Kambodża wciąż liże rany po zbrodniach reżimu Czerwonych Khmerów. Pewnej nocy grupa pięćdziesięciu mężczyzn określających się jako Cambodian Freedoms Fighters zaatakowała w Phnom Penh kilka urzędów. Ten akt agresji bliżej nie znanego oddziału zbrojnego z głębokiej prowincji wywołał panikę wśród ciężko doświadczonych w przeszłości mieszkańców stolicy Kambodży. Wybuchła strzelanina, zginęło osiem osób. Już raz, gdy doszło do konfliktu między dwoma zwalczającymi się premierami, Hun Senem i księciem Ranariddhem, z miasta wyjeżdżały kolumny pojazdów obładowanych dziećmi i dobytkiem.
Istnieją dziś dwa - całkiem innej natury - magnesy przyciągające uwagę świata do tego obszaru tropikalnych Indochin: niesamowite, wpisane na listę dziedzictwa ludzkości ruiny Angkor Wat w dżungli i dokumenty władania Pol Pota - potwora, który wymordował od półtora miliona do trzech milionów ludzi (na temat liczby ofiar wciąż trwają spory), a cały naród skazał na długotrwałe cierpienia. Tamten rozdział historii sprzed dwudziestu kilku lat - wejście Czerwonych Khmerów do stolicy w 1975 r., ich okrucieństwo, wysiedlenie całej ludności i trwająca potem zbrodnia ludobójstwa - pozostawił w pamięci Kambodżan niezatarty ślad.
Bolesne wspomnienia pojawiają się w każdej rozmowie z mieszkańcami Kambodży: wszystkie rodziny przeżyły stratę najbliższych, mordowano nawet dzieci i starców, torturowano, wdeptywano w błoto. Dwa miejsca stanowią dramatyczną ilustrację zbrodni - więzienie Tuol Sleng w Phnom Penh oraz działka położona kilkanaście kilometrów na południe od stolicy, w Tuol Svay Prey. Kogo nie zamordowano w mieście, tego dobijano opodal. W Tuol Sleng zamęczono 10,5 tys. osób, w tym 2 tys. dzieci. Trafili tam ludzie wybitni, intelektualiści (wystarczyły okulary, żeby być za takiego uznanym), dyplomaci, kilku cudzoziemców. Strażnikami uczyniono kilkunastoletnich chłopców i dziewczęta, których w oficjalnej broszurze muzeum nazywa się teraz "diabłami". Bicie, elektrowstrząsy (regulamin zabraniał krzyczeć podczas przesłuchań), zwierzęce warunki uwięzienia, łańcuchy.
Kilkadziesiąt osób, głównie zagraniczni turyści, kieruje się co dzień w milczeniu do Tuol Sleng, by na własne oczy zobaczyć jeszcze jedno miejsce kaźni. Poraża atmosfera katowni, straszliwe warunki, narzędzia zbrodni, a przede wszystkim wielka galeria zdjęć pomordowanych, twarze ludzi beznamiętnie fotografowanych przez oprawców. Na dziedzińcu więzienia - dawnego gimnazjum - kwitnie właśnie magnolia. Rozchylam gałązki, żeby zobaczyć... stojącą niedaleko szubienicę.
I jeszcze odwiedziny pobliskich Pól Śmierci - Killing Fields, kolejny po Tuol Sleng zbiór tysięcy ludzkich czaszek, kolejna okazja do refleksji. Kilku mieszkańców Kambodży, z którymi rozmawiałem, straciło w latach 1975-1979 całe rodziny. Przez dwa tygodnie Czerwoni Khmerzy usunęli z miasta wszystkich ludzi, zmuszając ich do niewolniczej pracy. Przez ponad cztery lata na kraj padał wielki cień potwora: zamknięto wszystkie szkoły, nie wydawano książek, nie ukazywały się gazety, nie było radia i telewizji, przestały istnieć pieniądze, niczego nie kupowano i nie sprzedawano, nie było lekarstw i pomocy medycznej. Pol Pot wychylił się na pewien czas z dżungli, by potem - po porażce - znowu się w dżunglę zanurzyć. Studiował na Sorbonie, mówił spokojnym głosem, wyglądał jak dobry wujaszek. Umarł przejęty ponoć wiadomością, że zostanie mu wytoczony proces.
Pol Pot nie żyje. Pozostali jego liczni kamraci. Opływając w dostatki, mieszkają w willach na granicy z Tajlandią. Żyje gdzieś w dobrym zdrowiu komendant mor-downi Tuol Slang, niejaki Kang Kek, czyli Towarzysz Duch. Do procesu przywódców Czerwonych Khmerów nie doszło do dziś, ale rząd kambodżański chyba zgodzi się w końcu na jego przeprowadzenie. We władzach znajdują się ludzie, którzy należeli do struktur Czerwonych Khmerów i nie zawsze zasiadali na godnych szacunku stanowiskach. Nacisk międzynarodowy, zwłaszcza ze strony Stanów Zjednoczonych, udzielających Kambodży największej pomocy, jest tak silny, że rząd Hun Sena (któremu właśnie przyznano na spotkaniu w Paryżu 548 mln USD międzynarodowego wsparcia) nie ma wyjścia. A proces może przynieść niespodzianki - prokuratorzy mogą oskarżyć więcej niż kilkunastu głównych przywódców Czerwonych Khmerów. Część sędziów wyznaczy ONZ.
Kambodża wciąż mieni się dumnie królestwem. W każdym razie takie miano obecne jest na kwestionariuszach wizowych. W drodze z lotniska do śródmieścia mijam "królewski" uniwersytet, "królewskie" urzędy i hotele. Król również istnieje: to dobrze znany Norodom Sihanouk, człowiek o skomplikowanym życiorysie i burzliwej przeszłości. Dziś ma znikomy wpływ na władzę. Podobno jest śmiertelnie chory. Nowym władcą chciałby zostać jego syn, ale panuje dość powszechne przekonanie, że nie dopuści do tego rząd i monarchia po prostu się skończy. Na razie Sihanouk mieszka w pięknym pałacu w Phnom Penh. Cały zespół pałacowy poza jednym budynkiem wolno zwiedzać.
Do pałaców i pagód nie docierają kurz i hałas miasta. Phnom Penh, niegdyś "mały Paryż Indochin", nie odziedziczył w spadku po Francji niczego poza tajemnicą wypieku bagietek. Jest miastem bardzo azjatyckim, zaśmieconym po balkony i kominy, cuchnącym, z szalonym ruchem kołowym.
Tylko najmłodsze pokolenie Kambodżan jest wolne od koszmarów przeszłości. Zaledwie co trzecie dziecko chodzi do szkoły. Śmiertelność niemowląt jest najwyższa w południowo-wschodniej Azji (115 na 1000 narodzin). Młodzi ludzie mają inne zmartwienia niż historia. Kraj jest pełen min. Mówi się, że po jednej przypada na każdego mieszkańca (Kambodża liczy dziś 11,5 mln obywateli). Jeżeli to nawet przesada, to przecież liczba kalek bez nóg - przeważnie młodych mężczyzn i chłopców - jest tak wielka, że czasem odnosi się wrażenie, iż ludzie tutaj rodzą się bez kończyn.
Mniej wiadomo o tym, że ofiarą zbirów Pol Pota padali nie tylko ludzie, ale w ogóle wszystko, co żyje. Wybito na przykład delfiny słodkowodne w jeziorze Tonlé Sap. Metoda była prosta: do wody wrzucano granaty. Czerwoni Khmerzy mają na sumieniu przetrzebienie populacji słoni i tygrysów, nie mówiąc o bydle domowym. Może więc nie należy się dziwić, że młodzi wieśniacy dali się namówić na wstąpienie do Cambodian Freedoms Fighters i do ataku na stolicę, skoro obiecano im w nagrodę - poza pieniędzmi i innymi korzyściami - dwa bawoły na głowę.
Więcej możesz przeczytać w 5/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.