Rozmowa z WONG KAR-WAIEM, reżyserem filmowym
Rafał B. Niemojewski: - Akcja pana najnowszego filmu rozgrywa się na początku lat 60. Czy współczesny wielkomiejski pejzaż Hongkongu przestał pana inspirować?
Wong Kar-Wai: - Nie, ale w obliczu zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach, coraz bardziej interesuje mnie jego przeszłość. Lata 60. to okres o niepowtarzalnej atmosferze, który wspominam z wyjątkową nostalgią. Moi bohaterowie należą do specyficznej grupy etnicznej zamieszkującej kolonię w owych czasach - emigrantów przybyłych z Szanghaju po 1949 r. W Hongkongu żyli oni w hermetycznej wspólnocie, unikając kontaktów z lokalną populacją kantończyków. Mieli własny język i obyczaje, nawet własne kina, w których oglądali filmy w języku mandaryńskim. Pochodzę z tego środowiska. W "Spragnionych miłości" starałem się oddać atmosferę mojego dzieciństwa.
- Już tytuł wskazuje, że to bardzo nastrojowy obraz, znacznie spokojniejszy od poprzednich pańskich dokonań. Czy to trwała zmiana?
- Raczej zrządzenie losu. W czasie kręcenia zdjęć mój operator Christopher Doyle musiał opuścić plan, aby rozpocząć pracę w USA. W rezultacie prawie cała odpowiedzialność za wizualną oprawę filmu spadła na mnie. Nie ma w nim ujęć kręconych "z ręki", nieoczekiwanych przebłysków światła i innych elementów składających się na styl Doyle’a. Wraz z Markiem Li Ping-bingiem, który zastąpił Christophera, starałem się nakręcić wiele statycznych planów, którym rytm nadałem dopiero w fazie montażu.
- W "Spragnionych miłości" upływ czasu manifestuje się bardziej zmianami kostiumów niż chronologicznym porządkiem opowiadanej historii...
- Chciałem przedstawić kontrast między tym, co odchodzi z biegiem czasu, a tym, co pozostaje w ludziach niezmienne. Tym, co zmienia się wraz z rozwojem relacji między dwojgiem bohaterów, jest powierzchowność; suknie noszone przez Li-Chun, elementy garderoby pana Chow czy wystrój wnętrz. Jest także wiele innych elementów symbolizujących zmiany, ale, niestety, większość z nich dla europejskiej publiczności pozostaje niezauważalna, na przykład sezonowość szanghajskiej kuchni, której roczny cykl potraw dla wielu Chińczyków pełni funkcję kalendarza.
- Historię swoich bohaterów opowiada pan w bardzo eliptyczny sposób, jedynie sugerując niektóre najważniejsze dla jej przebiegu wydarzenia.
- Większość reżyserów konstruuje swoje obrazy. Moja praca polega na dekonstrukcji. Nie jest to może najoszczędniejszy sposób produkcji, ale tak właśnie lubię pracować. Z całego materiału, jaki nakręciliśmy podczas piętnastu miesięcy, w filmie znalazła się może jedna czwarta. Chciałem, by widz miał wrażenie, że wszystkie sceny wycięte podczas montażu rzeczywiście się zdarzyły. Dlatego musiałem je nakręcić, czasem wiedząc z góry, że nigdy nie pojawią się na ekranie. Przy montażu najpierw odrzuciłem elementy, które w najbardziej dobitny sposób prezentowały przebieg historii. Usunąłem odpowiedzi, pozostawiając pytania.
- Następny pana obraz ma nosić tytuł "Rok 2046". Czy to polityczna prowokacja z pana strony?
- Nie chciałbym, aby ten film odbierany był jako prowokacja albo polityczna satyra. 2046 to rzeczywiście symboliczna data - upłynie wtedy wiek od wydzierżawienia Hongkongu przez Brytyjczyków i pół wieku od jego powrotu do Chin. Tym samym zakończy się zapowiedziany przez Deng Xiaopinga okres "dwóch systemów w jednym kraju". Nie mam jednak odwagi spekulować, jak się potoczą dalsze losy Hongkongu. Po raz kolejny poszukiwał będę tego, co pozostaje niezmienne, nawet w obliczu historycznych zawirowań. Film ma się składać z trzech historii opowiadających o relacjach miedzy ludźmi i androidami. Każdy z epizodów będzie oparty na libretcie jednej ze słynnych zachodnich XIX-wiecznych oper.
Wong Kar-Wai: - Nie, ale w obliczu zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach, coraz bardziej interesuje mnie jego przeszłość. Lata 60. to okres o niepowtarzalnej atmosferze, który wspominam z wyjątkową nostalgią. Moi bohaterowie należą do specyficznej grupy etnicznej zamieszkującej kolonię w owych czasach - emigrantów przybyłych z Szanghaju po 1949 r. W Hongkongu żyli oni w hermetycznej wspólnocie, unikając kontaktów z lokalną populacją kantończyków. Mieli własny język i obyczaje, nawet własne kina, w których oglądali filmy w języku mandaryńskim. Pochodzę z tego środowiska. W "Spragnionych miłości" starałem się oddać atmosferę mojego dzieciństwa.
- Już tytuł wskazuje, że to bardzo nastrojowy obraz, znacznie spokojniejszy od poprzednich pańskich dokonań. Czy to trwała zmiana?
- Raczej zrządzenie losu. W czasie kręcenia zdjęć mój operator Christopher Doyle musiał opuścić plan, aby rozpocząć pracę w USA. W rezultacie prawie cała odpowiedzialność za wizualną oprawę filmu spadła na mnie. Nie ma w nim ujęć kręconych "z ręki", nieoczekiwanych przebłysków światła i innych elementów składających się na styl Doyle’a. Wraz z Markiem Li Ping-bingiem, który zastąpił Christophera, starałem się nakręcić wiele statycznych planów, którym rytm nadałem dopiero w fazie montażu.
- W "Spragnionych miłości" upływ czasu manifestuje się bardziej zmianami kostiumów niż chronologicznym porządkiem opowiadanej historii...
- Chciałem przedstawić kontrast między tym, co odchodzi z biegiem czasu, a tym, co pozostaje w ludziach niezmienne. Tym, co zmienia się wraz z rozwojem relacji między dwojgiem bohaterów, jest powierzchowność; suknie noszone przez Li-Chun, elementy garderoby pana Chow czy wystrój wnętrz. Jest także wiele innych elementów symbolizujących zmiany, ale, niestety, większość z nich dla europejskiej publiczności pozostaje niezauważalna, na przykład sezonowość szanghajskiej kuchni, której roczny cykl potraw dla wielu Chińczyków pełni funkcję kalendarza.
- Historię swoich bohaterów opowiada pan w bardzo eliptyczny sposób, jedynie sugerując niektóre najważniejsze dla jej przebiegu wydarzenia.
- Większość reżyserów konstruuje swoje obrazy. Moja praca polega na dekonstrukcji. Nie jest to może najoszczędniejszy sposób produkcji, ale tak właśnie lubię pracować. Z całego materiału, jaki nakręciliśmy podczas piętnastu miesięcy, w filmie znalazła się może jedna czwarta. Chciałem, by widz miał wrażenie, że wszystkie sceny wycięte podczas montażu rzeczywiście się zdarzyły. Dlatego musiałem je nakręcić, czasem wiedząc z góry, że nigdy nie pojawią się na ekranie. Przy montażu najpierw odrzuciłem elementy, które w najbardziej dobitny sposób prezentowały przebieg historii. Usunąłem odpowiedzi, pozostawiając pytania.
- Następny pana obraz ma nosić tytuł "Rok 2046". Czy to polityczna prowokacja z pana strony?
- Nie chciałbym, aby ten film odbierany był jako prowokacja albo polityczna satyra. 2046 to rzeczywiście symboliczna data - upłynie wtedy wiek od wydzierżawienia Hongkongu przez Brytyjczyków i pół wieku od jego powrotu do Chin. Tym samym zakończy się zapowiedziany przez Deng Xiaopinga okres "dwóch systemów w jednym kraju". Nie mam jednak odwagi spekulować, jak się potoczą dalsze losy Hongkongu. Po raz kolejny poszukiwał będę tego, co pozostaje niezmienne, nawet w obliczu historycznych zawirowań. Film ma się składać z trzech historii opowiadających o relacjach miedzy ludźmi i androidami. Każdy z epizodów będzie oparty na libretcie jednej ze słynnych zachodnich XIX-wiecznych oper.
Więcej możesz przeczytać w 7/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.