Coraz więcej tajskich mnichów przedkłada zachodnią konsumpcję nad wschodnią skromność i medytację. Buddyjscy mnisi w Tajlandii zmienili się nie do poznania. Są bohaterami skandalów obyczajowych i finansowych. Nie chodzą piechotą. Częściej można ich dziś spotkać za kierownicą toyoty czy hondy niż w rikszy. - Czy Budda byłby z tego zadowolony? - zadają sobie pytanie Tajowie. 90 proc. mieszkańców Tajlandii to buddyści theravada.
Ale tych, którym buddyzm kojarzy się z kadzidełkami i pokornymi skłonami, zaskoczy widok zaganianych mnichów z laptopami pod pachą, rozmawiających przez telefony komórkowe czy oblegających kawiarnie internetowe. Stylem życia niewiele różnią się od konsumpcyjnych społeczeństw Europy czy Japonii. Życie mnicha, regulowane 227 surowymi zasadami, ma być przykładem dla wiernych. W małych społecznościach mnisi zastępują administrację państwową, pełniąc funkcje doradców, rozjemców i nauczycieli. Tajowie darzą ich wielkim szacunkiem i posyłają swoje dorastające dzieci do klasztorów na nauki. Ostatnio jednak robią to nieco rzadziej. Opinię publiczną bulwersują kolejne skandale i coraz trudniej jest podtrzymać autorytet wybrańców Buddy.
Pewien opat, którego klasztor znajduje się w środku zatłoczonego Bangkoku, wybudował na dziedzińcu świątyni przynoszący krociowe zyski parking. Wkrótce za jego przykładem poszło kilku innych mnichów. W świątyni Saman Chand powstał z kolei supermarket specjalizujący się w sprzedaży święconej wody pochodzącej z klasztorów z całego kraju. "Oszczędzamy wiernym wielu uciążliwych podróży w odległe zakątki Tajlandii" - reklamuje się pomysłowy "szef świątyni". W markecie można nawet kupić "koncentrat świętej wody" (do rozcieńczania deszczówką), a także na miejscu skorzystać z uzdrawiającej kąpieli - wystarczy, oczywiście złożywszy uprzednio odpowiednią jałmużnę, przekręcić kranik u stóp sporego Buddy, który jest w rzeczywistości zbiornikiem na wodę.
Przedstawiciele tajskiego resortu ds. religii nie potrafili zdecydować, czy należy usunąć znajdującą się na terenie jednej ze świątyń statuę Buddy, przedstawiającą go jako gotowego do startu Supermana ze stopą dumnie wspartą na replice ziemskiego globu. Według tradycji, wszelkie przedstawienia Buddy są święte i nie wolno ich niszczyć. Przedsiębiorczy opat protestował, tłumacząc, że nie usunie posągu, bowiem wizerunek ten został zbudowany dzięki wskazówkom anioła, a jego przybytek ściąga tłumy wiernych i obfite datki. "Prawdziwym skandalem jest fakt, że zarzuty przełożonych dotyczą tylko doktrynalnych aspektów przedstawiania Buddy jako Supermana. Nikt nie zwrócił uwagi na rażącą oczy komercjalizację wiary" - napisał Sanitsuda Ekachai, publicysta dziennika "Bangkok Post".
Budda zalecał obojętność wobec dóbr doczesnych - jedyne źródło utrzymania mnicha powinny stanowić dobrowolne datki wiernych. Najwięcej mężczyzn w pomarańczowych szatach można zobaczyć o świcie, gdy wyruszają, by zbierać dary, a przekupki i sklepikarze wkładają im do pękatych mis żebraczych owoce i porcje lepkiego ryżu zawiniętego w liście bananowca. Jałmużna powinna być skromna, ale w miarę jak rósł wpływ mnichów na decyzje gospodarcze i administracyjne kraju, stawała się coraz bardziej szczodra. Pomysłowego założyciela supermarketu ze święconą wodą można traktować z przymrużeniem oka. Charyzmatycznego przywódcę ruchu odnowy buddyjskiego ducha Phra Dhammachaya już nie. Jest on bohaterem toczącego się od roku procesu o defraudację około miliona dolarów.
Działający z błogosławieństwem Sanghi - najwyższej rady buddyzmu - ruch Phra Dhammachaya przypominał nowoczesną korporację zarządzaną według najnowocześniejszych metod marketingu. Żerował przede wszystkim na zamożnej tajskiej klasie średniej. Wierni nieraz sprzedawali swoje domy, by ofiarować je na "świat-łe" cele. Do wyłudzania pieniędzy używano różnych metod. Opat podawał się za wcielenie Buddy, obiecywał, że w zamian za datki jest w stanie uzdrawiać i zapewnić ofiarodawcy nirwanę - buddyjski odpowiednik zbawienia. Kolejne projekty upiększenia siedziby ruchu pozostawały na papierze, podczas gdy na każdy z nich zbierano ogromne sumy (budżet budowy "wielkiej świątyni" opiewał na 700 mln USD!).
Przekupieni dyrektorzy szkół i szpitali zmuszali studentów i młodszą kadrę do zapisywania się do klubów, w których wymagano od nich składania wysokich datków. Pieniędzmi obracano na giełdzie, posłużyły też do założenia firmy trudniącej się handlem paliwami płynnymi. Niebagatelnym źródłem dochodów była spekulacja darowanymi gruntami i posiadłościami ziemskimi. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że pieniądze były nagminnie przelewane na prywatne konta osób związanych z ruchem. Na przykład rachunek pochodzącej z biednej rodziny służącej opata, której oficjalnym zajęciem było zmienianie pościeli, urósł o 200 tys. USD.
Najwyższa rada buddyjska Sangha bała się w jakikolwiek sposób ustosunkować do działalności opata, nie został on nawet zawieszony w uprawnieniach kapłańskich. Dopiero oburzenie opinii publicznej doprowadziło do postawienia go przed sądem i pozbawienia pomarańczowej szaty. "Gdybyśmy tylko przestrzegali zasad, które dał nam Budda, nigdy by nie doszło do tego gorszącego skandalu" - oświadczył prof. Sulak Sivarksa.
Nie należy jednak zapominać, że na mnichach z sąsiedniej Birmy ciążą znacznie poważniejsze winy. Tamtejszy kler od lat popiera znajdującą się u władzy zbrodniczą juntę wojskową - Narodową Radę Przywrócenia Prawa i Porządku (SLORC) - odpowiedzialną za ludobójstwo i czystki etniczne. Jednym z chwytów propagandowych generałów SLORC jest demonstracyjne oddawanie czci buddyjskim oficjelom i otwieranie odrestaurowanych świątyń, a reżimowe gazety lubią wykorzystywać buddyjskie hasła do usprawiedliwiania status quo.
Każdy kolejny skandal z udziałem mnichów buduje mur nieufności między nimi a wiernymi. Tajscy komentatorzy są zgodni: jeśli supermarkety ze świętą wodą i parkingi na dziedzińcach świątyń będą dla mnichów ważniejsze niż nauki Buddy, mur będzie coraz wyższy. I kiedyś nie pozostanie nic innego, jak tylko zburzyć go z całym dorobkiem dwóch i pół tysiąca lat.
Pewien opat, którego klasztor znajduje się w środku zatłoczonego Bangkoku, wybudował na dziedzińcu świątyni przynoszący krociowe zyski parking. Wkrótce za jego przykładem poszło kilku innych mnichów. W świątyni Saman Chand powstał z kolei supermarket specjalizujący się w sprzedaży święconej wody pochodzącej z klasztorów z całego kraju. "Oszczędzamy wiernym wielu uciążliwych podróży w odległe zakątki Tajlandii" - reklamuje się pomysłowy "szef świątyni". W markecie można nawet kupić "koncentrat świętej wody" (do rozcieńczania deszczówką), a także na miejscu skorzystać z uzdrawiającej kąpieli - wystarczy, oczywiście złożywszy uprzednio odpowiednią jałmużnę, przekręcić kranik u stóp sporego Buddy, który jest w rzeczywistości zbiornikiem na wodę.
Przedstawiciele tajskiego resortu ds. religii nie potrafili zdecydować, czy należy usunąć znajdującą się na terenie jednej ze świątyń statuę Buddy, przedstawiającą go jako gotowego do startu Supermana ze stopą dumnie wspartą na replice ziemskiego globu. Według tradycji, wszelkie przedstawienia Buddy są święte i nie wolno ich niszczyć. Przedsiębiorczy opat protestował, tłumacząc, że nie usunie posągu, bowiem wizerunek ten został zbudowany dzięki wskazówkom anioła, a jego przybytek ściąga tłumy wiernych i obfite datki. "Prawdziwym skandalem jest fakt, że zarzuty przełożonych dotyczą tylko doktrynalnych aspektów przedstawiania Buddy jako Supermana. Nikt nie zwrócił uwagi na rażącą oczy komercjalizację wiary" - napisał Sanitsuda Ekachai, publicysta dziennika "Bangkok Post".
Budda zalecał obojętność wobec dóbr doczesnych - jedyne źródło utrzymania mnicha powinny stanowić dobrowolne datki wiernych. Najwięcej mężczyzn w pomarańczowych szatach można zobaczyć o świcie, gdy wyruszają, by zbierać dary, a przekupki i sklepikarze wkładają im do pękatych mis żebraczych owoce i porcje lepkiego ryżu zawiniętego w liście bananowca. Jałmużna powinna być skromna, ale w miarę jak rósł wpływ mnichów na decyzje gospodarcze i administracyjne kraju, stawała się coraz bardziej szczodra. Pomysłowego założyciela supermarketu ze święconą wodą można traktować z przymrużeniem oka. Charyzmatycznego przywódcę ruchu odnowy buddyjskiego ducha Phra Dhammachaya już nie. Jest on bohaterem toczącego się od roku procesu o defraudację około miliona dolarów.
Działający z błogosławieństwem Sanghi - najwyższej rady buddyzmu - ruch Phra Dhammachaya przypominał nowoczesną korporację zarządzaną według najnowocześniejszych metod marketingu. Żerował przede wszystkim na zamożnej tajskiej klasie średniej. Wierni nieraz sprzedawali swoje domy, by ofiarować je na "świat-łe" cele. Do wyłudzania pieniędzy używano różnych metod. Opat podawał się za wcielenie Buddy, obiecywał, że w zamian za datki jest w stanie uzdrawiać i zapewnić ofiarodawcy nirwanę - buddyjski odpowiednik zbawienia. Kolejne projekty upiększenia siedziby ruchu pozostawały na papierze, podczas gdy na każdy z nich zbierano ogromne sumy (budżet budowy "wielkiej świątyni" opiewał na 700 mln USD!).
Przekupieni dyrektorzy szkół i szpitali zmuszali studentów i młodszą kadrę do zapisywania się do klubów, w których wymagano od nich składania wysokich datków. Pieniędzmi obracano na giełdzie, posłużyły też do założenia firmy trudniącej się handlem paliwami płynnymi. Niebagatelnym źródłem dochodów była spekulacja darowanymi gruntami i posiadłościami ziemskimi. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że pieniądze były nagminnie przelewane na prywatne konta osób związanych z ruchem. Na przykład rachunek pochodzącej z biednej rodziny służącej opata, której oficjalnym zajęciem było zmienianie pościeli, urósł o 200 tys. USD.
Najwyższa rada buddyjska Sangha bała się w jakikolwiek sposób ustosunkować do działalności opata, nie został on nawet zawieszony w uprawnieniach kapłańskich. Dopiero oburzenie opinii publicznej doprowadziło do postawienia go przed sądem i pozbawienia pomarańczowej szaty. "Gdybyśmy tylko przestrzegali zasad, które dał nam Budda, nigdy by nie doszło do tego gorszącego skandalu" - oświadczył prof. Sulak Sivarksa.
Nie należy jednak zapominać, że na mnichach z sąsiedniej Birmy ciążą znacznie poważniejsze winy. Tamtejszy kler od lat popiera znajdującą się u władzy zbrodniczą juntę wojskową - Narodową Radę Przywrócenia Prawa i Porządku (SLORC) - odpowiedzialną za ludobójstwo i czystki etniczne. Jednym z chwytów propagandowych generałów SLORC jest demonstracyjne oddawanie czci buddyjskim oficjelom i otwieranie odrestaurowanych świątyń, a reżimowe gazety lubią wykorzystywać buddyjskie hasła do usprawiedliwiania status quo.
Każdy kolejny skandal z udziałem mnichów buduje mur nieufności między nimi a wiernymi. Tajscy komentatorzy są zgodni: jeśli supermarkety ze świętą wodą i parkingi na dziedzińcach świątyń będą dla mnichów ważniejsze niż nauki Buddy, mur będzie coraz wyższy. I kiedyś nie pozostanie nic innego, jak tylko zburzyć go z całym dorobkiem dwóch i pół tysiąca lat.
Więcej możesz przeczytać w 7/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.