"Dziennik Bridget Jones" i jego polski odpowiednik czyta się jak kobiecy magazyn bulwarowy. Mąż kicnął na dół i zrobił dzidziusia Joli" - mówi Judyta, polska Bridget Jones z książki Katarzyny Grocholi "Nigdy w życiu". Angielska powieść rozeszła się w zeszłym roku na polskim rynku w 100 tys. egzemplarzy. Jej polska replika może liczyć na podobny sukces - okazuje się, że samotne kobiety w Europie wyglądają i myślą podobnie.
Ścisły system liczenia kalorii, konieczność legitymowania się wpływowym i zaangażowanym mężczyzną oraz uznanie w sferach towarzyskich - oto reżim, w jakim bytują wyzwolone kobiety po obu stronach kanału La Manche. Zasady tej tyranii narzucają nie pracodawcy, lecz wszechobecna opi-nia publiczna, sterowana przez kolorowe magazyny. "Wychowałam się na Cosmopolitan, zostałam wpędzona w kompleksy przez supermodelki i nadmiar psychotestów - rekapituluje Bridget Jones - i wiem, że ani moja osobowość, ani ciało nie sprostają żadnym standardom, jeśli pozostawię je samym sobie".
Judyta, polska Bridget, pracuje, żeby było pikantniej, w dziale listów magazynu dla pań. Sama bezradna wobec problemów porzuconej czterdziestolatki, produkuje setki dobrych rad dla kobiet zagubionych w dżungli życia. Powieść wzmacnia grupową solidarność kobiet, którym zwalił się na głowę nadmiar problemów. Jedne się rozwiązuje, inne - przeczekuje. Kiedy Judyta rozpoczyna budowę własnego domu, z premedytacją nie sporządza kosztorysu. Sumienne wyliczenie, na ile stać skromną dziennikarkę, która sprzedała dotychczasowe mieszkanie, mogłoby ją zniechęcić do podjęcia budowy. A tak, nieuchwytnym polskim sposobem jakoś się udaje doprowadzić rzecz do końca.
Tu jednak odsłania się zasadnicza różnica między bohaterką polską a brytyjską. Angielka nie może sobie pozwolić na improwizację. Jeżeli udaje się do biura czy na przyjęcie, zaczyna od wyszukania liderów narzucających towarzystwu zasady dobrego smaku i ich naśladuje. W polskich salonach i redakcjach panuje tymczasem pełna improwizacja. Za to samo redaktor naczelny może albo pochwalić, albo zrugać. Jeżeli ktoś spóźnia się do pracy, ponieważ załatwia sprawy prywatne, powinien podać powód, który usatysfakcjonuje również współpracowników, na przykład zadeklarować, że zepsuł mu się stary samochód - tylko na taki go stać - i musiał go pchać. Otóż to, sztuka naszego życia polega na umiejętności ślizgania się. Tego nie nauczy żaden poradnik - tę umiejętność trzeba wchłonąć przez wieloletnie zasiedzenie nad Wisłą.
Dyskretne, ale dojmujące różnice można też wyśledzić w sferze emancypacji. Anglicy stają do wyścigów z kobietami na prawach partnerskich. W Polsce - inaczej. Mężczyzna służy do zarabiania pieniędzy, a spełniwszy swój obowiązek, czuje się uprawniony do kosztowania męskich rozrywek i pozostawienia domu na głowie małżonki. Inna sprawa, że część z tych rozrywek polega na przywabianiu innych pań, co czasami kończy się rozwodem.
Replikę angielskiego romansu biurowego czyta się w Polsce w roku 2001 bez poczucia obcowania z egzotycznym materiałem fabularnym - w naszym kraju po dziesięciu latach intensywnej wolnorynkowej propagandy skokowo zwiększyła się liczba kobiet, dla których czterdziestka nie oznacza smugi cienia, ale otwarcie nowego etapu życiowej i zawodowej kariery. Problem polega na tym, że przytłaczająca większość magazynowego poradnictwa adresowana była do tej pory do kobiet w okolicach trzydziestki. One musiały się podobać i inwestować w siebie zgodnie z gazetowymi radami. Polski "Dziennik Bridget Jones" pisany jest natomiast dla pań o dekadę starszych, którym zaspokojenie aspiracji dotyczących kobiecej atrakcyjności przychodzi już znacznie trudniej.
Powieści o brytyjskiej i polskiej Bridget czyta się jak damski magazyn bulwarowy. Tekst nie biegnie tu zamaszyście od lewej do prawej, lecz składa się z krótkich zdań pisanych w słupku, jedno pod drugim. Epizody biuroworodzinne nie dość, że są posegregowane według dat, to jeszcze poszatkowane na parozdaniowe porcje. Można przeczytać kawałek tu, kawałek tam, prześlizgnąć się po stroniczce, opuścić parę rozdziałów, a i tak nie straci się kontaktu z biegiem wydarzeń. Starszym czytelniczkom taki układ przypomina z pewnością odsłuch radiowych Matysiaków. Te młodsze zaś widzą w "Dzienniku Bridget Jones" technikę literacką, która o krok wyprzedza harlequiny.
Judyta, polska Bridget, pracuje, żeby było pikantniej, w dziale listów magazynu dla pań. Sama bezradna wobec problemów porzuconej czterdziestolatki, produkuje setki dobrych rad dla kobiet zagubionych w dżungli życia. Powieść wzmacnia grupową solidarność kobiet, którym zwalił się na głowę nadmiar problemów. Jedne się rozwiązuje, inne - przeczekuje. Kiedy Judyta rozpoczyna budowę własnego domu, z premedytacją nie sporządza kosztorysu. Sumienne wyliczenie, na ile stać skromną dziennikarkę, która sprzedała dotychczasowe mieszkanie, mogłoby ją zniechęcić do podjęcia budowy. A tak, nieuchwytnym polskim sposobem jakoś się udaje doprowadzić rzecz do końca.
Tu jednak odsłania się zasadnicza różnica między bohaterką polską a brytyjską. Angielka nie może sobie pozwolić na improwizację. Jeżeli udaje się do biura czy na przyjęcie, zaczyna od wyszukania liderów narzucających towarzystwu zasady dobrego smaku i ich naśladuje. W polskich salonach i redakcjach panuje tymczasem pełna improwizacja. Za to samo redaktor naczelny może albo pochwalić, albo zrugać. Jeżeli ktoś spóźnia się do pracy, ponieważ załatwia sprawy prywatne, powinien podać powód, który usatysfakcjonuje również współpracowników, na przykład zadeklarować, że zepsuł mu się stary samochód - tylko na taki go stać - i musiał go pchać. Otóż to, sztuka naszego życia polega na umiejętności ślizgania się. Tego nie nauczy żaden poradnik - tę umiejętność trzeba wchłonąć przez wieloletnie zasiedzenie nad Wisłą.
Dyskretne, ale dojmujące różnice można też wyśledzić w sferze emancypacji. Anglicy stają do wyścigów z kobietami na prawach partnerskich. W Polsce - inaczej. Mężczyzna służy do zarabiania pieniędzy, a spełniwszy swój obowiązek, czuje się uprawniony do kosztowania męskich rozrywek i pozostawienia domu na głowie małżonki. Inna sprawa, że część z tych rozrywek polega na przywabianiu innych pań, co czasami kończy się rozwodem.
Replikę angielskiego romansu biurowego czyta się w Polsce w roku 2001 bez poczucia obcowania z egzotycznym materiałem fabularnym - w naszym kraju po dziesięciu latach intensywnej wolnorynkowej propagandy skokowo zwiększyła się liczba kobiet, dla których czterdziestka nie oznacza smugi cienia, ale otwarcie nowego etapu życiowej i zawodowej kariery. Problem polega na tym, że przytłaczająca większość magazynowego poradnictwa adresowana była do tej pory do kobiet w okolicach trzydziestki. One musiały się podobać i inwestować w siebie zgodnie z gazetowymi radami. Polski "Dziennik Bridget Jones" pisany jest natomiast dla pań o dekadę starszych, którym zaspokojenie aspiracji dotyczących kobiecej atrakcyjności przychodzi już znacznie trudniej.
Powieści o brytyjskiej i polskiej Bridget czyta się jak damski magazyn bulwarowy. Tekst nie biegnie tu zamaszyście od lewej do prawej, lecz składa się z krótkich zdań pisanych w słupku, jedno pod drugim. Epizody biuroworodzinne nie dość, że są posegregowane według dat, to jeszcze poszatkowane na parozdaniowe porcje. Można przeczytać kawałek tu, kawałek tam, prześlizgnąć się po stroniczce, opuścić parę rozdziałów, a i tak nie straci się kontaktu z biegiem wydarzeń. Starszym czytelniczkom taki układ przypomina z pewnością odsłuch radiowych Matysiaków. Te młodsze zaś widzą w "Dzienniku Bridget Jones" technikę literacką, która o krok wyprzedza harlequiny.
Więcej możesz przeczytać w 7/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.