Gdy tylko rząd przestaje rządzić, prokuratura łapczywie rzuca się na byłych premierów, byłych ministrów i byłych wojewodów. Nie będzie to tekst o czasach PRL, ale o całkiem dzisiejszej rzeczywistości, w której - jeśli wierzyć konstytucji - "Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", a "organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa". Zapisy konstytucyjne ciągle brzmią jak jakaś futurologiczna poezja. Czy mamy je włożyć między bajki?
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że peerelowskie władze totalitarne działały bardziej praworządnie niż dzisiejsze organy państwa demokratycznego. Paradoks polegał na tym, że dawne władze mogły w prawie zapisać, że im wszystko wolno, i takiego prawa nie było po co łamać. Dzisiaj mamy państwo prawne, a potrzeby władzy są podobne bądź zgoła takie same. Trzeba przecież jakoś niszczyć politycznych przeciwników, dbać o partyjnych kolegów i poszerzać wpływy w ważnych dziedzinach życia społecznego. Niektórzy ludzie władzy zdają się nie przyjmować do wiadomości, że prawo stawia im jakieś ograniczenia.
Czy ktoś zna wypadek wezwania urzędującego ministra do prokuratury? Dużo się ostatnio gada o zaostrzeniu walki z korupcją i nadużywaniem władzy. Minister Kaczyński zleca prokuratorom jakieś śledztwa, ale nie zauważyłem, żeby wzywali oni na przesłuchanie kolegów pana ministra z rządu. Owszem, prokuratura sroży się, jak może, wobec zwykłych obywateli i podmiotów gospodarczych, lecz wobec władz centralnych ciągle jest nieśmiała i uniżona. Wobec władz lokalnych, samorządowych jest o wiele odważniejsza, o czym świadczy spektakularne zamykanie w obecności kamer nawet wiceprezydentów miast. Wobec władz wojewódzkich ma jednak za krótkie ręce. Dlaczego? Bo wojewoda jest przedstawicielem Rady Ministrów, a zatem - mówiąc po ludzku - korzysta z protekcji rządu. Warto zauważyć, że gdy tylko rząd przestaje rządzić, prokuratura łapczywie rzuca się na byłych premierów, byłych ministrów i byłych wojewodów. Szczególnie na tych, którzy wypadli z politycznej gry i nie są posłami ani senatorami.
Czy w ogóle jest możliwe, żeby w Polsce urzędujący minister stanął przed prokuratorem? Teoretycznie tak, ale w praktyce graniczy to z niemożliwością. Przede wszystkim dlatego, że ministrów, którzy najczęściej są również posłami, chronią fortyfikacje immunitetów i Trybunału Stanu. Tak sobie to panowie politycy zapisali w konstytucji, żeby uchodzić za bezkarnych, nietykalnych i stojących ponad prawem. Teoretycznie te bariery prawne są do pokonania, ale wtedy wyłania się inna przeszkoda. Przecież zwierzchnikiem prokuratorów jest członek Rady Ministrów - minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie. Gdyby zaczął ścigać kolegów z rządu, szybko zostałby uznany za niebezpiecznego szaleńca i wyrzucony na zbity pysk. Przedsmak tego miał już chyba rzeczony minister Kaczyński, który otrzymał pierwsze poważne ostrzeżenie za to, że ośmielił się coś tam powiedzieć o działalności służb specjalnych koordynowanych przez rządowego kolegę.
Urzędujący ministrowie, łącznie z premierem, są więc praktycznie ponad prawem. Mogą ponosić co najwyżej odpowiedzialność polityczno-koleżeńską, jeżeli zawiodą zaufanie partyjnych bossów i protektorów. Dopóki kolesie są z nich zadowoleni, dopóty żadnego prawa obawiać się nie muszą. I żaden prokurator im nie podskoczy, bo przecież prokuraturą rządzi inny koleś i żaden jego podwładny przy zdrowych zmysłach nie będzie się narażał.
Każda władza lubi być nietykalna i bezkarna. Uwolniona od brzemienia prawa czuje się lekko i przyjemnie. Prawo jest dla niej malutkie i można je lekceważyć. Czepiłem się rządu jako głównego miejsca, w którym można się z prawem nie liczyć, ale przecież nie jest to miejsce jedyne. Na nihilizm prawny chorują wszystkie władze, choć nie w równym stopniu. Ostatnio choroba wściekłych krów atakuje nawet naszą ulubioną świętą krówkę, czyli media, zwane także czwartą władzą. A władz nam stale przybywa. NIK chce być piątą, a sędzia Nizieński i Sąd Lustracyjny będą pewnie szóstą. Niedługo prawo będzie tylko dla maluczkich i frajerów. Oczywiście z całą surowością.
Czy ktoś zna wypadek wezwania urzędującego ministra do prokuratury? Dużo się ostatnio gada o zaostrzeniu walki z korupcją i nadużywaniem władzy. Minister Kaczyński zleca prokuratorom jakieś śledztwa, ale nie zauważyłem, żeby wzywali oni na przesłuchanie kolegów pana ministra z rządu. Owszem, prokuratura sroży się, jak może, wobec zwykłych obywateli i podmiotów gospodarczych, lecz wobec władz centralnych ciągle jest nieśmiała i uniżona. Wobec władz lokalnych, samorządowych jest o wiele odważniejsza, o czym świadczy spektakularne zamykanie w obecności kamer nawet wiceprezydentów miast. Wobec władz wojewódzkich ma jednak za krótkie ręce. Dlaczego? Bo wojewoda jest przedstawicielem Rady Ministrów, a zatem - mówiąc po ludzku - korzysta z protekcji rządu. Warto zauważyć, że gdy tylko rząd przestaje rządzić, prokuratura łapczywie rzuca się na byłych premierów, byłych ministrów i byłych wojewodów. Szczególnie na tych, którzy wypadli z politycznej gry i nie są posłami ani senatorami.
Czy w ogóle jest możliwe, żeby w Polsce urzędujący minister stanął przed prokuratorem? Teoretycznie tak, ale w praktyce graniczy to z niemożliwością. Przede wszystkim dlatego, że ministrów, którzy najczęściej są również posłami, chronią fortyfikacje immunitetów i Trybunału Stanu. Tak sobie to panowie politycy zapisali w konstytucji, żeby uchodzić za bezkarnych, nietykalnych i stojących ponad prawem. Teoretycznie te bariery prawne są do pokonania, ale wtedy wyłania się inna przeszkoda. Przecież zwierzchnikiem prokuratorów jest członek Rady Ministrów - minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie. Gdyby zaczął ścigać kolegów z rządu, szybko zostałby uznany za niebezpiecznego szaleńca i wyrzucony na zbity pysk. Przedsmak tego miał już chyba rzeczony minister Kaczyński, który otrzymał pierwsze poważne ostrzeżenie za to, że ośmielił się coś tam powiedzieć o działalności służb specjalnych koordynowanych przez rządowego kolegę.
Urzędujący ministrowie, łącznie z premierem, są więc praktycznie ponad prawem. Mogą ponosić co najwyżej odpowiedzialność polityczno-koleżeńską, jeżeli zawiodą zaufanie partyjnych bossów i protektorów. Dopóki kolesie są z nich zadowoleni, dopóty żadnego prawa obawiać się nie muszą. I żaden prokurator im nie podskoczy, bo przecież prokuraturą rządzi inny koleś i żaden jego podwładny przy zdrowych zmysłach nie będzie się narażał.
Każda władza lubi być nietykalna i bezkarna. Uwolniona od brzemienia prawa czuje się lekko i przyjemnie. Prawo jest dla niej malutkie i można je lekceważyć. Czepiłem się rządu jako głównego miejsca, w którym można się z prawem nie liczyć, ale przecież nie jest to miejsce jedyne. Na nihilizm prawny chorują wszystkie władze, choć nie w równym stopniu. Ostatnio choroba wściekłych krów atakuje nawet naszą ulubioną świętą krówkę, czyli media, zwane także czwartą władzą. A władz nam stale przybywa. NIK chce być piątą, a sędzia Nizieński i Sąd Lustracyjny będą pewnie szóstą. Niedługo prawo będzie tylko dla maluczkich i frajerów. Oczywiście z całą surowością.
Więcej możesz przeczytać w 5/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.