Najdalej w roku 2050 Chiny mają zrównać swój dochód narodowy z dochodem Stanów Zjednoczonych. W większości prognoz gospodarczo-politycz-nych Państwo Środka nazywane jest wschodzącą potęgą nowego stulecia. Czy obraz dynamicznego "gospodarczego smoka" nie jest nadmiernie optymistyczny? Czy nie za pochopnie wyciągamy wnioski, obserwując boom ekonomiczny w kilku enklawach nowoczesności na wschodnim wybrzeżu? 90 proc. powierzchni kraju należy wciąż do najbardziej zacofanych obszarów świata.
Główna ulica specjalnego okręgu ekonomicznego Shenzhen rzeczywiście wygląda jak Piąta Aleja w Nowym Jorku, ale kilkaset kilometrów dalej znaleźć można wsie bez dróg i chłopa zaprzężonego do pługa.
Podczas konferencji Fortune 500 w Szanghaju prezydent Jiang Zemin oświadczył, że do połowy XXI wieku Chiny będą krajem nie tylko wysoko rozwiniętym, ale i w pełni demokratycznym. Perspektywa zarówno ambitna, jak i kontrowersyjna. Analitycy Centralnej Agencji Wywiadowczej w raporcie o trendach w rozwoju świata do roku 2015 przewidują, że w najbliższym czasie kraj ten rzeczywiście będzie jednym z najszybciej rozwijających się państw. Często pojawiają się też wzmianki o budowie chińskiej mocarstwowości, lecz nie tyle gospodarczej, ile militarnej.
Państwo Środka wkrótce może się stać podobnym zagrożeniem jak niegdyś ZSRR - uważa przewodniczący Kolegium Połączonych Sztabów amerykańskiej armii generał Henry H. Shelton. "Dyplomacja i siły zbrojne USA powinny teraz zrobić wszystko, żeby Chiny nie stały się XXI-wieczną wersją sowieckiego niedźwiedzia" - powiedział generał.
Chiny diametralnie zmieniły strategię budowy swoich sił zbrojnych. Inwestują w jakość, w najnowocześniejsze technologie wojskowe i wyszkolenie kadry oficerskiej. Potężna sprawna armia ma się stać symbolem ich siły. Braki technologiczne Pekin uzupełnia importem, najczęściej z Rosji. Potrzebująca pieniędzy Moskwa nie ma już zahamowań przed udostępnianiem dawnym wrogom najbardziej zaawansowanej techniki militarnej. Dowodem na to jest sprzedaż w ostatnich latach myśliwców i łodzi podwodnych za miliard dolarów rocznie. Niedawno zapowiedziano także sprzedaż supernowoczesnych samolotów Beriew A-50E, odpowiedników amerykańskich awacsów. Wprawdzie obie strony dementują pogłoski o zawarciu chińsko-rosyjskiego aliansu militarnego, niemniej jednak umowa międzypaństwowa, którą Pekin i Moskwa zamierzają podpisać w połowie 2001 r., stanie się z pewnością podstawą znacznie ściślejszej niż dotychczas współpracy. Shen Dingli z uniwersytetu w Szanghaju, specjalista w dziedzinie bezpieczeństwa międzynarodowego, mówi bez ogródek: "Moim zdaniem, to porozumienie jest skutkiem amerykańskiego hegemonizmu". Jakby na dowód swych ambicji pod koniec ubiegłego roku Chińczycy przeprowadzili próbę z nową rakietą balistyczną DF-31.
W ciągu jedenastu lat, jakie minęły od czasu tragedii na placu Tiananmen, w kraju zaszły zasadnicze zmiany. Coraz większą popularnością cieszą się wojownicze hasła nacjonalistyczne, mające wypełnić ideologiczną pustkę po komunizmie. Po przypadkowym trafieniu ambasady chińskiej w czasie bombardowania Belgradu przez Pekin przetoczyły się - z błogosławieństwem władz - antyamerykańskie demonstracje studentów. Chińczycy odzyskali wiarę w swoją potęgę i liczą, że wkrótce Państwo Środka znów będzie zasługiwało na swą wyjątkową nazwę. Chcą się poczuć spadkobiercami jednej z najstarszych cywilizacji świata. Nawet kinematografia zamiast historii o wojnie i partyzantach zaczęła dostarczać pompatycznych superprodukcji o czasach pierwszych cesarzy.
Na pierwszy rzut oka władze w Pekinie zerwały z komunistycznymi ideałami i dogmatami. Pozwalają na szybki rozwój ekonomiczny największych miast i bogatych rejonów Szanghaju czy Kantonu. Bogaci Chińczycy prowadzą tam zachodni tryb życia: kolacje jadają w luksusowych restauracjach, jeżdżą najnowszymi modelami mercedesów i ubierają się u Diora czy Armaniego. Wciąż są to jednak wysepki w morzu biedy i zacofania. Kapitalizm dał tylko niektórym - jak wyraził się Deng Xiaoping. W nowoczesnym przemyśle, głównie w ośrodkach na wybrzeżu, pracuje zaledwie 25-30 mln obywateli. Wsie i miasteczka nadal czekają na swój "plan pięcioletni", który umożliwiłby milionom mieszkańców (ponad 80 proc. społeczeństwa) godziwe życie.
Kreśląc optymistyczne scenariusze rozwoju gospodarczego, mówi się o kilkusetmilionowym chińskim rynku. Ale na wsi w głębi kraju pieniądz prawie nie funkcjonuje, a podstawą handlu jest prosta wymiana towarów, na przykład ryżu na ryby czy moreli na soję. Liu, właściciel fabryki produkującej urządzenia telekomunikacyjne, nie waha się wydać kilkudziesięciu tysięcy juanów na przyjęcie z kontrahentami na najwyższym piętrze jednego z drapaczy chmur w Szanghaju. Jego koledzy z dzieciństwa w prowincji Sichuan wciąż jednak żyją w innym świecie - stać ich co najwyżej na zakup podstawowych narzędzi pracy, transport łodzią i miskę ryżu.
Do tej pory głównym pomysłem władz na zmniejszenie ubóstwa była polityka ograniczania przyrostu naturalnego. Przyniosła ona wątpliwe efekty. Wciąż dokładnie nie wiadomo, ilu kraj ma mieszkańców - miliard, a może półtora? Według oficjalnych danych, 1 259 090 000 na ostatni dzień 1999 r. Tak samo niemożliwą do zweryfikowania informacją jest liczba bezrobotnych. Istnieje bowiem "wędrująca armia", czyli 100-200 mln ludzi migrujących w poszukiwaniu pracy, wyrzucanych z miast przez policję i wracających tam. Podobne zastrzeżenia budzą inne dane, w tym tempo wzrostu gospodarczego - 13 proc. czy tylko 3 proc.? Gwałtowny wzrost PKB Chin wynikał z dopływu zagranicznego kapitału oraz inwestowania prawie wyłącznie w produkcję tanich artykułów konsumpcyjnych. Takimi metodami nie można utrzymywać wzrostu w nieskończoność. Dlatego - zdaniem wielu ekspertów - gospodarka ChRL zbliża się do naturalnej bariery rozwoju. Jest nią konieczność inwestowania w infrastrukturę (około 700 mld USD tylko na remonty i budowę dróg) oraz rozwijania nowoczesnych technologii. Wysokiego tempa rozwoju gospodarczego nie można utrzymać w państwie, w którym do wielu zakątków można dotrzeć jedynie łodzią, produkcja opiera się na prymitywnej technologii, a obywatel jest bezwolnym przedmiotem. Jak zauważył Leopold Unger, niewolnicy mogą budować piramidy, ale nie komputery.
Prawa wolnego rynku załamują się w zetknięciu chociażby ze zjawiskiem guanxi. Jest to krąg osób wpływowych powiązanych koneksjami, w którego obrębie obowiązuje wymiana przysług. Prezes banku nie może odmówić kredytu biznesmenowi ze swojego guanxi, nawet jeśli wie, że ten nigdy go nie spłaci. Pochodzący z tego samego środowiska policjant go nie zaaresztuje, a sędzia nie skaże. W ten sposób powstaje "kapitalizm kolesiów", w którym przedsiębiorstwa przestają się kierować prawami rynku. Ponadto 70 proc. firm wciąż stanowią najczęściej nierentowne zakłady państwowe.
Impulsem do rozwoju chińskiej gospodarki okaże się przyjęcie kraju do Światowej Organizacji Handlu. Obniżenie stawek celnych powinno spowodować napływ zagranicznych technologii i produktów. W najbliższych latach chińskie firmy zamierzają też śmielej wkraczać na światowe rynki. Na razie jednak większość towarów made in China to wytwory zagranicznych koncernów, wykorzystujących tanią siłę roboczą. Nikt nie zwraca przy tym uwagi na przestrzeganie choćby podstawowych standardów zatrudnienia i praw człowieka. Aby pobudzić wzrost gospodarczy, rząd postanowił stworzyć "warunki sprzyjające naukowej kreatywności". Chiny wydają na naukę gigantyczne kwoty. Najzdolniejsi studenci i uczeni mają możliwość kształcenia się w najlepszych ośrodkach akademickich za granicą.
Przywódcy rozumieją potrzebę modernizacji, ale wciąż nie chcą zrezygnować z kontroli. Niedługo ma powstać wewnątrzchińska superautostrada informacyjna - sieć nowej generacji. Projekt prowadzi kilka firm, które utworzyły Sojusz Strategiczny China C-Net. Ale i w tym programie pojawiły się ograniczenia natury ideologicznej. Pojęcie "globalna sieć" jest w Państwie Środka umowne, gdyż z przyczyn politycznych prawo do nieograniczonego żeglowania po Internecie jest przywilejem. Większości internautów nie stać na własny komputer, są więc zdani na korzystanie z kawiarenek. Tam jednak, zgodnie z ustawą, rejestrowane są ich personalia oraz odwiedzane przez nich witryny. - Nikt z mojej rodziny w Ningbo nie odważy się w internetowej kawiarence wejść na przykład na stronę Amnesty International - tłumaczy Li, studentka London School of Economics.
Szersze otwarcie na świat musi przynieść stopniową liberalizację. Szybki - zdaniem sceptyków, zbyt szybki - rozwój gospodarczy prowadzi do powstania świadomej swoich praw klasy średniej. Możliwe więc, że wykształcone społeczeństwo wymusi na aparacie partyjnym demokratyczne przemiany. Już widać symptomy zmian. W 1999 r. zanotowano ponad 120 tys. konfliktów w miejscach pracy (m.in. strajków i spraw sądowych). Ruch Falun Gong, mimo prześladowań, znajduje wciąż nowych zwolenników. Wydaje się, że społeczeństwo powoli odrzuca bezwzględne posłuszeństwo wobec władzy.
Na Zachodzie panuje przekonanie, że Chiny wkroczyły na drogę reform i będą nią zmierzać aż do pełnej demokracji. Tymczasem w Komunistycznej Partii Chin wciąż walczą z sobą dwa odłamy - zwolennicy ograniczonych reform skupieni wokół Jiang Zemina oraz twardogłowi sojusznicy Li Penga. Pierwsza frakcja jest tylko nieznacznie silniejsza. - Jestem przekonany, że liderzy zdają sobie sprawę z tego, iż marksistowski system totalitarny nie ma przyszłości - mówił trzy lata temu w wywiadzie dla "Wprost" Dalajlama - ale obawiają się upadku, jakiego doświadczył Związek Radziecki. Wolą wariant bezpieczniejszy, gdy zmiany wewnątrz partii dokonują się krok po kroku. Sądzę, że tak się właśnie dzieje. Chińscy przywódcy stoją przed problemem, jak stopniowo przekształcać kraj. Ja jestem optymistą.
Sukces lub porażka w tej kwestii nie jest sprawą wewnętrzną tego kraju, bo - jak zauważa prof. Curt Gasteyger z Instytutu Studiów Międzynarodowych w Genewie - konsekwencje zmian zachodzących w Państwie Środka będą dotyczyć całego globu. Zdaniem szwajcarskiego politologa, Chiny jeszcze przez jakiś czas będą czynnikiem niepewności, a nie gwarantem stabilizacji.
Podczas konferencji Fortune 500 w Szanghaju prezydent Jiang Zemin oświadczył, że do połowy XXI wieku Chiny będą krajem nie tylko wysoko rozwiniętym, ale i w pełni demokratycznym. Perspektywa zarówno ambitna, jak i kontrowersyjna. Analitycy Centralnej Agencji Wywiadowczej w raporcie o trendach w rozwoju świata do roku 2015 przewidują, że w najbliższym czasie kraj ten rzeczywiście będzie jednym z najszybciej rozwijających się państw. Często pojawiają się też wzmianki o budowie chińskiej mocarstwowości, lecz nie tyle gospodarczej, ile militarnej.
Państwo Środka wkrótce może się stać podobnym zagrożeniem jak niegdyś ZSRR - uważa przewodniczący Kolegium Połączonych Sztabów amerykańskiej armii generał Henry H. Shelton. "Dyplomacja i siły zbrojne USA powinny teraz zrobić wszystko, żeby Chiny nie stały się XXI-wieczną wersją sowieckiego niedźwiedzia" - powiedział generał.
Chiny diametralnie zmieniły strategię budowy swoich sił zbrojnych. Inwestują w jakość, w najnowocześniejsze technologie wojskowe i wyszkolenie kadry oficerskiej. Potężna sprawna armia ma się stać symbolem ich siły. Braki technologiczne Pekin uzupełnia importem, najczęściej z Rosji. Potrzebująca pieniędzy Moskwa nie ma już zahamowań przed udostępnianiem dawnym wrogom najbardziej zaawansowanej techniki militarnej. Dowodem na to jest sprzedaż w ostatnich latach myśliwców i łodzi podwodnych za miliard dolarów rocznie. Niedawno zapowiedziano także sprzedaż supernowoczesnych samolotów Beriew A-50E, odpowiedników amerykańskich awacsów. Wprawdzie obie strony dementują pogłoski o zawarciu chińsko-rosyjskiego aliansu militarnego, niemniej jednak umowa międzypaństwowa, którą Pekin i Moskwa zamierzają podpisać w połowie 2001 r., stanie się z pewnością podstawą znacznie ściślejszej niż dotychczas współpracy. Shen Dingli z uniwersytetu w Szanghaju, specjalista w dziedzinie bezpieczeństwa międzynarodowego, mówi bez ogródek: "Moim zdaniem, to porozumienie jest skutkiem amerykańskiego hegemonizmu". Jakby na dowód swych ambicji pod koniec ubiegłego roku Chińczycy przeprowadzili próbę z nową rakietą balistyczną DF-31.
W ciągu jedenastu lat, jakie minęły od czasu tragedii na placu Tiananmen, w kraju zaszły zasadnicze zmiany. Coraz większą popularnością cieszą się wojownicze hasła nacjonalistyczne, mające wypełnić ideologiczną pustkę po komunizmie. Po przypadkowym trafieniu ambasady chińskiej w czasie bombardowania Belgradu przez Pekin przetoczyły się - z błogosławieństwem władz - antyamerykańskie demonstracje studentów. Chińczycy odzyskali wiarę w swoją potęgę i liczą, że wkrótce Państwo Środka znów będzie zasługiwało na swą wyjątkową nazwę. Chcą się poczuć spadkobiercami jednej z najstarszych cywilizacji świata. Nawet kinematografia zamiast historii o wojnie i partyzantach zaczęła dostarczać pompatycznych superprodukcji o czasach pierwszych cesarzy.
Na pierwszy rzut oka władze w Pekinie zerwały z komunistycznymi ideałami i dogmatami. Pozwalają na szybki rozwój ekonomiczny największych miast i bogatych rejonów Szanghaju czy Kantonu. Bogaci Chińczycy prowadzą tam zachodni tryb życia: kolacje jadają w luksusowych restauracjach, jeżdżą najnowszymi modelami mercedesów i ubierają się u Diora czy Armaniego. Wciąż są to jednak wysepki w morzu biedy i zacofania. Kapitalizm dał tylko niektórym - jak wyraził się Deng Xiaoping. W nowoczesnym przemyśle, głównie w ośrodkach na wybrzeżu, pracuje zaledwie 25-30 mln obywateli. Wsie i miasteczka nadal czekają na swój "plan pięcioletni", który umożliwiłby milionom mieszkańców (ponad 80 proc. społeczeństwa) godziwe życie.
Kreśląc optymistyczne scenariusze rozwoju gospodarczego, mówi się o kilkusetmilionowym chińskim rynku. Ale na wsi w głębi kraju pieniądz prawie nie funkcjonuje, a podstawą handlu jest prosta wymiana towarów, na przykład ryżu na ryby czy moreli na soję. Liu, właściciel fabryki produkującej urządzenia telekomunikacyjne, nie waha się wydać kilkudziesięciu tysięcy juanów na przyjęcie z kontrahentami na najwyższym piętrze jednego z drapaczy chmur w Szanghaju. Jego koledzy z dzieciństwa w prowincji Sichuan wciąż jednak żyją w innym świecie - stać ich co najwyżej na zakup podstawowych narzędzi pracy, transport łodzią i miskę ryżu.
Do tej pory głównym pomysłem władz na zmniejszenie ubóstwa była polityka ograniczania przyrostu naturalnego. Przyniosła ona wątpliwe efekty. Wciąż dokładnie nie wiadomo, ilu kraj ma mieszkańców - miliard, a może półtora? Według oficjalnych danych, 1 259 090 000 na ostatni dzień 1999 r. Tak samo niemożliwą do zweryfikowania informacją jest liczba bezrobotnych. Istnieje bowiem "wędrująca armia", czyli 100-200 mln ludzi migrujących w poszukiwaniu pracy, wyrzucanych z miast przez policję i wracających tam. Podobne zastrzeżenia budzą inne dane, w tym tempo wzrostu gospodarczego - 13 proc. czy tylko 3 proc.? Gwałtowny wzrost PKB Chin wynikał z dopływu zagranicznego kapitału oraz inwestowania prawie wyłącznie w produkcję tanich artykułów konsumpcyjnych. Takimi metodami nie można utrzymywać wzrostu w nieskończoność. Dlatego - zdaniem wielu ekspertów - gospodarka ChRL zbliża się do naturalnej bariery rozwoju. Jest nią konieczność inwestowania w infrastrukturę (około 700 mld USD tylko na remonty i budowę dróg) oraz rozwijania nowoczesnych technologii. Wysokiego tempa rozwoju gospodarczego nie można utrzymać w państwie, w którym do wielu zakątków można dotrzeć jedynie łodzią, produkcja opiera się na prymitywnej technologii, a obywatel jest bezwolnym przedmiotem. Jak zauważył Leopold Unger, niewolnicy mogą budować piramidy, ale nie komputery.
Prawa wolnego rynku załamują się w zetknięciu chociażby ze zjawiskiem guanxi. Jest to krąg osób wpływowych powiązanych koneksjami, w którego obrębie obowiązuje wymiana przysług. Prezes banku nie może odmówić kredytu biznesmenowi ze swojego guanxi, nawet jeśli wie, że ten nigdy go nie spłaci. Pochodzący z tego samego środowiska policjant go nie zaaresztuje, a sędzia nie skaże. W ten sposób powstaje "kapitalizm kolesiów", w którym przedsiębiorstwa przestają się kierować prawami rynku. Ponadto 70 proc. firm wciąż stanowią najczęściej nierentowne zakłady państwowe.
Impulsem do rozwoju chińskiej gospodarki okaże się przyjęcie kraju do Światowej Organizacji Handlu. Obniżenie stawek celnych powinno spowodować napływ zagranicznych technologii i produktów. W najbliższych latach chińskie firmy zamierzają też śmielej wkraczać na światowe rynki. Na razie jednak większość towarów made in China to wytwory zagranicznych koncernów, wykorzystujących tanią siłę roboczą. Nikt nie zwraca przy tym uwagi na przestrzeganie choćby podstawowych standardów zatrudnienia i praw człowieka. Aby pobudzić wzrost gospodarczy, rząd postanowił stworzyć "warunki sprzyjające naukowej kreatywności". Chiny wydają na naukę gigantyczne kwoty. Najzdolniejsi studenci i uczeni mają możliwość kształcenia się w najlepszych ośrodkach akademickich za granicą.
Przywódcy rozumieją potrzebę modernizacji, ale wciąż nie chcą zrezygnować z kontroli. Niedługo ma powstać wewnątrzchińska superautostrada informacyjna - sieć nowej generacji. Projekt prowadzi kilka firm, które utworzyły Sojusz Strategiczny China C-Net. Ale i w tym programie pojawiły się ograniczenia natury ideologicznej. Pojęcie "globalna sieć" jest w Państwie Środka umowne, gdyż z przyczyn politycznych prawo do nieograniczonego żeglowania po Internecie jest przywilejem. Większości internautów nie stać na własny komputer, są więc zdani na korzystanie z kawiarenek. Tam jednak, zgodnie z ustawą, rejestrowane są ich personalia oraz odwiedzane przez nich witryny. - Nikt z mojej rodziny w Ningbo nie odważy się w internetowej kawiarence wejść na przykład na stronę Amnesty International - tłumaczy Li, studentka London School of Economics.
Szersze otwarcie na świat musi przynieść stopniową liberalizację. Szybki - zdaniem sceptyków, zbyt szybki - rozwój gospodarczy prowadzi do powstania świadomej swoich praw klasy średniej. Możliwe więc, że wykształcone społeczeństwo wymusi na aparacie partyjnym demokratyczne przemiany. Już widać symptomy zmian. W 1999 r. zanotowano ponad 120 tys. konfliktów w miejscach pracy (m.in. strajków i spraw sądowych). Ruch Falun Gong, mimo prześladowań, znajduje wciąż nowych zwolenników. Wydaje się, że społeczeństwo powoli odrzuca bezwzględne posłuszeństwo wobec władzy.
Na Zachodzie panuje przekonanie, że Chiny wkroczyły na drogę reform i będą nią zmierzać aż do pełnej demokracji. Tymczasem w Komunistycznej Partii Chin wciąż walczą z sobą dwa odłamy - zwolennicy ograniczonych reform skupieni wokół Jiang Zemina oraz twardogłowi sojusznicy Li Penga. Pierwsza frakcja jest tylko nieznacznie silniejsza. - Jestem przekonany, że liderzy zdają sobie sprawę z tego, iż marksistowski system totalitarny nie ma przyszłości - mówił trzy lata temu w wywiadzie dla "Wprost" Dalajlama - ale obawiają się upadku, jakiego doświadczył Związek Radziecki. Wolą wariant bezpieczniejszy, gdy zmiany wewnątrz partii dokonują się krok po kroku. Sądzę, że tak się właśnie dzieje. Chińscy przywódcy stoją przed problemem, jak stopniowo przekształcać kraj. Ja jestem optymistą.
Sukces lub porażka w tej kwestii nie jest sprawą wewnętrzną tego kraju, bo - jak zauważa prof. Curt Gasteyger z Instytutu Studiów Międzynarodowych w Genewie - konsekwencje zmian zachodzących w Państwie Środka będą dotyczyć całego globu. Zdaniem szwajcarskiego politologa, Chiny jeszcze przez jakiś czas będą czynnikiem niepewności, a nie gwarantem stabilizacji.
Więcej możesz przeczytać w 4/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.