jazz był bez porównania bogatszy niż te jego dzisiejsze dalsze ciągi. Otóż polegał on na sposobie grania, który nazywano hot, tzn. bardzo ostro, i na instrumentach kijem po łbie: saksofonie i trąbce!
TR: - No i na tarze do prania...
ZK: - Tak, ale i na gitarze! Nasz bohater to genialny gitarzysta, który uważa, że na świecie jest tylko jeden lepszy od niego, o którym pan już wspomniał. Wielka wartość tego filmu to także koncert wielkiej muzyki gitarowej, w którym wykorzystano między innymi właśnie nagrania Reinhardta.
TR: - Jest jeszcze coś - bohater tego filmu, genialny jazzman, to istny matoł. A muzyka nie łagodzi jego obyczajów.
ZK: - To jest ciekawostka psychologiczna, panie Tomaszu: zakochany w sobie głupi egoista, traktujący swe towarzyszki życia z pogardliwą nonszalancją, tłumaczący im, że taki artysta jak on nie może zbyt serio podchodzić do miłości.
TR: - Owszem, często powołuje się na potrzebę wolności, charakterystyczną ponoć dla artysty.
ZK: - Właśnie. I nagle w tym człowieczku, który ze względu na charakter nie zasługuje na uwagę, wybucha geniusz, wielki twórczy rozmach; wybucha sztuka, która ma najwyższą artystyczną wartość. To jest przedziwny wypadek, nie pierwszy w historii zresztą. Od razu przypomina mi się malarz, Nikifor Krynicki. Był on po prostu debilem, i to w dodatku debilem bez przejaśnień intelektualnych, tzn. głupcem w każdej chwili, nie mającym żadnego kontaktu z ludźmi. Żył na ulicy. Gdy dostał jakiś grosz, kupował za niego bułkę. Jednocześnie sztuka Nikifora uważana jest za jedno z najwybitniejszych osiągnięć malarstwa prymitywnego. Robiona jest z takim wyczuciem koloru, z takim gustem, z taką powagą, jeśli idzie o przeżycie artystyczne, że trudno uwierzyć, iż stworzył ją taki osobnik, będący na pół zwierzęciem, na pół geniuszem. Coś podobnego mamy w "Słodkim draniu".
TR: - Ten film jest nietypowy także z innego powodu: Woody Allen nie zagrał w nim głównej roli. Pojawia się tylko epizodycznie jako jedna ze wspominających bohatera postaci, zaś tytułową rolę zagrał Sean Penn, tworząc prawdziwą kreację.
ZK: - No i zupełnie kontrastująca z postacią rozgadanego rzekomego mistrza gitary rola jego kochanki, całkowitej niemowy, której on nie docenił i przez to zmarnował swoje życie. Nie mówi ani słowa, ale Samantha Morton, która ją zagrała, dała rolę wzruszającą, będącą prawdziwym osiągnięciem.
Więcej możesz przeczytać w 3/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.