Narodziła się nowa gwiazda polskiego teatru. Od paru miesięcy recenzenci z entuzjazmem rozpisują się o autorze ukrywającym się pod pseudonimem Ingmar Villquist; jego dramaty zdążyły już obiec nasze sceny, a teksty doczekały się umieszczenia w antologii współczesnej dramaturgii polskiej.
Eksplozja popularności "szwedzkiego" Polaka ma kilka przyczyn. Najważniejszą z nich jest kiepski stan polskiej dramaturgii, czego nie jest w stanie zrekompensować wybuchający co pewien czas na naszym rynku dramaturgicznym teatralny fajerwerk. Do niedawna rolę taką odgrywała twórczość Tadeusza Słobodzianka. Nadziejami polskiej dramaturgii okrzykiwano ostatnio Lidię Amejko i Jerzego Łukosza. Nie można jednak powiedzieć, by dyrektorzy teatrów wyrywali sobie z rąk egzemplarze nowych sztuk polskich autorów. Nasi dramaturdzy nie posiedli rzemieślniczej umiejętności tworzenia prawdziwych sytuacji, postaci i dialogów, które po prostu dobrze by się mówiło. I choć sztuki osadzone są w naszych współczesnych realiach, to żadną miarą nie mogą się równać z produkcją angloamerykańską, wciąż święcącą na naszych scenach triumfy.
I to właśnie na takim szarym tle twórczość Villquista rzeczywiście może uwodzić ludzi teatru. Za najpełniejszy obraz jego możliwości uznano "Noc Helvera", która doczekała się już telewizyjnej realizacji Barbary Sass i trzech premier teatralnych. Jak na nowy dramat to całkiem niezły rezultat. Żadna z nich nie okazała się jednak bezdyskusyjnym sukcesem! Być może dlatego, że prawda psychologiczna tych sztuk pozostaje na poziomie tzw. elementarnych zadań aktorskich na pierwszym roku wyższej szkoły teatralnej: "zagraj agresję, płacz, posłuchaj partnera". Takie są właściwie wszystkie jednoaktówki Villquista z cyklu "Beztlenowce". Czytając je, nie można się oprzeć wrażeniu, że to co najwyżej poczciwy mieszczański teatr, który otulił się skandynawskim płaszczem, chcąc w ten sposób stworzyć pozory niezwykłej głębi.
W "Kostce smalcu z bakaliami" Villquist dotknął tematu przez wielu w Polsce uznawanego za tabu: seksualnej odmienności. Tragiczną historię związku dwóch kobiet sprowadził do opowieści o dwóch lesbijkach wariatkach z udziałem wtaczanego na scenę inwalidzkiego wózka. Nie obcujemy więc z wiwisekcją uczuć, lecz ze współczesną odmianą francuskiego teatrzyku Grand Guignol, który w latach 20. częstował swoją publiczność makabrą. Można odnieść wrażenie, że Villquista nie interesuje człowiek i jego psychiczna komplikacja. Psychologię zastępuje kliniczna psychiatria. Głębia w stylu Bergmana zaś markowana jest obco brzmiącymi imionami.
Następną przyczyną popularności Villquista jest trawiąca naszą krytykę choroba, którą Joanna Godlewska, krytyk teatralny, określiła mianem "koronowania niemowląt" - kreowanie na wielkości artystów zaistniałych na rynku niedawno. Przypadek reżysera Grzegorza Jarzyny, który tuż po obsypaniu go nagrodami zaczął robić coraz gorsze przedstawienia, powinien dać do myślenia także Villquistowi.
A pomysł na pseudonim? Czy to tylko literacka zabawa, czy też oznaka zjawiska o szerszym wymiarze? Grzegorz Jarzyna przemienia się dziś w Horsta d’Albertisa, Brokenhorsta, Horsta Leszczuka, Sylwię Torsh. Młody reżyser tłumaczy to "potrzebą zmiany tożsamości przy każdej nowej sztuce". Zabawy Jarzyny, bardziej lub mniej udatnie figlującego z zastanymi teatralnymi konwencjami, a także niby-szwedzkie dramaty Villquista znacząco zbiegają się w czasie. Może dlatego, że polska kultura nie ma w tej chwili zbyt wiele ciekawego do powiedzenia, więc by od niej uciec, trzeba się nazwać Horstem lub zmienić imię na Ingmar i pisać dramaty będące w istocie naiwnymi kopiami dzieł wielkich Skandynawów? Wątpliwej miary artystyczne osiągnięcia pokazują jednak starą prawdę - nie da się uciec zbyt daleko od samego siebie.
Więcej możesz przeczytać w 5/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.