Wielkie koncerny farmaceutyczne potrzebują co roku dziesiątek tysięcy królików doświadczalnych do badania nowych leków. Znajdują ich w Europie Wschodniej, Afryce, Ameryce Łacińskiej, gdzie standardy badań są niskie, a życie i zdrowie słabo chronione. Znajdują ich także w Polsce. Testowanie leków zamienia się w horror rodem z thrillerów medycznych Robina Cooka.
Wojciech Stejko z Jeleniej Góry - namówiony przez lekarkę z przychodni rejonowej - przez sześć tygodni w poblis-kim Görlitz testował lek obniżający ciśnienie (o symbolu CS-866). Pod koniec testów dostał zawału serca. Na szczęście przeżył. Zażądał odszkodowania od niemieckiej firmy Imform, która organizowała badania. Odszkodowania nie otrzymał. Musiał się zadowolić kwotą 1840 marek (za udział w eksperymencie) oraz aparatem do mierzenia ciśnienia. Zygmunt Tomczyński, także mieszkaniec Jeleniej Góry, poddał się testom w miejscowym szpitalu. Lekarka z rejonu zapewniła go, że otrzyma bardzo dobre lekarstwo obniżające ciśnienie. Po kilkunastu dniach analizy wykazały u niego znaczne podwyższenie poziomu cukru we krwi. Za udział w eksperymencie dostał tylko aparat do mierzenia ciśnienia.
Zarówno Zygmunt Tomczyński, jak i Wojciech Stejko twierdzą, że nikt ich nie uprzedzał o niebezpieczeństwach wynikających z testowania nowych leków. Obu zapewniano, że podawany im specyfik jest nie tylko bezpieczny, ale wręcz pomoże w leczeniu ich schorzeń. O tym, że preparat na osteoporozę nie wywołuje żadnych skutków ubocznych, zapewniano też Małgorzatę Nowotną z Zielonej Góry. Pojechała na testy do Frankfurtu nad Odrą. Po powrocie do Polski okazało się, że lek całkowicie zburzył równowagę hormonalną jej organizmu. W efekcie zaczęła szybko tyć, przestała też miesiączkować. Nie wiedziała, gdzie dochodzić odszkodowania, bo w ośrodku badawczym nie otrzymała kopii umowy. Kiedy pojechała do Frankfurtu, w budynku, w którym przeprowadzano testy, mieściła się już hurtownia spożywcza.
Nikt nie wie, ile osób w Polsce testowało leki naprawdę niebezpieczne, na przykład cariporid czy trovan. Spowodowały one śmierć kilkunastu ludzi w Afryce i Ameryce Południowej. Jeśli lekarz wykonujący sekcję zwłok nie wie, że zmarłym pacjentom podawano nowe leki, za przyczynę śmierci może uznać zawał serca czy wirusowe zapalenie opon mózgowych. Co najmniej kilkanaście nie wyjaśnionych zgonów, jakie co roku zdarzają się w polskich szpitalach, może być więc skutkiem podawania nowych leków pacjentom. Prawdy o tych zgonach możemy się nie dowiedzieć nigdy. Pacjenci powinni jednak zostać ostrzeżeni przed lekarzami oferującymi im świetne nowe specyfiki, a także osobami, które testują leki bez wiedzy i zgody chorych.
Im szybciej, tym lepiej
Tomczyński, Stejko i Nowotna są jednymi z kilkunastu tysięcy królików doświadczalnych z Europy Wschodniej, wykorzystywanych przez zachodnie koncerny farmaceutyczne do badania nowych leków. Rygory testów są w naszym regionie znacznie łagodniejsze niż w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej, a poza tym firmy płacą za nie trzy, cztery razy mniej niż tam. Pośrednikami są lekarze, nie tylko zresztą z Europy Wschodniej, ale także z Afryki i Ameryki Południowej. Wynagrodzenie - przeciętnie 1,5-3 tys. USD - otrzymują za każdą osobę, którą uda się namówić do udziału w badaniach.
Firmy farmaceutyczne prowadzą wyścig z czasem: im szybciej lek pojawi się na rynku, tym więcej na nim zarobią. W grę wchodzą ogromne sumy, bowiem każdy dzień zwłoki kosztuje przeciętnie 1,3 mln USD. Swoją cenę płacą też pacjenci, nieświadomi tego, że stali się ofiarami eksperymentów na ludziach. Na Zachodzie świadomość zagrożeń, jakie niesie testowanie nowych leków, powoduje, że ludzie niechętnie się im poddają nawet za duże pieniądze. Poza tym skuteczność nowych specyfików znacznie łatwiej można zbadać w Polsce, Nigerii czy Paragwaju, bo mieszkańcy tych krajów nie są uodpornieni na wiele leków. Niższy poziom opieki medycznej sprawia też, że nie brakuje pacjentów w zaawansowanych stadiach choroby, o których firmy farmaceutyczne zabiegają najbardziej.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego nastąpił taki boom na testowanie leków w krajach Europy Wschodniej, Afryki czy Ameryki Łacińskiej, można znaleźć także na Wall Street. W latach 90. firmy farmaceutyczne obecne na nowojorskiej giełdzie odnotowywały co roku dziesięcioprocentowy wzrost wartości akcji. Aby tę tendencję utrzymać, potrzebne są kolejne leki w rodzaju viagry czy celebrexu. Tymczasem zanim lek zostanie dopuszczony do sprzedaży, musi go przetestować przeciętnie 4 tys. osób. A co roku na rejestrację czekają setki nowych specyfików. Firmy farmaceutyczne wybrały więc strategię "im szybciej, tym lepiej". Wspierają ich w tym chorzy, domagający się skutecznych lekarstw. Pod presją rynku na szybkie i tanie testy w krajach Trzeciego Świata decydują się nawet tak renomowane firmy, jak Novartis czy Roche. "Potrzebujemy pacjentów, aby tworzyć nowe produkty. Tak się składa, że tych pacjentów mamy w krajach rozwijających się" - powiedział dziennikarzom "The Washington Post" Bert Spilker, wiceprezes Pharmaceutical Research and Manufacturers of America.
Skutki uboczne
Wielkie koncerny farmaceutyczne same organizują badania kliniczne w Polsce, mniejsze korzystają z pośrednictwa wyspecjalizowanych firm. W Polsce działa ich co najmniej dwanaście i liczba ta rośnie. Część z nich jednak operuje tylko w Niemczech i nie podlega polskiemu prawodawstwu. Ochotnicy z Polski dojeżdżają po prostu na testy do Niemiec. - Potrzebowałem pieniędzy na wesele, dlatego skorzystałem z oferty Niemców. W ośrodku koło Chemnitz testowałem leki przez trzy tygodnie. Podsunięto mi umowę sporządzoną w języku niemieckim, więc nie rozumiałem, co podpisuję. Tłumacz zapewnił mnie, że leki są bezpieczne - opowiada Marek Tomasik z Wałbrzycha. Po zakończeniu testów, za które otrzymał 2400 marek, czuł się dobrze. Kłopoty zaczęły się tydzień później: miał mdłości, kilka razy stracił przytomność, widział podwójnie, bolała go głowa. Omal nie spowodował ciężkiego wypadku, gdyż podczas jazdy na chwilę stracił przytomność i wylądował w rowie. Lekarze nie wiedzieli, co mu jest. Kłopoty ze zdrowiem miał przez sześć tygodni.
Tomasik opowiada, że razem z nim w badaniach brali udział mieszkańcy Zgorzelca, Jeleniej Góry, Węglińca, Nowej Soli, Żagania. Byli także Czesi. Niedawno dowiedział się, że poważne kłopoty ze zdrowiem miał po testach w Niemczech również jego znajomy z Wrocławia, Ryszard Biegański. Tuż po badaniach wyjechał on do Kanady, gdzie pracował przy malowaniu słupów wysokiego napięcia. W pewnym momencie stracił przytomność i spadł z wysokości prawie dwudziestu metrów. Uszkodził kręgosłup i złamał obie nogi.
Przed dwoma laty w poznańskich gazetach ukazało się ogłoszenie, że potrzebni są zdrowi ochotnicy do testowania leków w Stuttgarcie. Za udział w dwutygodniowych testach oferowano im po 5 tys. marek. - Zadzwoniliśmy pod podany numer telefonu, ale powiedziano nam, że chętnych było tak dużo, iż lista jest już zamknięta - mówi Katarzyna Zalewska z Centralnej Ewidencji Badań Klinicznych. Z rozmów z mieszkańcami przygranicznych miejscowości wynika, że co roku na testy nowych leków do Niemiec wyjeżdża co najmniej kilka tysięcy osób z Polski. Nie wiedzą, czy udział w badaniach za granicą jest legalny, więc kiedy wracają i zaczynają odczuwać skutki uboczne, nie zdradzają lekarzom, że zatrudnili się jako króliki doświadczalne.
Werbownicy
Na największą skalę werbunek zdrowych polskich ochotników do testowania leków prowadzi niemiecka firma Imform. Zorganizowała ona czterdziestołóżkowy ośrodek w Görlitz, niedaleko polsko-niemieckiej granicy. - Właściciel tego ośrodka tłumaczył mi, że Niemcy niechętnie uczestniczą w badaniach, nawet za 5-7 tys. marek. Tymczasem Polakom płaci się 1600-1800 marek i są bardzo zadowoleni - opowiada Maciej Nowicki ze Zgorzelca, który dwukrotnie testował nowe leki w Görlitz. O ubocznych skutkach ich przyjmowania nie chce mówić, gdyż nie wyklucza, że jeszcze kiedyś skorzysta z tej formy zarobkowania. O wyjaśnienie roli Imformu w werbowaniu ochotników z Polski zwróciliśmy się do warszawskiej filii firmy. Jeden z jej prezesów - nie zgodził się na podanie nazwiska i cytowanie wypowiedzi - stwierdził, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, bo nie dotyczy ona reprezentowanej przez niego spółki. Warszawski oddział ma się bowiem zajmować wyłącznie testowaniem leków w Polsce.
- Firmy przeprowadzające testy w Polsce muszą być obowiązkowo ubezpieczone od odpowiedzialności cywilnej na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Z tego wypłaca się ewentualne odszkodowania. Takie wymagania stawiamy im, gdy zgłaszają badania u nas. Ale polska jurysdykcja nie obejmuje terytorium Niemiec i nie wiem, jak to jest tam regulowane. Jeśli polski obywatel godzi się na poddanie testom poza granicami kraju, robi to na własne ryzyko - tłumaczy Katarzyna Zalewska.
Badania kliniczne nad nowymi lekarstwami są regulowane przez międzynarodowe standardy, zwane Good Clinical Practice. Tyle że w Polsce one nie obowiązują - są jedynie zaleceniami. W praktyce o wszystkim decydują pieniądze. Zgodę na badania wydają komisje bioetyczne przy okręgowych izbach lekarskich, akademiach medycznych lub instytutach badawczych. Kosztuje to od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Trzeba także zapłacić za złożenie wniosku. W sumie zarabia na tym kilkadziesiąt osób.
Polowanie na króliki doświadczalne
Dla koncernów farmaceutycznych wprowadzających nowe leki na rynek największą wartość mają chorzy, którzy jeszcze nie byli leczeni na daną chorobę innym lekarstwem. Stąd zainteresowanie krajami gorzej rozwiniętymi. Tam też łatwiej testować leki słabo przebadane laboratoryjnie, a więc niebezpieczne. Skutki tego stanu rzeczy opisywali niedawno dziennikarze "The Washington Post". W Nigerii dziesięcioletnia dziewczynka zachorowała na zapalenie opon mózgowych. Lekarze podali jej będący w fazie badań trovan, produkowany przez renomowaną firmę Pfizer. Następnego dnia dziewczynka poczuła się gorzej, trzeciego dnia zmarła. Z karty choroby jasno wynikało, że mimo gorszego samopoczucia, dawki trovanu nie zmniejszono. W testowaniu leku wzięło udział także dwieście innych nigeryjskich dzieci. Jedenaścioro z nich zmarło, a pozostałe doświadczyły takich "skutków ubocznych", jak ślepota, głuchota, zaburzenia orientacji. W jednym wypadku pojawiły się problemy z chodzeniem i zaburzenia mowy.
Argentyńczyk Louis Corgiolu poczuł silne bóle w klatce piersiowej. Pogotowie odwiozło go do szpitala z podejrzeniem zawału serca. Lekarze stwierdzili początkowe stadium choroby wieńcowej, jednak następnego dnia pacjent zmarł z powodu rozległego uszkodzenia aorty. Prokuratura zarzuciła lekarzom zabójstwo: stwierdzono, że śmierć nastąpiła na skutek nielegalnego podawania nie zarejestrowanych leków. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że Louisowi Corgiolu oraz 137 innym pacjentom podawano m.in. nie zarejestrowany jeszcze cariporid. Ustalono, że żaden z królików doświadczalnych o tym nie wiedział.
Z badań Katolickiego Uniwersytetu w Santiago w Chile wynika, że niemal w co drugim eksperymencie medycznym stwierdzono "etyczne uchybienia", związane przede wszystkim z tym, że pacjenci nie uzyskali pełnej informacji o specyfiku, który mieli przyjmować. Dokumenty potwierdzające zgodę na badania budziły wątpliwości lub nie było ich wcale. W większości wypadków nie sposób stwierdzić wiarygodności wyników testów prowadzonych w krajach Afryki czy w Rosji. Wyniki te są jednak od 1980 r. akceptowane.
To sprawia, że liczba testów przeprowadzanych w uboższych krajach gwałtownie wzrasta. W 1999 r. już 27 proc. specyfików zaakceptowanych przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) przeszło testy za granicą. W 1995 r. liczba ta była trzykrotnie niższa.
Dla amerykańskich firm farmaceutycznych pacjenci z krajów byłego bloku wschodniego czy Trzeciego Świata są wręcz wymarzeni. - Pozbawienie tych ludzi odpowiedniej opieki medycznej sprawia, że lepiej nadają się do naszych celów - nie ukrywa Anna Romany, dyrektor marketingu firmy Johnson and Johnson na Europę Wschodnią. George McCracken z Uniwersytetu Teksasu twierdzi, że wiele badań można by przeprowadzać w USA, gdyby nie to, że maleje liczba pacjentów cierpiących na konkretną chorobę. Dwadzieścia lat temu można było przetestować leki na 150-200 osobach cierpiących na zapalenie opon mózgowych, teraz - co najwyżej na trzydziestu.
Środkowoeuropejskie łowiska
To dlatego ochotników szuka się w Polsce, Estonii czy na Węgrzech. Jednym z królików doświadczalnych był Indrek Kelder z Estonii. Zgodził się wziąć udział w testach, sądząc, że będzie miał do czynienia z nieszkodliwymi preparatami witaminowymi. W zamian oferowano mu bezpłatne bilety lotnicze do Szwajcarii, dwa tygodnie w komfortowych warunkach i kilkaset dolarów wynagrodzenia. Kelder - podobnie jak wielu Polaków - podpisał zgodę, mimo że nie rozumiał podsuniętej mu umowy sporządzonej w języku niemieckim. W Szwajcarii okazało się, że nie chodzi wcale o witaminy, lecz o leki hormonalne o nieznanym składzie. Po zakończeniu testów Kelder nagłośnił sprawę w estońskich mediach, potem relacjonowały ją skandynawskie gazety. W efekcie kliniką, w której przebywał - Van Tx Research Ltd. - zainteresowała się policja. Okazało się, że królikami doświadczalnymi byli tam m.in. uchodźcy polityczni i narkomani.
Pacjentów szpitala psychiatrycznego Kutvolgyi Uti w Budapeszcie namówiono na testowanie leków obietnicą przeniesienia na oddział otwarty, możliwością swobodnego kontaktowania się z rodziną, a nawet wcześniejszego opuszczenia szpitala. Jednym z nakłonionych był Adam Novak, barman cierpiący na schizofrenię. Testowano na nim aripiprazol (lek antypsychotyczny, który na rynek chciała wprowadzić firma Bristol-Myers Squibb). Novak skarżył się potem na chroniczne bóle głowy i silne stany lękowe. Ostatecznie szpitala nie opuścił.
Poszukiwanie królików doświadczalnych w krajach postkomunistycznych jest o tyle łatwiejsze, że lekarz jest tam dla pacjentów bezwzględnym autorytetem. Wielu chorych nie domaga się z tego powodu podpisywania stosownych umów, na eksperymenty godzą się ustnie. "Pacjenci często nie znają swoich praw, nie potrafią powiedzieć 'nie', nie zdają sobie sprawy ze szkodliwych konsekwencji testów" - twierdzi Gabor Gombos, prezes Mental Health Interest Forum w Budapeszcie. Pacjenci z Europy Środkowej mają zaufanie do amerykańskich produktów, czasem wystarczy im powiedzieć, że będą testowali lek wytworzony w USA, by wyrazili zgodę na udział w badaniach.
(Nie)czysty interes
Oficjalnie w roku 2000 zarejestrowano w Polsce 380 badań klinicznych nowych leków, w ponad 90 proc. przeprowadzanych przez zagraniczne firmy. W 1994 r., gdy powołano Centralną Ewidencję Badań Klinicznych, odnotowano 80 takich badań. Nie wiadomo jednak, czy jest to rzeczywista liczba, bowiem zgłoszenie testów do CEBK nie jest obowiązkowe. W rzeczywistości takich badań może być nawet kilkadziesiąt razy więcej. Tylko komisja bioetyczna działająca przy Akademii Medycznej w Gdańsku rozpatrzyła w zeszłym roku 456 wniosków o zgodę na testy leków. Kilkadziesiąt zezwoleń na przeprowadzenie badań klinicznych wydała komisja przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Gdańsku, o kilkudziesięciu pozytywnie zaopiniowanych wnioskach mówi też prof. Tadeusz Heimrat, przewodniczący takiej komisji przy Dolnośląskiej Izbie Lekarskiej we Wrocławiu. Ponad 50 wniosków zaopiniowała z kolei komisja bioetyczna przy Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Problemem nie jest zresztą liczba testów, lecz to, by lekarze nie czynili z pacjentów nieświadomych niczego królików doświadczalnych, w dodatku biorących leki zagrażające ich życiu i zdrowiu. W biedniejszych krajach testuje się bowiem specyfiki, które uznano za zbyt niebezpieczne w Stanach Zjednoczonych czy zachodniej Europie. Kiedy FDA nie wydała kalifornijskiej firmie Maxim Pharmaceuticals Inc. pozwolenia na testowanie niebezpiecznego leku na schorzenie wątroby, ta przeprowadziła testy w Rosji. W ciągu trzech tygodni przebadano 149 pacjentów, którym jednak nic nie powiedziano o zastrzeżeniach FDA. Na poszukiwanie "łagodniejszego klimatu" za granicą zdecydowała się też firma Triangle Pharmaceuticals, która kupiła licencję na produkcję mozenaviru, leku mającego hamować rozwój AIDS. Eksperymenty na psach wykazały, że stosowanie tego środka prowadzi do arytmii serca, a w konsekwencji do nagłej śmierci. W USA testów zaprzestano, jednak w Europie Środkowej i w Afryce wręcz rozszerzono ich zakres, sprawdzając m.in., czy zakłócenia pracy serca wystąpią także u ludzi.
- Choć żaden poważny koncern nie powinien ryzykować postępowania wbrew procedurze Good Clinical Practice, zdarzają się żądania naruszające bezpieczeństwo pacjenta, na przykład niektórzy sponsorzy badań domagają się, aby na czas testu pacjentom nie podawać leków, które wcześniej zażywali w związku z konkretnym schorzeniem. W wypadku chorych na nadciśnienie tętnicze czy choroby psychiczne mo-że się to skończyć tragicznie
- ostrzega prof. Stefan Raszeja, szef komisji bioetycznej przy Akademii Medycznej w Gdańsku.
Kiedy komisje etyczne nie wydają zgody na badania, firmy przenoszą się do innego regionu, licząc na to, że trafią na mniej wymagających decydentów. Jest to tym łatwiejsze, że od 1992 r. firmy farmaceutyczne same znajdują ośrodki, którym zlecają badania. Najczęściej są to małe szpitale powiatowe. Przedstawiciele koncernów farmaceutycznych zgodnie podkreślają, że żaden z małych szpitali nie odmówił testowania leków, bo to doskonały interes dla placówki i pracujących tam lekarzy.
Biednemu wiatr w oczy
Polacy, Rosjanie, Nigeryjczycy czy Argentyńczycy są ofiarami cywilizacyjnego zapóźnienia. Cena zdrowia i życia jest w ich krajach po prostu niższa, więc rywalizujące z sobą koncerny niewiele ryzykują. Przecież w Polsce nie było jeszcze ani jednego procesu o odszkodowanie za szkody wywołane testowaniem nowych specyfików. Żadna firma nie odważyłaby się natomiast na testy niebezpiecznych leków w Stanach Zjednoczonych, bo groziłyby jej rujnujące procesy sądowe i gigantyczne odszkodowania. Paradoksalnie i nie po raz pierwszy w historii - żeby wspomnieć tylko o drastycznych eksperymentach medycznych prowadzonych podczas II wojny światowej przez Niemców i Japończyków - postęp w medycynie dokonuje się kosztem mieszkańców krajów słabo rozwiniętych. Prawo nie chroni tam dostatecznie obywateli, także przed eksperymentami medycznymi.
Zarówno Zygmunt Tomczyński, jak i Wojciech Stejko twierdzą, że nikt ich nie uprzedzał o niebezpieczeństwach wynikających z testowania nowych leków. Obu zapewniano, że podawany im specyfik jest nie tylko bezpieczny, ale wręcz pomoże w leczeniu ich schorzeń. O tym, że preparat na osteoporozę nie wywołuje żadnych skutków ubocznych, zapewniano też Małgorzatę Nowotną z Zielonej Góry. Pojechała na testy do Frankfurtu nad Odrą. Po powrocie do Polski okazało się, że lek całkowicie zburzył równowagę hormonalną jej organizmu. W efekcie zaczęła szybko tyć, przestała też miesiączkować. Nie wiedziała, gdzie dochodzić odszkodowania, bo w ośrodku badawczym nie otrzymała kopii umowy. Kiedy pojechała do Frankfurtu, w budynku, w którym przeprowadzano testy, mieściła się już hurtownia spożywcza.
Nikt nie wie, ile osób w Polsce testowało leki naprawdę niebezpieczne, na przykład cariporid czy trovan. Spowodowały one śmierć kilkunastu ludzi w Afryce i Ameryce Południowej. Jeśli lekarz wykonujący sekcję zwłok nie wie, że zmarłym pacjentom podawano nowe leki, za przyczynę śmierci może uznać zawał serca czy wirusowe zapalenie opon mózgowych. Co najmniej kilkanaście nie wyjaśnionych zgonów, jakie co roku zdarzają się w polskich szpitalach, może być więc skutkiem podawania nowych leków pacjentom. Prawdy o tych zgonach możemy się nie dowiedzieć nigdy. Pacjenci powinni jednak zostać ostrzeżeni przed lekarzami oferującymi im świetne nowe specyfiki, a także osobami, które testują leki bez wiedzy i zgody chorych.
Im szybciej, tym lepiej
Tomczyński, Stejko i Nowotna są jednymi z kilkunastu tysięcy królików doświadczalnych z Europy Wschodniej, wykorzystywanych przez zachodnie koncerny farmaceutyczne do badania nowych leków. Rygory testów są w naszym regionie znacznie łagodniejsze niż w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej, a poza tym firmy płacą za nie trzy, cztery razy mniej niż tam. Pośrednikami są lekarze, nie tylko zresztą z Europy Wschodniej, ale także z Afryki i Ameryki Południowej. Wynagrodzenie - przeciętnie 1,5-3 tys. USD - otrzymują za każdą osobę, którą uda się namówić do udziału w badaniach.
Firmy farmaceutyczne prowadzą wyścig z czasem: im szybciej lek pojawi się na rynku, tym więcej na nim zarobią. W grę wchodzą ogromne sumy, bowiem każdy dzień zwłoki kosztuje przeciętnie 1,3 mln USD. Swoją cenę płacą też pacjenci, nieświadomi tego, że stali się ofiarami eksperymentów na ludziach. Na Zachodzie świadomość zagrożeń, jakie niesie testowanie nowych leków, powoduje, że ludzie niechętnie się im poddają nawet za duże pieniądze. Poza tym skuteczność nowych specyfików znacznie łatwiej można zbadać w Polsce, Nigerii czy Paragwaju, bo mieszkańcy tych krajów nie są uodpornieni na wiele leków. Niższy poziom opieki medycznej sprawia też, że nie brakuje pacjentów w zaawansowanych stadiach choroby, o których firmy farmaceutyczne zabiegają najbardziej.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego nastąpił taki boom na testowanie leków w krajach Europy Wschodniej, Afryki czy Ameryki Łacińskiej, można znaleźć także na Wall Street. W latach 90. firmy farmaceutyczne obecne na nowojorskiej giełdzie odnotowywały co roku dziesięcioprocentowy wzrost wartości akcji. Aby tę tendencję utrzymać, potrzebne są kolejne leki w rodzaju viagry czy celebrexu. Tymczasem zanim lek zostanie dopuszczony do sprzedaży, musi go przetestować przeciętnie 4 tys. osób. A co roku na rejestrację czekają setki nowych specyfików. Firmy farmaceutyczne wybrały więc strategię "im szybciej, tym lepiej". Wspierają ich w tym chorzy, domagający się skutecznych lekarstw. Pod presją rynku na szybkie i tanie testy w krajach Trzeciego Świata decydują się nawet tak renomowane firmy, jak Novartis czy Roche. "Potrzebujemy pacjentów, aby tworzyć nowe produkty. Tak się składa, że tych pacjentów mamy w krajach rozwijających się" - powiedział dziennikarzom "The Washington Post" Bert Spilker, wiceprezes Pharmaceutical Research and Manufacturers of America.
Skutki uboczne
Wielkie koncerny farmaceutyczne same organizują badania kliniczne w Polsce, mniejsze korzystają z pośrednictwa wyspecjalizowanych firm. W Polsce działa ich co najmniej dwanaście i liczba ta rośnie. Część z nich jednak operuje tylko w Niemczech i nie podlega polskiemu prawodawstwu. Ochotnicy z Polski dojeżdżają po prostu na testy do Niemiec. - Potrzebowałem pieniędzy na wesele, dlatego skorzystałem z oferty Niemców. W ośrodku koło Chemnitz testowałem leki przez trzy tygodnie. Podsunięto mi umowę sporządzoną w języku niemieckim, więc nie rozumiałem, co podpisuję. Tłumacz zapewnił mnie, że leki są bezpieczne - opowiada Marek Tomasik z Wałbrzycha. Po zakończeniu testów, za które otrzymał 2400 marek, czuł się dobrze. Kłopoty zaczęły się tydzień później: miał mdłości, kilka razy stracił przytomność, widział podwójnie, bolała go głowa. Omal nie spowodował ciężkiego wypadku, gdyż podczas jazdy na chwilę stracił przytomność i wylądował w rowie. Lekarze nie wiedzieli, co mu jest. Kłopoty ze zdrowiem miał przez sześć tygodni.
Tomasik opowiada, że razem z nim w badaniach brali udział mieszkańcy Zgorzelca, Jeleniej Góry, Węglińca, Nowej Soli, Żagania. Byli także Czesi. Niedawno dowiedział się, że poważne kłopoty ze zdrowiem miał po testach w Niemczech również jego znajomy z Wrocławia, Ryszard Biegański. Tuż po badaniach wyjechał on do Kanady, gdzie pracował przy malowaniu słupów wysokiego napięcia. W pewnym momencie stracił przytomność i spadł z wysokości prawie dwudziestu metrów. Uszkodził kręgosłup i złamał obie nogi.
Przed dwoma laty w poznańskich gazetach ukazało się ogłoszenie, że potrzebni są zdrowi ochotnicy do testowania leków w Stuttgarcie. Za udział w dwutygodniowych testach oferowano im po 5 tys. marek. - Zadzwoniliśmy pod podany numer telefonu, ale powiedziano nam, że chętnych było tak dużo, iż lista jest już zamknięta - mówi Katarzyna Zalewska z Centralnej Ewidencji Badań Klinicznych. Z rozmów z mieszkańcami przygranicznych miejscowości wynika, że co roku na testy nowych leków do Niemiec wyjeżdża co najmniej kilka tysięcy osób z Polski. Nie wiedzą, czy udział w badaniach za granicą jest legalny, więc kiedy wracają i zaczynają odczuwać skutki uboczne, nie zdradzają lekarzom, że zatrudnili się jako króliki doświadczalne.
Werbownicy
Na największą skalę werbunek zdrowych polskich ochotników do testowania leków prowadzi niemiecka firma Imform. Zorganizowała ona czterdziestołóżkowy ośrodek w Görlitz, niedaleko polsko-niemieckiej granicy. - Właściciel tego ośrodka tłumaczył mi, że Niemcy niechętnie uczestniczą w badaniach, nawet za 5-7 tys. marek. Tymczasem Polakom płaci się 1600-1800 marek i są bardzo zadowoleni - opowiada Maciej Nowicki ze Zgorzelca, który dwukrotnie testował nowe leki w Görlitz. O ubocznych skutkach ich przyjmowania nie chce mówić, gdyż nie wyklucza, że jeszcze kiedyś skorzysta z tej formy zarobkowania. O wyjaśnienie roli Imformu w werbowaniu ochotników z Polski zwróciliśmy się do warszawskiej filii firmy. Jeden z jej prezesów - nie zgodził się na podanie nazwiska i cytowanie wypowiedzi - stwierdził, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia, bo nie dotyczy ona reprezentowanej przez niego spółki. Warszawski oddział ma się bowiem zajmować wyłącznie testowaniem leków w Polsce.
- Firmy przeprowadzające testy w Polsce muszą być obowiązkowo ubezpieczone od odpowiedzialności cywilnej na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń. Z tego wypłaca się ewentualne odszkodowania. Takie wymagania stawiamy im, gdy zgłaszają badania u nas. Ale polska jurysdykcja nie obejmuje terytorium Niemiec i nie wiem, jak to jest tam regulowane. Jeśli polski obywatel godzi się na poddanie testom poza granicami kraju, robi to na własne ryzyko - tłumaczy Katarzyna Zalewska.
Badania kliniczne nad nowymi lekarstwami są regulowane przez międzynarodowe standardy, zwane Good Clinical Practice. Tyle że w Polsce one nie obowiązują - są jedynie zaleceniami. W praktyce o wszystkim decydują pieniądze. Zgodę na badania wydają komisje bioetyczne przy okręgowych izbach lekarskich, akademiach medycznych lub instytutach badawczych. Kosztuje to od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Trzeba także zapłacić za złożenie wniosku. W sumie zarabia na tym kilkadziesiąt osób.
Polowanie na króliki doświadczalne
Dla koncernów farmaceutycznych wprowadzających nowe leki na rynek największą wartość mają chorzy, którzy jeszcze nie byli leczeni na daną chorobę innym lekarstwem. Stąd zainteresowanie krajami gorzej rozwiniętymi. Tam też łatwiej testować leki słabo przebadane laboratoryjnie, a więc niebezpieczne. Skutki tego stanu rzeczy opisywali niedawno dziennikarze "The Washington Post". W Nigerii dziesięcioletnia dziewczynka zachorowała na zapalenie opon mózgowych. Lekarze podali jej będący w fazie badań trovan, produkowany przez renomowaną firmę Pfizer. Następnego dnia dziewczynka poczuła się gorzej, trzeciego dnia zmarła. Z karty choroby jasno wynikało, że mimo gorszego samopoczucia, dawki trovanu nie zmniejszono. W testowaniu leku wzięło udział także dwieście innych nigeryjskich dzieci. Jedenaścioro z nich zmarło, a pozostałe doświadczyły takich "skutków ubocznych", jak ślepota, głuchota, zaburzenia orientacji. W jednym wypadku pojawiły się problemy z chodzeniem i zaburzenia mowy.
Argentyńczyk Louis Corgiolu poczuł silne bóle w klatce piersiowej. Pogotowie odwiozło go do szpitala z podejrzeniem zawału serca. Lekarze stwierdzili początkowe stadium choroby wieńcowej, jednak następnego dnia pacjent zmarł z powodu rozległego uszkodzenia aorty. Prokuratura zarzuciła lekarzom zabójstwo: stwierdzono, że śmierć nastąpiła na skutek nielegalnego podawania nie zarejestrowanych leków. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że Louisowi Corgiolu oraz 137 innym pacjentom podawano m.in. nie zarejestrowany jeszcze cariporid. Ustalono, że żaden z królików doświadczalnych o tym nie wiedział.
Z badań Katolickiego Uniwersytetu w Santiago w Chile wynika, że niemal w co drugim eksperymencie medycznym stwierdzono "etyczne uchybienia", związane przede wszystkim z tym, że pacjenci nie uzyskali pełnej informacji o specyfiku, który mieli przyjmować. Dokumenty potwierdzające zgodę na badania budziły wątpliwości lub nie było ich wcale. W większości wypadków nie sposób stwierdzić wiarygodności wyników testów prowadzonych w krajach Afryki czy w Rosji. Wyniki te są jednak od 1980 r. akceptowane.
To sprawia, że liczba testów przeprowadzanych w uboższych krajach gwałtownie wzrasta. W 1999 r. już 27 proc. specyfików zaakceptowanych przez amerykański Urząd ds. Żywności i Leków (FDA) przeszło testy za granicą. W 1995 r. liczba ta była trzykrotnie niższa.
Dla amerykańskich firm farmaceutycznych pacjenci z krajów byłego bloku wschodniego czy Trzeciego Świata są wręcz wymarzeni. - Pozbawienie tych ludzi odpowiedniej opieki medycznej sprawia, że lepiej nadają się do naszych celów - nie ukrywa Anna Romany, dyrektor marketingu firmy Johnson and Johnson na Europę Wschodnią. George McCracken z Uniwersytetu Teksasu twierdzi, że wiele badań można by przeprowadzać w USA, gdyby nie to, że maleje liczba pacjentów cierpiących na konkretną chorobę. Dwadzieścia lat temu można było przetestować leki na 150-200 osobach cierpiących na zapalenie opon mózgowych, teraz - co najwyżej na trzydziestu.
Środkowoeuropejskie łowiska
To dlatego ochotników szuka się w Polsce, Estonii czy na Węgrzech. Jednym z królików doświadczalnych był Indrek Kelder z Estonii. Zgodził się wziąć udział w testach, sądząc, że będzie miał do czynienia z nieszkodliwymi preparatami witaminowymi. W zamian oferowano mu bezpłatne bilety lotnicze do Szwajcarii, dwa tygodnie w komfortowych warunkach i kilkaset dolarów wynagrodzenia. Kelder - podobnie jak wielu Polaków - podpisał zgodę, mimo że nie rozumiał podsuniętej mu umowy sporządzonej w języku niemieckim. W Szwajcarii okazało się, że nie chodzi wcale o witaminy, lecz o leki hormonalne o nieznanym składzie. Po zakończeniu testów Kelder nagłośnił sprawę w estońskich mediach, potem relacjonowały ją skandynawskie gazety. W efekcie kliniką, w której przebywał - Van Tx Research Ltd. - zainteresowała się policja. Okazało się, że królikami doświadczalnymi byli tam m.in. uchodźcy polityczni i narkomani.
Pacjentów szpitala psychiatrycznego Kutvolgyi Uti w Budapeszcie namówiono na testowanie leków obietnicą przeniesienia na oddział otwarty, możliwością swobodnego kontaktowania się z rodziną, a nawet wcześniejszego opuszczenia szpitala. Jednym z nakłonionych był Adam Novak, barman cierpiący na schizofrenię. Testowano na nim aripiprazol (lek antypsychotyczny, który na rynek chciała wprowadzić firma Bristol-Myers Squibb). Novak skarżył się potem na chroniczne bóle głowy i silne stany lękowe. Ostatecznie szpitala nie opuścił.
Poszukiwanie królików doświadczalnych w krajach postkomunistycznych jest o tyle łatwiejsze, że lekarz jest tam dla pacjentów bezwzględnym autorytetem. Wielu chorych nie domaga się z tego powodu podpisywania stosownych umów, na eksperymenty godzą się ustnie. "Pacjenci często nie znają swoich praw, nie potrafią powiedzieć 'nie', nie zdają sobie sprawy ze szkodliwych konsekwencji testów" - twierdzi Gabor Gombos, prezes Mental Health Interest Forum w Budapeszcie. Pacjenci z Europy Środkowej mają zaufanie do amerykańskich produktów, czasem wystarczy im powiedzieć, że będą testowali lek wytworzony w USA, by wyrazili zgodę na udział w badaniach.
(Nie)czysty interes
Oficjalnie w roku 2000 zarejestrowano w Polsce 380 badań klinicznych nowych leków, w ponad 90 proc. przeprowadzanych przez zagraniczne firmy. W 1994 r., gdy powołano Centralną Ewidencję Badań Klinicznych, odnotowano 80 takich badań. Nie wiadomo jednak, czy jest to rzeczywista liczba, bowiem zgłoszenie testów do CEBK nie jest obowiązkowe. W rzeczywistości takich badań może być nawet kilkadziesiąt razy więcej. Tylko komisja bioetyczna działająca przy Akademii Medycznej w Gdańsku rozpatrzyła w zeszłym roku 456 wniosków o zgodę na testy leków. Kilkadziesiąt zezwoleń na przeprowadzenie badań klinicznych wydała komisja przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Gdańsku, o kilkudziesięciu pozytywnie zaopiniowanych wnioskach mówi też prof. Tadeusz Heimrat, przewodniczący takiej komisji przy Dolnośląskiej Izbie Lekarskiej we Wrocławiu. Ponad 50 wniosków zaopiniowała z kolei komisja bioetyczna przy Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Problemem nie jest zresztą liczba testów, lecz to, by lekarze nie czynili z pacjentów nieświadomych niczego królików doświadczalnych, w dodatku biorących leki zagrażające ich życiu i zdrowiu. W biedniejszych krajach testuje się bowiem specyfiki, które uznano za zbyt niebezpieczne w Stanach Zjednoczonych czy zachodniej Europie. Kiedy FDA nie wydała kalifornijskiej firmie Maxim Pharmaceuticals Inc. pozwolenia na testowanie niebezpiecznego leku na schorzenie wątroby, ta przeprowadziła testy w Rosji. W ciągu trzech tygodni przebadano 149 pacjentów, którym jednak nic nie powiedziano o zastrzeżeniach FDA. Na poszukiwanie "łagodniejszego klimatu" za granicą zdecydowała się też firma Triangle Pharmaceuticals, która kupiła licencję na produkcję mozenaviru, leku mającego hamować rozwój AIDS. Eksperymenty na psach wykazały, że stosowanie tego środka prowadzi do arytmii serca, a w konsekwencji do nagłej śmierci. W USA testów zaprzestano, jednak w Europie Środkowej i w Afryce wręcz rozszerzono ich zakres, sprawdzając m.in., czy zakłócenia pracy serca wystąpią także u ludzi.
- Choć żaden poważny koncern nie powinien ryzykować postępowania wbrew procedurze Good Clinical Practice, zdarzają się żądania naruszające bezpieczeństwo pacjenta, na przykład niektórzy sponsorzy badań domagają się, aby na czas testu pacjentom nie podawać leków, które wcześniej zażywali w związku z konkretnym schorzeniem. W wypadku chorych na nadciśnienie tętnicze czy choroby psychiczne mo-że się to skończyć tragicznie
- ostrzega prof. Stefan Raszeja, szef komisji bioetycznej przy Akademii Medycznej w Gdańsku.
Kiedy komisje etyczne nie wydają zgody na badania, firmy przenoszą się do innego regionu, licząc na to, że trafią na mniej wymagających decydentów. Jest to tym łatwiejsze, że od 1992 r. firmy farmaceutyczne same znajdują ośrodki, którym zlecają badania. Najczęściej są to małe szpitale powiatowe. Przedstawiciele koncernów farmaceutycznych zgodnie podkreślają, że żaden z małych szpitali nie odmówił testowania leków, bo to doskonały interes dla placówki i pracujących tam lekarzy.
Biednemu wiatr w oczy
Polacy, Rosjanie, Nigeryjczycy czy Argentyńczycy są ofiarami cywilizacyjnego zapóźnienia. Cena zdrowia i życia jest w ich krajach po prostu niższa, więc rywalizujące z sobą koncerny niewiele ryzykują. Przecież w Polsce nie było jeszcze ani jednego procesu o odszkodowanie za szkody wywołane testowaniem nowych specyfików. Żadna firma nie odważyłaby się natomiast na testy niebezpiecznych leków w Stanach Zjednoczonych, bo groziłyby jej rujnujące procesy sądowe i gigantyczne odszkodowania. Paradoksalnie i nie po raz pierwszy w historii - żeby wspomnieć tylko o drastycznych eksperymentach medycznych prowadzonych podczas II wojny światowej przez Niemców i Japończyków - postęp w medycynie dokonuje się kosztem mieszkańców krajów słabo rozwiniętych. Prawo nie chroni tam dostatecznie obywateli, także przed eksperymentami medycznymi.
Więcej możesz przeczytać w 4/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.