Trudno mi się zgodzić z tezą Justyny Kobus ("Dotyk tajemnicy", nr 3), że od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego "w polskim kinie brakowało wielkich pytań". Wymienię dwa tytuły: "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Krzysztofa Zanussiego i "Deszczowy żołnierz" Wiesława Saniewskiego. O pierwszym w polskiej prasie pisano dużo i dobrze. Drugi, o ile wiem, do dzisiaj w polskich kinach nie jest obecny
Dotyk tajemnicy
Trudno mi się zgodzić z tezą Justyny Kobus ("Dotyk tajemnicy", nr 3), że od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego "w polskim kinie brakowało wielkich pytań". Wymienię dwa tytuły: "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Krzysztofa Zanussiego i "Deszczowy żołnierz" Wiesława Saniewskiego. O pierwszym w polskiej prasie pisano dużo i dobrze. Drugi, o ile wiem, do dzisiaj w polskich kinach nie jest obecny. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć. Oglądałem film Saniewskiego trzy lata temu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie z grupą znajomych, w tym dziennikarzy, zaproszonych przez znanego krytyka Roda Webba, byłego dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Sydney, znawcę polskiego kina. Nikt nie miał wątpliwości, że "Deszczowy żołnierz" to film wybitny. Znalazło to wyraz nie tylko w entuzjastycznych opiniach po projekcji, ale również na szpaltach "Variety", największego branżowego pisma na świecie, gdzie ukazała się pozytywna recenzja. Największymi walorami filmu - oprócz znakomitej reżyserii, gry aktorów i wspaniałych zdjęć Skwirczyńskiego - było stawianie ważnych pytań i tajemnica. Justyna Kobus pisze: "Próżno dziś szukać metafizycznych ciągot w rodzimym kinie". "Deszczowy żołnierz" w sposób niemal doskonały tych spraw dotyka. Saniewski - tak jak Peter Weir w "Pikniku pod wiszącą skałą" - mówi, że "nie wszystko na tym świecie da się objąć rozumem". "Deszczowy żołnierz" jest bez wątpienia filmem trudnym, zbyt trudnym dla telenowelowej publiczności. Należy jednak tym bardziej walczyć, żeby polska widownia mogła ten piękny i poruszający film zobaczyć.
JAN WITKE
Monachium
Zużyty sztandar mediów
Postulaty Tomasza Raczka ("Zużyty sztandar mediów", nr 4) o konieczności programowych i jakościowych przeobrażeń telewizji publicznej są ze wszech miar słuszne. Nawet najbardziej zagorzałych miłośników srebrnego ekranu znudzą i odstraszą w końcu beznadziejne sitcomy, płycizna filmów akcji, kalki zagranicznych teleturniejów oraz koszmar publicystycznych gadających głów. Trudno się zachwycać "łatwizną licencyjnej komercji", nad którą autor "Ekranu osobistego" ubolewał już wcześniej. Jednak "niech żywi nie tracą nadziei!". Oto w jednym z ostatnich rankingów osobowości telewizyjnych zwyciężył ksiądz Jan Twardowski! Stało się tak dzięki nadanemu w czasie świąt filmowi o tym wspaniałym człowieku. Czyli można i tak: mądrze, pięknie, porywająco. Przekaz wartości - bezsporny, zainteresowanie i atrakcyjność - również. Przynajmniej część publiczności oczekuje tego, co ważne, piękne, dalekie od przeciętności i bylejakości, przemyślane w treści i formie.
ELŻBIETA JACKOWSKA
Grudziądz
Potrząsnęli Polską/
Jerzy S. Mac pisze o Andrzeju Gołocie, że skompromitował się za bardzo duże pieniądze ("Portret nie do zachęty", nr 1). Mam inne zdanie. Przypominam, że nie pieniądze są siłą napędową kariery Andrzeja Gołoty. Gdyby tak było, siedziałby w Niemczech i nie wyjeżdżając za ocean, obijał bokserów trzeciej i czwartej ligi. O sile boksu amerykańskiego najlepiej przekonał się niepokonany w Europie wielki Kliczko, który w Stanach Zjednoczonych przegrał ze zwykłym wyrobnikiem. Dla mnie Gołota zasługuje na szacunek właśnie teraz, kiedy wielu nie chce nawet podać mu ręki. Przecież mógł wybrać drogę Dariusza Michalczewskiego i za większe pieniądze tłuc słabszych przeciwników. Wydaje mi się, że Gołota uwierzył w mit Ameryki i zaakceptował regułę, że zwycięzca bierze wszystko, a przegranemu nie zostaje nic.
KRZYSZTOF DĄBROWSKI
Trudno mi się zgodzić z tezą Justyny Kobus ("Dotyk tajemnicy", nr 3), że od śmierci Krzysztofa Kieślowskiego "w polskim kinie brakowało wielkich pytań". Wymienię dwa tytuły: "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" Krzysztofa Zanussiego i "Deszczowy żołnierz" Wiesława Saniewskiego. O pierwszym w polskiej prasie pisano dużo i dobrze. Drugi, o ile wiem, do dzisiaj w polskich kinach nie jest obecny. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć. Oglądałem film Saniewskiego trzy lata temu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie z grupą znajomych, w tym dziennikarzy, zaproszonych przez znanego krytyka Roda Webba, byłego dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Sydney, znawcę polskiego kina. Nikt nie miał wątpliwości, że "Deszczowy żołnierz" to film wybitny. Znalazło to wyraz nie tylko w entuzjastycznych opiniach po projekcji, ale również na szpaltach "Variety", największego branżowego pisma na świecie, gdzie ukazała się pozytywna recenzja. Największymi walorami filmu - oprócz znakomitej reżyserii, gry aktorów i wspaniałych zdjęć Skwirczyńskiego - było stawianie ważnych pytań i tajemnica. Justyna Kobus pisze: "Próżno dziś szukać metafizycznych ciągot w rodzimym kinie". "Deszczowy żołnierz" w sposób niemal doskonały tych spraw dotyka. Saniewski - tak jak Peter Weir w "Pikniku pod wiszącą skałą" - mówi, że "nie wszystko na tym świecie da się objąć rozumem". "Deszczowy żołnierz" jest bez wątpienia filmem trudnym, zbyt trudnym dla telenowelowej publiczności. Należy jednak tym bardziej walczyć, żeby polska widownia mogła ten piękny i poruszający film zobaczyć.
JAN WITKE
Monachium
Zużyty sztandar mediów
Postulaty Tomasza Raczka ("Zużyty sztandar mediów", nr 4) o konieczności programowych i jakościowych przeobrażeń telewizji publicznej są ze wszech miar słuszne. Nawet najbardziej zagorzałych miłośników srebrnego ekranu znudzą i odstraszą w końcu beznadziejne sitcomy, płycizna filmów akcji, kalki zagranicznych teleturniejów oraz koszmar publicystycznych gadających głów. Trudno się zachwycać "łatwizną licencyjnej komercji", nad którą autor "Ekranu osobistego" ubolewał już wcześniej. Jednak "niech żywi nie tracą nadziei!". Oto w jednym z ostatnich rankingów osobowości telewizyjnych zwyciężył ksiądz Jan Twardowski! Stało się tak dzięki nadanemu w czasie świąt filmowi o tym wspaniałym człowieku. Czyli można i tak: mądrze, pięknie, porywająco. Przekaz wartości - bezsporny, zainteresowanie i atrakcyjność - również. Przynajmniej część publiczności oczekuje tego, co ważne, piękne, dalekie od przeciętności i bylejakości, przemyślane w treści i formie.
ELŻBIETA JACKOWSKA
Grudziądz
Potrząsnęli Polską/
Jerzy S. Mac pisze o Andrzeju Gołocie, że skompromitował się za bardzo duże pieniądze ("Portret nie do zachęty", nr 1). Mam inne zdanie. Przypominam, że nie pieniądze są siłą napędową kariery Andrzeja Gołoty. Gdyby tak było, siedziałby w Niemczech i nie wyjeżdżając za ocean, obijał bokserów trzeciej i czwartej ligi. O sile boksu amerykańskiego najlepiej przekonał się niepokonany w Europie wielki Kliczko, który w Stanach Zjednoczonych przegrał ze zwykłym wyrobnikiem. Dla mnie Gołota zasługuje na szacunek właśnie teraz, kiedy wielu nie chce nawet podać mu ręki. Przecież mógł wybrać drogę Dariusza Michalczewskiego i za większe pieniądze tłuc słabszych przeciwników. Wydaje mi się, że Gołota uwierzył w mit Ameryki i zaakceptował regułę, że zwycięzca bierze wszystko, a przegranemu nie zostaje nic.
KRZYSZTOF DĄBROWSKI
Więcej możesz przeczytać w 7/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.