Trzeba wesprzeć mieszkańców Jedwabnego, przygotować ich do zmierzenia się z ciężarem tragedii i perspektywą, że nazwa ich miasta nabierze złowrogiej symboliki nawet poza Polską. Potrzebne jest uroczyste uznanie prawdy i złożenie hołdu ofiarom. Niech zostanie to zrobione w taki sposób, by napisały o tym gazety na świecie i pokazała to telewizja CNN, z udziałem prezydenta, prymasa i premiera" - apelował we "Wprost" Stanisław Krajewski, prominentna postać polskiej wspólnoty żydowskiej.
Ale mieszkańcy Jedwabnego nie oczekują takiego wsparcia. Nie chcą dziennikarzy, ekip filmowych i ciekawskich turystów, choć burmistrz Krzysztof Godlewski przyznaje po cichu, że mogłoby to stworzyć jakąś szansę temu sennemu, wyludniającemu się miasteczku, "zanim je zaorają". Jednak nawet złożenie przezeń w lipcu ubiegłego roku kwiatów pod pamiątkowym kamieniem ("Kiedyś trzeba było zacząć to robić" - tłumaczy) zostało źle przyjęte przez niektórych radnych. - Po co odgrzebywać przeszłość? Potrzebny nam spokój - mówi jeden z nich, emerytowany nauczyciel.
- Zmierzenie się z brzemieniem jedwabnieńskiego mordu jest znacznie ważniejsze z perspektywy polskiej niż żydowskiej, gdyż zbrodnia ta nie pasuje do autoportretu Polaków - podkreśla prof. Michał Głowiński. Polacy sami muszą się się z tym uporać. Czy to się uda i czy będzie dość chęci, by to uczynić?
- W tym miasteczku panuje zmowa milczenia - uważa Jan Cytrynowicz, który kilkadziesiąt lat mieszkał w Jedwabnem. O zbrodni sprzed sześćdziesięciu lat chcieliśmy porozmawiać z miejscowym proboszczem, ale nie znalazł dla nas czasu. Prokurator Radosław Ignatiew z białostockiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, prowadzący śledztwo w sprawie pogromu Żydów, mówi jednak, że na jego apel, wywieszony za zgodą proboszcza w gablocie miejscowego kościoła, zgłosili się nowi świadkowie, których nazwiska nie przewijały się dotychczas w dokumentach i relacjach. Być może zmowa milczenia obowiązuje na użytek sąsiadów i prasy, ale wyrzuty sumienia muszą gdzieś znaleźć ujście.
O tym, co zdarzyło się w Jedwabnem 10 lipca 1941 r. (15 dnia miesiąca Tamuz 5701 według kalendarza żydowskiego) wiedział każdy mieszkaniec miasteczka i okolic. Od ponad pół wieku był to stały temat toczonych półgębkiem rozmów przy rodzinnych stołach i przy piwie w barze, a także okazja do plotek i pomówień. - Kiedy ktoś zaczął budować dom albo kupił samochód, szeptano, że pewno wykopał złoto po tych spalonych Żydkach - wspomina urodzony już po wojnie mieszkaniec Jedwabnego. Dzieci Bronisława Śleszyńskiego, właściciela stodoły, do której zegnano Żydów, przezywano w szkole "spaleńcami". Można też usłyszeć opowieść o kimś, kto zamordował wówczas żydowskie dziecko, za co Bóg go pokarał śmiercią jego własnych dzieci.
Niemal wszyscy w Jedwabnem wiedzą i potrafią wskazać, gdzie zagrzebano zwłoki pomordowanych i szczątki spalonych żywcem Żydów, toteż z ich ekshumacją, na której zależy warszawskiej gminie wyznaniowej, chcącej urządzić godny pochówek, nie powinno być problemów. Ciągle żywa jest też sprawa personalnej odpowiedzialności za zbrodnię. W 1949 r. "za udział w mordzie obywateli narodowości żydowskiej" osądzono 21 mieszkańców Jedwabnego. Zapadł jeden wyrok śmierci, 11 osób skazano na kary od ośmiu do piętnastu lat więzienia. Większość skazanych zmarła, pozostali się wynieśli, ale nie ma rodziny, z którą nie byliby spokrewnieni, która dobrze by ich nie znała. Jerzy L., ostatni wypuszczony z więzienia, zwolniony warunkowo, należał do najbardziej szacownej rodziny w mieście, wspierającej znacznymi kwotami remont kościoła. Wreszcie - jako wyrzut sumienia - żyją w Jedwabnem i pobliskiej Łomży dwie ocalałe z rzezi żydowskie rodziny. W jednej z nich córka wyszła za mąż za człowieka, którego ojciec był sądzony za udział w mordowaniu Żydów. Takiej fabuły nie wymyśliłby chyba żaden scenarzysta.
Dzięki rodzinie Wyrzykowskich rzeź, a potem całą okupację, przeżył Szmul Wassersztejn, którego relacje posłużyły za kanwę książki Jana Grossa "Sąsiedzi". Antonina Wyrzykowska przechowała siedmioro Żydów w dwóch piwnicach pod oborą; o jednym ze schowków nie wiedział nawet jej mąż. Po wojnie została ciężko pobita, a całej rodzinie grożono śmiercią za ukrywanie Żydów. Szykanowani, musieli uciekać coraz dalej od Jedwabnego - do Łomży, Białegostoku, wreszcie aż pod Bielsk Podlaski, gdzie Wassersztejn kupił im gospodarstwo. Jednak i tam dawni sąsiedzi nie dali im spokoju. Ostatecznie schronili się w Warszawie. Kiedy Wyrzykowskiej przyznano medal Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, bała się go przyjąć.
Kto chciał, mógł o zbrodni w Jedwabnem dowiedzieć się już dawno, nie czekając na książkę Grossa. Tyle że mało kto chciał burzyć spokój swojego sumienia. Zeznania Szmula Wassersztejna, Menachema Finkelsztejna, Abrahama Śmiałowicza i innych cudem ocalałych zostały spisane tuż po wojnie i są od tego czasu dostępne w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego. Część ukazała się drukiem już w 1950 r. w wydanej w Nowym Jorku po polsku "Księdze pamiątkowej Grajewa". Na podstawie tych zeznań wszczęto później procesy sądowe, a Szymon Datner napisał pracę "Eksterminacja Żydów okręgu białostockiego", opublikowaną w 1966 r. w "Biuletynie ŻIH". Ówczesne ograniczenia cenzuralne nie pozwoliły mu stwierdzić wprost, że masakry Żydów dokonali Polacy, którym Niemcy dali wolną rękę, ale myśl ta jest czytelna. W tym czasie moczarowski ZBOWiD wystawił w Jedwabnem kamień z kłamliwym napisem: "Miejsce kaźni ludności żydowskiej gestapo i żandarmeria hitlerowska spaliły żywcem 1600 osób", w którym później ktoś zatarł literę "J". Powstała wówczas zbitka "żydowskie gestapo". Właśnie zbliżał się marzec 1968 r.
W 1980 r. w Izraelu i Nowym Jorku ukazała się "Księga pamiątkowa Żydów z Jedwabnego", zawierająca wszystkie szczegóły tragedii. Od kilku lat jest dostępna w Internecie. W 1986 r. z okazji 250-lecia nadania Jedwabnemu praw miejskich "Ziemia Łomżyńska" opublikowała obszerny artykuł miejscowego historyka, odnotowujący tamtą zbrodnię, a dwa lata później regionalny tygodnik "Kontakty" zamieścił reportaż na jej temat. Obie publikacje przeszły bez większego echa, podobnie jak film Agnieszki Arnold, wyemitowany przez TVP w kwietniu 1999 r., a więc rok przed wydaniem książki Grossa. - To, co w niej opisano, nie mogło być dla nas, w Jedwabnem, żadnym szokiem. Dla mnie szokiem było to, że przez tyle lat nikt się tym nie zajmował, nikt też nie kwestionował napisu na pomniku. Dlaczego ta sprawa wybuchła właśnie teraz? - zastanawia się burmistrz Godlewski.
On sam skłonny jest dopatrywać się przyczyn w fali rewindykacyjnych roszczeń Żydów, choć przyznaje, że w samym Jedwabnem nie ma już niczego, co mogliby odzyskać. Może poza placem pod spaloną bożnicą, gdzie stoi jakaś komórka, i zarośniętym leszczyną terenem kirkutu, którego losem - jak twierdzi - starał się zainteresować fundację Nissenbaumów. Jeden z radnych uważa, że to za sprawą papieża, który zeszłorocznym wyznaniem winy Kościoła wobec Żydów i modlitwą przed Ścianą Płaczu wywołał zapotrzebowanie na podobną ekspiację. - W takim razie pokuta za tę zbrodnię nie powinna być tylko sprawą jedwabnian, lecz wszystkich Polaków, bo takie Jedwabne mogło wydarzyć się wszędzie, a tylko zbieg zdarzeń sprawił, że zdarzyło się tutaj - dowodzi. Inny przedstawiciel miejscowej elity, emerytowany profesor liceum, sądzi zaś, że celowo zwlekano, aż wymrą świadkowie, by trudno było zweryfikować naginane do doraźnych potrzeb fakty. Zmarły przed rokiem Szmul Wassersztejn nie odniesie się już do użytego przez burmistrza argumentu, że nawet on sam nie kwestionował napisu na kamieniu, kiedy kilka razy przyjeżdżał do Jedwabnego. Nie kwestionowali go jednak i ci, którzy teraz przekonują, że w całym mieście nie było nigdy 1600 Żydów, a poza tym w żadnej stodole nie dałoby się zmieścić tylu ludzi.
- Zaniechanie przez historyków poszukiwań, które można było i należało podjąć zaraz po 1989 r., będzie miało skutki trudne do naprawienia - ubolewa dr hab. Paweł Machcewicz, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. Jego zdaniem, książka Grossa, mimo wielu usterek i uproszczeń, jest bardzo potrzebna, gdyż wstrząsa naszymi sumieniami i może zapoczątkować poważną debatę nad bolesnymi faktami z przeszłości. Tymczasem wyzwoliła falę negacji. Od rozważań, czy w Jedwabnem zginęło 1600 czy "tylko" 900 Żydów ("Samo stawianie takiego problemu jest hańbą" - uważa Dariusz Czaja, etnolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego) po przerzucanie winy za mord na samych Żydów, czynione przez tak zwaną prasę narodową. Eksponuje się nieistotne różnice w zeznaniach ocalonych i wyciąga dowody, z których ma wynikać, że w mieście było wtedy więcej Niemców, niż napisał Gross. Tymczasem "diabeł nie tkwi w szczegółach, ale w generaliach tego, co zaszło w Jedwabnem i nie tylko tam" - jak to ujął prof. Jerzy Jedlicki podczas dyskusji w Instytucie Historii PAN.
Stwierdził on wtedy także, że nienawiść i pogarda połączone z zawiścią wobec Żydów to część kultury środkowoeuropejskiej, choć przecież antysemityzm - głębiej jednak skrywany - nieobcy jest też na przykład Francuzom, nie mówiąc o Niemcach. - Istniał klimat do zabijania Żydów, Jedwabne nie było w tym odosobnione - potwierdza Marek Edelman.
W istocie, zbrodnia w Jedwabnem była jedną z wielu jej podobnych, nawet nie największą. Więcej ofiar pochłonęła wcześniejsza o trzy dni rzeź Żydów w Radziłowie, znacznie gorzej wszak udokumentowana. Jak ustalił dr Andrzej Żbikowski, po wejściu Niemców na tereny zajęte w 1939 r. przez Armie Czerwoną, tylko w miastach wybuchło ponad 50 pogromów. Co najmniej drugie tyle zbiorowych mordów popełniono na Żydach mieszkających na wsi. We wschodniej Małopolsce ich sprawcami była głównie ludność ukraińska, na Wileńszczyźnie - litewska, na Białostocczyźnie - polska. We wszystkich wypadkach pretekstem do bezkarnych rabunków i mordów była popularna i nieprawdziwa opinia o powszechnej kolaboracji Żydów z Sowietami. Tymczasem odsetek Żydów wśród obywateli polskich uwięzionych przez NKWD i zesłanych na Syberię był prawie dwukrotnie wyższy niż ich procentowy udział w populacji zajętych przez Stalina terenów Rzeczypospolitej.
Przebieg pogromów w Zarębach Kościelnych, Stawiskach, Wąsoszy, Wiźnie, Brańsku, Kolnie, Radziłowie, Szczuczynie i Tykocinie był podobny jak w Jedwabnem. Zaraz po wkroczeniu Niemców, często nawet nie czekając na ich przyzwolenie, zabierano się do rabowania żydowskiej własności. Broniących jej ludzi bito, a gdy okazywało się, że hitlerowcy pozwalają też bezkarnie mordować - zabijano, by nie było świadków. We wszystkich wypadkach tłumem dowodziły grupy pijanych prowodyrów, często przemieszczających się z miasta do miasta (na rzeź w Radziłowie przyjechali mieszkańcy Wąsoszy po skończonym właśnie "u siebie" pogromie), a dołączali do niego pospiesznie zaprzęganymi furmankami chłopi z okolicznych wiosek. Pogrom zawsze poprzedzał spektakl mający upokorzyć i ośmieszyć ofiary, a jednocześnie wzmóc motywację do zbrodni. Żydom kazano niszczyć wzniesione przez Sowietów pomniki, zaprzęgano ich do wozów, kazano im tańczyć, przebierać się, obcinano im brody, bezczeszczono zwoje Tory. Finałem pogromu było często zegnanie reszty Żydów i podpalenie ich w stodole, jak w Jedwabnem i Radziłowie, lub w synagodze - jak w Stawiskach. Kres zbrodniom z reguły kładli Niemcy, jeżeli uznali, że na razie wystarczy.
- Czego dziś wymagać od zwykłych ludzi, skoro nawet elity spierają się o książkę Grossa, a nie o sens tego, co ona wyraża. Brakuje nam refleksji, że Zagłada nie wzięła się z niczego, że poprzedziły ją czasy przedwojenne i że miała i ma nadal haniebny ciąg dalszy - zauważa prof. Hanna Świda-Ziemba. Polacy ze swą ksenofobią i nigdy nie wyplenionym antysemityzmem pasują do wschodnioeuropejskiego otoczenia. W Czechach, Rosji, na Słowacji, Białorusi, Ukrainie najmniej lubiani są Romowie i Żydzi, a zaraz po nich sąsiednie nacje. Polacy nie lubią Ukraińców, Ukraińcy - Polaków. Nie lubimy siebie z wzajemnością.
Obawa, że zamiast sumień budzą się upiory, zdaje się potwierdzać. Kiedy w końcu grudnia portal Onet zamieścił informację o znalezieniu nowych dowodów w sprawie jedwabnieńskiej zbrodni, w chat-roomie znalazły się zaraz komentarze: "za mała była ta stodoła", "zakładam fundację na rzecz budowy takiej, w której zmieści się reszta". Trudno to uznać za niewarte uwagi ekscesy internetowych antysemitów. Zamówiony przez "Wprost" w Pentorze sondaż opinii publicznej wykazał, że połowa Polaków uważa, iż dobrze się stało, że Żydów w Polsce jest dziś znacznie mniej niż dawniej. Czy nie jest to pośrednia akceptacja Holocaustu? Prawie tyle samo zgadza się z opinią, że Żydzi mają zbyt duży wpływ na sprawy polskie, a ponad 70 proc. uważa, że Polacy nie powinni przepraszać za swe winy wobec Żydów.
Trudno, by inaczej uważali Polacy z Jedwabnego. Burmistrz Godlewski, który jeszcze w maju podczas spotkania z rabinem Shudrichem deklarował chęć godnego upamiętnienia zagłady Żydów, obiecywał szybką zmianę napisu na pamiątkowym obelisku, a nawet zgłosił pomysł, by nową szkołę nazwać imieniem Antoniny Wyrzykowskiej (w imię polsko-żydowskiego pojednania), obecnie sam przyznaje, że "nabrał dystansu". - Nie będę sam szedł przeciw miastu, raczej stąd wyjadę - mówi. Zły kontekst nazwy miasta i poczucie osaczenia sprzyjają zwieraniu szeregów. Były radny, emerytowany nauczyciel, który też skłaniał się ku zmianie napisu, dziś nie chce o tym słyszeć. - Zaraz ujawniliby się antysemici - przekonuje.
- Zmierzenie się z brzemieniem jedwabnieńskiego mordu jest znacznie ważniejsze z perspektywy polskiej niż żydowskiej, gdyż zbrodnia ta nie pasuje do autoportretu Polaków - podkreśla prof. Michał Głowiński. Polacy sami muszą się się z tym uporać. Czy to się uda i czy będzie dość chęci, by to uczynić?
- W tym miasteczku panuje zmowa milczenia - uważa Jan Cytrynowicz, który kilkadziesiąt lat mieszkał w Jedwabnem. O zbrodni sprzed sześćdziesięciu lat chcieliśmy porozmawiać z miejscowym proboszczem, ale nie znalazł dla nas czasu. Prokurator Radosław Ignatiew z białostockiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, prowadzący śledztwo w sprawie pogromu Żydów, mówi jednak, że na jego apel, wywieszony za zgodą proboszcza w gablocie miejscowego kościoła, zgłosili się nowi świadkowie, których nazwiska nie przewijały się dotychczas w dokumentach i relacjach. Być może zmowa milczenia obowiązuje na użytek sąsiadów i prasy, ale wyrzuty sumienia muszą gdzieś znaleźć ujście.
O tym, co zdarzyło się w Jedwabnem 10 lipca 1941 r. (15 dnia miesiąca Tamuz 5701 według kalendarza żydowskiego) wiedział każdy mieszkaniec miasteczka i okolic. Od ponad pół wieku był to stały temat toczonych półgębkiem rozmów przy rodzinnych stołach i przy piwie w barze, a także okazja do plotek i pomówień. - Kiedy ktoś zaczął budować dom albo kupił samochód, szeptano, że pewno wykopał złoto po tych spalonych Żydkach - wspomina urodzony już po wojnie mieszkaniec Jedwabnego. Dzieci Bronisława Śleszyńskiego, właściciela stodoły, do której zegnano Żydów, przezywano w szkole "spaleńcami". Można też usłyszeć opowieść o kimś, kto zamordował wówczas żydowskie dziecko, za co Bóg go pokarał śmiercią jego własnych dzieci.
Niemal wszyscy w Jedwabnem wiedzą i potrafią wskazać, gdzie zagrzebano zwłoki pomordowanych i szczątki spalonych żywcem Żydów, toteż z ich ekshumacją, na której zależy warszawskiej gminie wyznaniowej, chcącej urządzić godny pochówek, nie powinno być problemów. Ciągle żywa jest też sprawa personalnej odpowiedzialności za zbrodnię. W 1949 r. "za udział w mordzie obywateli narodowości żydowskiej" osądzono 21 mieszkańców Jedwabnego. Zapadł jeden wyrok śmierci, 11 osób skazano na kary od ośmiu do piętnastu lat więzienia. Większość skazanych zmarła, pozostali się wynieśli, ale nie ma rodziny, z którą nie byliby spokrewnieni, która dobrze by ich nie znała. Jerzy L., ostatni wypuszczony z więzienia, zwolniony warunkowo, należał do najbardziej szacownej rodziny w mieście, wspierającej znacznymi kwotami remont kościoła. Wreszcie - jako wyrzut sumienia - żyją w Jedwabnem i pobliskiej Łomży dwie ocalałe z rzezi żydowskie rodziny. W jednej z nich córka wyszła za mąż za człowieka, którego ojciec był sądzony za udział w mordowaniu Żydów. Takiej fabuły nie wymyśliłby chyba żaden scenarzysta.
Dzięki rodzinie Wyrzykowskich rzeź, a potem całą okupację, przeżył Szmul Wassersztejn, którego relacje posłużyły za kanwę książki Jana Grossa "Sąsiedzi". Antonina Wyrzykowska przechowała siedmioro Żydów w dwóch piwnicach pod oborą; o jednym ze schowków nie wiedział nawet jej mąż. Po wojnie została ciężko pobita, a całej rodzinie grożono śmiercią za ukrywanie Żydów. Szykanowani, musieli uciekać coraz dalej od Jedwabnego - do Łomży, Białegostoku, wreszcie aż pod Bielsk Podlaski, gdzie Wassersztejn kupił im gospodarstwo. Jednak i tam dawni sąsiedzi nie dali im spokoju. Ostatecznie schronili się w Warszawie. Kiedy Wyrzykowskiej przyznano medal Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, bała się go przyjąć.
Kto chciał, mógł o zbrodni w Jedwabnem dowiedzieć się już dawno, nie czekając na książkę Grossa. Tyle że mało kto chciał burzyć spokój swojego sumienia. Zeznania Szmula Wassersztejna, Menachema Finkelsztejna, Abrahama Śmiałowicza i innych cudem ocalałych zostały spisane tuż po wojnie i są od tego czasu dostępne w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego. Część ukazała się drukiem już w 1950 r. w wydanej w Nowym Jorku po polsku "Księdze pamiątkowej Grajewa". Na podstawie tych zeznań wszczęto później procesy sądowe, a Szymon Datner napisał pracę "Eksterminacja Żydów okręgu białostockiego", opublikowaną w 1966 r. w "Biuletynie ŻIH". Ówczesne ograniczenia cenzuralne nie pozwoliły mu stwierdzić wprost, że masakry Żydów dokonali Polacy, którym Niemcy dali wolną rękę, ale myśl ta jest czytelna. W tym czasie moczarowski ZBOWiD wystawił w Jedwabnem kamień z kłamliwym napisem: "Miejsce kaźni ludności żydowskiej gestapo i żandarmeria hitlerowska spaliły żywcem 1600 osób", w którym później ktoś zatarł literę "J". Powstała wówczas zbitka "żydowskie gestapo". Właśnie zbliżał się marzec 1968 r.
W 1980 r. w Izraelu i Nowym Jorku ukazała się "Księga pamiątkowa Żydów z Jedwabnego", zawierająca wszystkie szczegóły tragedii. Od kilku lat jest dostępna w Internecie. W 1986 r. z okazji 250-lecia nadania Jedwabnemu praw miejskich "Ziemia Łomżyńska" opublikowała obszerny artykuł miejscowego historyka, odnotowujący tamtą zbrodnię, a dwa lata później regionalny tygodnik "Kontakty" zamieścił reportaż na jej temat. Obie publikacje przeszły bez większego echa, podobnie jak film Agnieszki Arnold, wyemitowany przez TVP w kwietniu 1999 r., a więc rok przed wydaniem książki Grossa. - To, co w niej opisano, nie mogło być dla nas, w Jedwabnem, żadnym szokiem. Dla mnie szokiem było to, że przez tyle lat nikt się tym nie zajmował, nikt też nie kwestionował napisu na pomniku. Dlaczego ta sprawa wybuchła właśnie teraz? - zastanawia się burmistrz Godlewski.
On sam skłonny jest dopatrywać się przyczyn w fali rewindykacyjnych roszczeń Żydów, choć przyznaje, że w samym Jedwabnem nie ma już niczego, co mogliby odzyskać. Może poza placem pod spaloną bożnicą, gdzie stoi jakaś komórka, i zarośniętym leszczyną terenem kirkutu, którego losem - jak twierdzi - starał się zainteresować fundację Nissenbaumów. Jeden z radnych uważa, że to za sprawą papieża, który zeszłorocznym wyznaniem winy Kościoła wobec Żydów i modlitwą przed Ścianą Płaczu wywołał zapotrzebowanie na podobną ekspiację. - W takim razie pokuta za tę zbrodnię nie powinna być tylko sprawą jedwabnian, lecz wszystkich Polaków, bo takie Jedwabne mogło wydarzyć się wszędzie, a tylko zbieg zdarzeń sprawił, że zdarzyło się tutaj - dowodzi. Inny przedstawiciel miejscowej elity, emerytowany profesor liceum, sądzi zaś, że celowo zwlekano, aż wymrą świadkowie, by trudno było zweryfikować naginane do doraźnych potrzeb fakty. Zmarły przed rokiem Szmul Wassersztejn nie odniesie się już do użytego przez burmistrza argumentu, że nawet on sam nie kwestionował napisu na kamieniu, kiedy kilka razy przyjeżdżał do Jedwabnego. Nie kwestionowali go jednak i ci, którzy teraz przekonują, że w całym mieście nie było nigdy 1600 Żydów, a poza tym w żadnej stodole nie dałoby się zmieścić tylu ludzi.
- Zaniechanie przez historyków poszukiwań, które można było i należało podjąć zaraz po 1989 r., będzie miało skutki trudne do naprawienia - ubolewa dr hab. Paweł Machcewicz, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. Jego zdaniem, książka Grossa, mimo wielu usterek i uproszczeń, jest bardzo potrzebna, gdyż wstrząsa naszymi sumieniami i może zapoczątkować poważną debatę nad bolesnymi faktami z przeszłości. Tymczasem wyzwoliła falę negacji. Od rozważań, czy w Jedwabnem zginęło 1600 czy "tylko" 900 Żydów ("Samo stawianie takiego problemu jest hańbą" - uważa Dariusz Czaja, etnolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego) po przerzucanie winy za mord na samych Żydów, czynione przez tak zwaną prasę narodową. Eksponuje się nieistotne różnice w zeznaniach ocalonych i wyciąga dowody, z których ma wynikać, że w mieście było wtedy więcej Niemców, niż napisał Gross. Tymczasem "diabeł nie tkwi w szczegółach, ale w generaliach tego, co zaszło w Jedwabnem i nie tylko tam" - jak to ujął prof. Jerzy Jedlicki podczas dyskusji w Instytucie Historii PAN.
Stwierdził on wtedy także, że nienawiść i pogarda połączone z zawiścią wobec Żydów to część kultury środkowoeuropejskiej, choć przecież antysemityzm - głębiej jednak skrywany - nieobcy jest też na przykład Francuzom, nie mówiąc o Niemcach. - Istniał klimat do zabijania Żydów, Jedwabne nie było w tym odosobnione - potwierdza Marek Edelman.
W istocie, zbrodnia w Jedwabnem była jedną z wielu jej podobnych, nawet nie największą. Więcej ofiar pochłonęła wcześniejsza o trzy dni rzeź Żydów w Radziłowie, znacznie gorzej wszak udokumentowana. Jak ustalił dr Andrzej Żbikowski, po wejściu Niemców na tereny zajęte w 1939 r. przez Armie Czerwoną, tylko w miastach wybuchło ponad 50 pogromów. Co najmniej drugie tyle zbiorowych mordów popełniono na Żydach mieszkających na wsi. We wschodniej Małopolsce ich sprawcami była głównie ludność ukraińska, na Wileńszczyźnie - litewska, na Białostocczyźnie - polska. We wszystkich wypadkach pretekstem do bezkarnych rabunków i mordów była popularna i nieprawdziwa opinia o powszechnej kolaboracji Żydów z Sowietami. Tymczasem odsetek Żydów wśród obywateli polskich uwięzionych przez NKWD i zesłanych na Syberię był prawie dwukrotnie wyższy niż ich procentowy udział w populacji zajętych przez Stalina terenów Rzeczypospolitej.
Przebieg pogromów w Zarębach Kościelnych, Stawiskach, Wąsoszy, Wiźnie, Brańsku, Kolnie, Radziłowie, Szczuczynie i Tykocinie był podobny jak w Jedwabnem. Zaraz po wkroczeniu Niemców, często nawet nie czekając na ich przyzwolenie, zabierano się do rabowania żydowskiej własności. Broniących jej ludzi bito, a gdy okazywało się, że hitlerowcy pozwalają też bezkarnie mordować - zabijano, by nie było świadków. We wszystkich wypadkach tłumem dowodziły grupy pijanych prowodyrów, często przemieszczających się z miasta do miasta (na rzeź w Radziłowie przyjechali mieszkańcy Wąsoszy po skończonym właśnie "u siebie" pogromie), a dołączali do niego pospiesznie zaprzęganymi furmankami chłopi z okolicznych wiosek. Pogrom zawsze poprzedzał spektakl mający upokorzyć i ośmieszyć ofiary, a jednocześnie wzmóc motywację do zbrodni. Żydom kazano niszczyć wzniesione przez Sowietów pomniki, zaprzęgano ich do wozów, kazano im tańczyć, przebierać się, obcinano im brody, bezczeszczono zwoje Tory. Finałem pogromu było często zegnanie reszty Żydów i podpalenie ich w stodole, jak w Jedwabnem i Radziłowie, lub w synagodze - jak w Stawiskach. Kres zbrodniom z reguły kładli Niemcy, jeżeli uznali, że na razie wystarczy.
- Czego dziś wymagać od zwykłych ludzi, skoro nawet elity spierają się o książkę Grossa, a nie o sens tego, co ona wyraża. Brakuje nam refleksji, że Zagłada nie wzięła się z niczego, że poprzedziły ją czasy przedwojenne i że miała i ma nadal haniebny ciąg dalszy - zauważa prof. Hanna Świda-Ziemba. Polacy ze swą ksenofobią i nigdy nie wyplenionym antysemityzmem pasują do wschodnioeuropejskiego otoczenia. W Czechach, Rosji, na Słowacji, Białorusi, Ukrainie najmniej lubiani są Romowie i Żydzi, a zaraz po nich sąsiednie nacje. Polacy nie lubią Ukraińców, Ukraińcy - Polaków. Nie lubimy siebie z wzajemnością.
Obawa, że zamiast sumień budzą się upiory, zdaje się potwierdzać. Kiedy w końcu grudnia portal Onet zamieścił informację o znalezieniu nowych dowodów w sprawie jedwabnieńskiej zbrodni, w chat-roomie znalazły się zaraz komentarze: "za mała była ta stodoła", "zakładam fundację na rzecz budowy takiej, w której zmieści się reszta". Trudno to uznać za niewarte uwagi ekscesy internetowych antysemitów. Zamówiony przez "Wprost" w Pentorze sondaż opinii publicznej wykazał, że połowa Polaków uważa, iż dobrze się stało, że Żydów w Polsce jest dziś znacznie mniej niż dawniej. Czy nie jest to pośrednia akceptacja Holocaustu? Prawie tyle samo zgadza się z opinią, że Żydzi mają zbyt duży wpływ na sprawy polskie, a ponad 70 proc. uważa, że Polacy nie powinni przepraszać za swe winy wobec Żydów.
Trudno, by inaczej uważali Polacy z Jedwabnego. Burmistrz Godlewski, który jeszcze w maju podczas spotkania z rabinem Shudrichem deklarował chęć godnego upamiętnienia zagłady Żydów, obiecywał szybką zmianę napisu na pamiątkowym obelisku, a nawet zgłosił pomysł, by nową szkołę nazwać imieniem Antoniny Wyrzykowskiej (w imię polsko-żydowskiego pojednania), obecnie sam przyznaje, że "nabrał dystansu". - Nie będę sam szedł przeciw miastu, raczej stąd wyjadę - mówi. Zły kontekst nazwy miasta i poczucie osaczenia sprzyjają zwieraniu szeregów. Były radny, emerytowany nauczyciel, który też skłaniał się ku zmianie napisu, dziś nie chce o tym słyszeć. - Zaraz ujawniliby się antysemici - przekonuje.
Więcej możesz przeczytać w 4/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.