Czy można przestraszyć prących do władzy działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej i odebrać im sporą część głosów? Można - zmuszając SLD do zaprezentowania nie tylko warszawskich elit, ale przede wszystkim kadr w terenie. A tam zza uśmiechniętego oblicza Leszka Millera czy Krzysztofa Janika wyłania się twarz towarzysza Szmaciaka.
Czy można przestraszyć prących do władzy działaczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej i odebrać im sporą część głosów? Można - zmuszając SLD do zaprezentowania nie tylko warszawskich elit, ale przede wszystkim kadr w terenie. A tam zza uśmiechniętego oblicza Leszka Millera czy Krzysztofa Janika wyłania się twarz towarzysza Szmaciaka. Ujawnieniu prawdziwszego oblicza sojuszu mogłaby pomóc inicjatywa posłów Akcji Wyborczej Solidarność, którzy chcą zastąpienia wyborów proporcjonalnych większościowymi - z okręgami jednomandatowymi. Mimo że pomysł ten nie ma raczej szans powodzenia, wywołał popłoch w szeregach SLD. Przyjęcie ordynacji większościowej mogłoby bowiem oznaczać przegraną w walce o władzę. Leszek Miller robi dobrą minę do złej gry, gdy twierdzi, że dzięki ordynacji większościowej sojusz zdobyłby 70 proc. głosów. Mógłby nie zdobyć nawet dwudziestoprocentowego poparcia.
Obecnie jest tak: głosujący musi wybierać między różnymi listami partyjnymi, na których większość nazwisk pretendentów do poselskiego fotela nie jest mu znana. Toteż, dokonując skreśleń, najczęściej kieruje się znakiem firmowym, czyli nazwą partii, ewentualnie również nazwiskiem lidera listy ("lokomotywy"), którym z reguły jest polityk popularny. O tym, kto zostanie posłem, decydują w ogromnym stopniu aparaty partyjne układające listy w okręgach, listę krajową i dbające o reklamę swojego logo.
Tymczasem może być tak jak w wyborach prezydenckich: każda partia w okręgu wyborczym wystawi nie listę, lecz kandydata. Głosujący będzie więc optował na rzecz jednej z kilku osób, dokładnie podczas kampanii "prześwietlonych", między innymi przez rywali. Do Sejmu dostanie się kandydat, który otrzyma ponad 50 proc. głosów. Jeżeli żaden nie zdobędzie większości, odbędzie się druga tura wyborów, w której zmierzą się dwaj najsilniejsi kandydaci z pierwszej tury. O zwycięstwie zdecyduje wiarygodność pretendenta, jego sprawność, inteligencja, wiarygodność.
Blok, któremu przewodzi Leszek Miller, ma najsprawniejszy aparat, znakomicie dbający o atrakcyjność wabika, jakim jest logo SLD. Wyborca, patrząc na listę sojuszu, widzi twarz Leszka Millera, Włodzimierza Cimoszewicza, Krzysztofa Janika, Andrzeja Celińskiego, a w pewnym stopniu także Aleksandra Kwaśniewskiego. Kogo jednak zobaczy, gdy nie będzie listy? Przede wszystkim lokalnych liderów ugrupowania. A są to postacie tak interesujące, jak Zdzisław Chrobot, wiceprezydent Kielc z nominacji SLD, wytaczający się z samochodu w stanie aż za bardzo wskazującym na spożycie alkoholu. Ujawniliby się aktywiści, którzy na Pomorzu, Kujawach, w Lubuskiem, Wałbrzychu czy Lesznie umiejętnie łączą działalność polityczną z obsadzaniem władz spółek komunalnych czy wygrywaniem korzystnych przetargów publicznych. Przed wyborcami przewinęłaby się plejada takich postaci, jak Małgorzata Kufel, żona posła SLD, która jako wiceprezydent Grudziądza bezpodstawnie zwolniła dyrektora tamtejszego szpitala.
I bez ordynacji większościowej tacy socjaldemokraci mogą przestraszyć wyborców. Aby tego uniknąć, Leszek Miller prewencyjnie grozi niecierpliwym działaczom palcem. W partyjnych sądach wre praca. "Mamy długą pamięć" - grozi aktywistom przewodniczący w imieniu kierownictwa, zapowiadając, że każdy, kto nie powstrzyma odruchu chapania, nie znajdzie się na listach wyborczych. Innymi słowy, do dołów trafia komunikat: "Wytrzymajcie, koledzy, do wyborów". Ale koledzy nie wytrzymują. Delegaci na regionalną konwencję SLD nie przyjęli rezygnacji wiceprezydenta Chrobota, gdyż doszli do wniosku, że samo ujawnienie faktu prowadzenia samochodu po pijanemu jest już bardzo dotkliwą karą. "Obrzydlistwo", jakiego dopuściły się media, nie może być podstawą do karania "Zdzisia" - utrzymują kieleccy działacze sojuszu.
Ordynacja większościowa pozwoliłaby w wielu okręgach na ujawnienie prawdziwych twarzy i charakterów różnych Zdzisiów, gdyż to przede wszystkim oni tworzą SLD. Problemem jest tylko to, że do uchwalenia większościowej ordynacji potrzeba czasu, którego zabraknie. Tak więc, choć prawica znalazła sposób na ujawnienie "drugiej strony" SLD, będzie on bezużyteczny. A po wyborach sojusz sam już odkryje twarz ludzi z betonu.
Obecnie jest tak: głosujący musi wybierać między różnymi listami partyjnymi, na których większość nazwisk pretendentów do poselskiego fotela nie jest mu znana. Toteż, dokonując skreśleń, najczęściej kieruje się znakiem firmowym, czyli nazwą partii, ewentualnie również nazwiskiem lidera listy ("lokomotywy"), którym z reguły jest polityk popularny. O tym, kto zostanie posłem, decydują w ogromnym stopniu aparaty partyjne układające listy w okręgach, listę krajową i dbające o reklamę swojego logo.
Tymczasem może być tak jak w wyborach prezydenckich: każda partia w okręgu wyborczym wystawi nie listę, lecz kandydata. Głosujący będzie więc optował na rzecz jednej z kilku osób, dokładnie podczas kampanii "prześwietlonych", między innymi przez rywali. Do Sejmu dostanie się kandydat, który otrzyma ponad 50 proc. głosów. Jeżeli żaden nie zdobędzie większości, odbędzie się druga tura wyborów, w której zmierzą się dwaj najsilniejsi kandydaci z pierwszej tury. O zwycięstwie zdecyduje wiarygodność pretendenta, jego sprawność, inteligencja, wiarygodność.
Blok, któremu przewodzi Leszek Miller, ma najsprawniejszy aparat, znakomicie dbający o atrakcyjność wabika, jakim jest logo SLD. Wyborca, patrząc na listę sojuszu, widzi twarz Leszka Millera, Włodzimierza Cimoszewicza, Krzysztofa Janika, Andrzeja Celińskiego, a w pewnym stopniu także Aleksandra Kwaśniewskiego. Kogo jednak zobaczy, gdy nie będzie listy? Przede wszystkim lokalnych liderów ugrupowania. A są to postacie tak interesujące, jak Zdzisław Chrobot, wiceprezydent Kielc z nominacji SLD, wytaczający się z samochodu w stanie aż za bardzo wskazującym na spożycie alkoholu. Ujawniliby się aktywiści, którzy na Pomorzu, Kujawach, w Lubuskiem, Wałbrzychu czy Lesznie umiejętnie łączą działalność polityczną z obsadzaniem władz spółek komunalnych czy wygrywaniem korzystnych przetargów publicznych. Przed wyborcami przewinęłaby się plejada takich postaci, jak Małgorzata Kufel, żona posła SLD, która jako wiceprezydent Grudziądza bezpodstawnie zwolniła dyrektora tamtejszego szpitala.
I bez ordynacji większościowej tacy socjaldemokraci mogą przestraszyć wyborców. Aby tego uniknąć, Leszek Miller prewencyjnie grozi niecierpliwym działaczom palcem. W partyjnych sądach wre praca. "Mamy długą pamięć" - grozi aktywistom przewodniczący w imieniu kierownictwa, zapowiadając, że każdy, kto nie powstrzyma odruchu chapania, nie znajdzie się na listach wyborczych. Innymi słowy, do dołów trafia komunikat: "Wytrzymajcie, koledzy, do wyborów". Ale koledzy nie wytrzymują. Delegaci na regionalną konwencję SLD nie przyjęli rezygnacji wiceprezydenta Chrobota, gdyż doszli do wniosku, że samo ujawnienie faktu prowadzenia samochodu po pijanemu jest już bardzo dotkliwą karą. "Obrzydlistwo", jakiego dopuściły się media, nie może być podstawą do karania "Zdzisia" - utrzymują kieleccy działacze sojuszu.
Ordynacja większościowa pozwoliłaby w wielu okręgach na ujawnienie prawdziwych twarzy i charakterów różnych Zdzisiów, gdyż to przede wszystkim oni tworzą SLD. Problemem jest tylko to, że do uchwalenia większościowej ordynacji potrzeba czasu, którego zabraknie. Tak więc, choć prawica znalazła sposób na ujawnienie "drugiej strony" SLD, będzie on bezużyteczny. A po wyborach sojusz sam już odkryje twarz ludzi z betonu.
Więcej możesz przeczytać w 8/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.