Co pewien czas przed ludem staje dostojnik rządowy i z dumą oświadcza, że gospodarka polska jest bardziej sprywatyzowana i bardziej rynkowa niż na przykład grecka. Na potwierdzenie tej tezy podaje kilka cyfr oraz dyscyplinę dodatkową i końcówkę banderoli. Bardzo by to było wesołe, gdyby nie było takie śmieszne. W rzeczywistości mamy bowiem gospodarkę straszliwie zetatyzowaną, zbiurokratyzowaną i kiepsko zarządzaną.
I nie może być inaczej, skoro mamy tak wiele ministerstw i urzędów, których szefowie zajmują się głównie tym, aby koledze ze swojej formacji zrobić koło pióra. W owym rządowym wielokącie bermudzkim giną nie samoloty i statki, lecz państwo.
Co gorsza, wcale nie wiadomo, czy podane przez wspomnianego dostojnika liczby, dyscyplina dodatkowa i końcówka banderoli są prawdziwe. Od 7 grudnia bowiem w totalizatorze nie działa rada nadzorcza, czyli de facto jedna z bogatszych firm państwowych funkcjonuje nielegalnie. I to jak funkcjonuje! Trwają prace nad wartym pół miliarda złotych przetargiem na operatora systemu on line, przejęciem torów na Służewcu oraz Polskiego Monopolu Loteryjnego (swoją drogą, doprowadzenie tych przedsiębiorstw do upadłości jest majstersztykiem, który powinna wyjaśnić prokuratura).
A cały nierząd w fabryce pieniędzy, jaką jest totek, brał się z tego, że minister Chronowski nie chciał (mimo że prawnie był do tego zobowiązany) podzielić się władzą z ministrem Baucem. Tak bardzo nie chciał, że aż minister Bauc musiał napisać list do premiera, sugerujący, że "chciałby wierzyć", iż działania ministra nie mają związku z tym, że pewni panowie dokonują czynu eufemistycznie zwanego przez ekonomistów spontaniczną prywatyzacją.
Rozumiem, że panowie Bauc i Chronowski mogą się nie lubić. Muszę jednak stanowczo zaprotestować przeciwko sytuacji, w której wokół smacznego kąska własności państwowej (a więc także mojej) roznosi się fetor, a pan premier udaje, że wszystko jest w najlepszym porządku. Podobne wrażenia wywołuje we mnie również afera w PZU. I tutaj mamy do czynienia z działaniami budzącymi zrozumiałe podejrzenia o ochronę prywaty i szkodzenie interesom Polski oraz wywołującymi pyskówki między ministrami. I w tym wypadku pan premier zachował olimpijski spokój.
Zasady polityki gospodarczej rządu (jeżeli takowe istnieją) minister skarbu naruszył także w sprawie Rafinerii Gdańskiej. W chwili gdy rząd stanął do boju z inflacją, obiecując demonopolizację gospodarki, minister Chronowski spokojnie oświadczył, że PKN Orlen powinien wziąć udział w prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej. Była to już tak jawna bzdura, że wicepremier i minister gospodarki Janusz Steinhoff zmuszony był stwierdzić: "Jestem przeciwny takim pomysłom" ("Rzeczpospolita" 15 września 2000 r.). A jeden z najbardziej spokojnych i wyważonych publicystów "Rzeczpospolitej" tym razem skomentował tę sytuację wprost: "Poszczególni ministrowie nie są przedstawicielami ogółu społeczeństwa, lecz ulegają grupom nacisku".
Wypowiedź mojego znakomitego kolegi po piórze mimo wszystko traktuję jak eufemizm. A ja nie lubię eufemizmów. O uleganiu "grupom nacisku" mogę mówić, kiedy minister gospodarki domaga się podwyższenia akcyzy na używane samochody z importu lub decyduje się na spowolnienie restrukturyzacji kopalń, gdy na przykład minister finansów forsuje zupełnie inne rozwiązania. Z efektem lobbingu mamy do czynienia niewątpliwie również wtedy, gdy minister rolnictwa lansuje pomysł dopłat do paliwa rolniczego. W takich sytuacjach za kontrowersyjnymi pomysłami rzeczywiście kryją się interesy sporej grupy. W wypadku totalizatora, PZU czy Orlenu może to być natomiast interes stosunkowo wąskiego grona.
Bez względu na to, kto za tym stoi, oczywiste jest jedno: poszczególni ministrowie nie są przedstawicielami ogółu społeczeństwa, lecz ulegają grupom nacisku. W efekcie zamiast spójnej polityki gospodarczej rządu, mamy nierząd. Podejmowane decyzje zmierzają w różnych kierunkach i niewątpliwie nie są uzgodnione przez Radę Ministrów, skoro skłaniają jej członków do polemik i wzajemnych donosów do premiera przekazywanych za pośrednictwem mediów. Czy można się w tej sytuacji dziwić, że doszło do tego, iż postulaty wicepremiera i ministra odpowiadającego za całokształt gospodarki ignorowane są (jak w wypadku wspomnianych prób podwyższenia akcyzy na używane samochody) bez podania wystarczającego uzasadnienia przez ministra sprawującego nadzór nad państwową kasą?
Z nierządu można czerpać korzyści, chluby to jednak nie przynosi. Wypada więc się zastanowić nad źródłami owej prostytucji administracyjnej. Pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa, dotyczy prostego faktu, że ten rząd ma już tylko kilka miesięcy politycznej egzystencji i pokusa ulegania naciskom staje się szczególnie silna. Jest to jednak tylko część odpowiedzi. Ministrowie ulegali bowiem już wcześniej i już wcześniej lubili sobie (vide pamiętne ataki Kropiwnickiego na Balcerowicza) dołożyć za pośrednictwem mediów. A zatem dysfunkcjonalny model zarządzania gospodarką musi mieć głębsze, strukturalno-polityczne podłoże.
I ma. W Polsce gospodarkę nadzorują: premier, wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę, wicepremier odpowiedzialny za pracę, płace i powszechną szczęśliwość oraz dziewięciu ministrów (finansów, gospodarki, łączności, rozwoju regionalnego i budownictwa, pracy i polityki społecznej, rolnictwa i rozwoju wsi, skarbu państwa, transportu i gospodarki morskiej oraz rządowego centrum studiów strategicznych). Jest to nielogiczna struktura funkcjonalno-branżowa, odzwierciedlająca brak spójnej koncepcji polityki gospodarczej. A politykę taką można prowadzić na dwa sposoby. Można ograniczyć się do polityki makroekonomicznej (fiskalna, monetarna oraz tworzenie jednoznacznych powszechnych reguł prawnych) i wtedy potrzebne są jedynie ministerstwa bilansów narodowych (połączone resorty skarbu i finansów) i gospodarki (będące właścicielem firm państwowych). Możliwa jest także socjalistyczno-keynesowska polityka dyskrecjonalna. I wtedy oczywiście potrzeba jak najwięcej resortów manipulujących przy poszczególnych sektorach gospodarki.
W Polsce - jak zwykle - jest ni tak, ni siak. Niby chcemy mieć prywatną gospodarkę rynkową (czyli powinniśmy biurokrację zlikwidować), na wszelki wypadek jednak chcemy także realizować "ważne interesy społeczne", dlatego wyodrębniamy ministerstwa branżowe: łączności, budownictwa, rolnictwa, transportu i gospodarki morskiej. W takiej sytuacji logicznie myślący człowiek musi dojść do wniosku (słusznego zresztą), że łączność, budownictwo, rolnictwo, transport i gospodarka morska nie są częściami gospodarki.
Do tego dochodzi siedem samodzielnych urzędów centralnych oraz piętnaście urzędów centralnych podporządkowanych ministerstwom. I tu już znalezienie jakiejkolwiek logiki w ich strukturze jest niemożliwe. Dlaczego, skoro mamy Ministerstwo Budownictwa, istnieje Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast? (Wygląda na to, że mieszkań się u nas nie buduje, a na wsi ludzie nie mieszkają.) A skoro już jest taki urząd, to dlaczego istnieje także Główny Urząd Nadzoru Budowlanego i dlaczego podporządkowany jest ministrowi administracji i spraw wewnętrznych?
Ogólne wyjaśnienie takiej konstrukcji władz centralnych opiera się na dwóch prawach rozwoju biurokracji (pierwsze: administracja jest, bo jest, i drugie: skoro administracja istnieje, to się rozwija). W naszym wypadku dochodzi do tego koalicyjna struktura władzy. Jak łatwo zauważyć, w rządzie reprezentowane są wszystkie części i frakcje rządzącej federacji. A ponieważ jest ich odpowiednio dużo, to aby tek nie zbrakło, ministerstw musi być u nas dostatek.
Dopóki w tym nierządzie szefostwo nad gospodarką sprawował Leszek Balcerowicz, postać charyzmatyczna, dopóty udawało się zachować jaki taki porządek i spójność. Od biedy także w decyzjach gospodarczych odnaleźć można było pewien wspólny rdzeń. Kiedy Balcerowicza zastąpił Steinhoff, który takiej siły nie ma i byle minister kolega może mu zagrać na nosie, rządowym Titanikiem zaczęło nosić od prawa do lewa. Orkiestra gra jednak dalej. I to dość głośno. Aby zaś muzyki nie zagłuszać, ministrowie kontaktują się za pośrednictwem prasy.
Co gorsza, wcale nie wiadomo, czy podane przez wspomnianego dostojnika liczby, dyscyplina dodatkowa i końcówka banderoli są prawdziwe. Od 7 grudnia bowiem w totalizatorze nie działa rada nadzorcza, czyli de facto jedna z bogatszych firm państwowych funkcjonuje nielegalnie. I to jak funkcjonuje! Trwają prace nad wartym pół miliarda złotych przetargiem na operatora systemu on line, przejęciem torów na Służewcu oraz Polskiego Monopolu Loteryjnego (swoją drogą, doprowadzenie tych przedsiębiorstw do upadłości jest majstersztykiem, który powinna wyjaśnić prokuratura).
A cały nierząd w fabryce pieniędzy, jaką jest totek, brał się z tego, że minister Chronowski nie chciał (mimo że prawnie był do tego zobowiązany) podzielić się władzą z ministrem Baucem. Tak bardzo nie chciał, że aż minister Bauc musiał napisać list do premiera, sugerujący, że "chciałby wierzyć", iż działania ministra nie mają związku z tym, że pewni panowie dokonują czynu eufemistycznie zwanego przez ekonomistów spontaniczną prywatyzacją.
Rozumiem, że panowie Bauc i Chronowski mogą się nie lubić. Muszę jednak stanowczo zaprotestować przeciwko sytuacji, w której wokół smacznego kąska własności państwowej (a więc także mojej) roznosi się fetor, a pan premier udaje, że wszystko jest w najlepszym porządku. Podobne wrażenia wywołuje we mnie również afera w PZU. I tutaj mamy do czynienia z działaniami budzącymi zrozumiałe podejrzenia o ochronę prywaty i szkodzenie interesom Polski oraz wywołującymi pyskówki między ministrami. I w tym wypadku pan premier zachował olimpijski spokój.
Zasady polityki gospodarczej rządu (jeżeli takowe istnieją) minister skarbu naruszył także w sprawie Rafinerii Gdańskiej. W chwili gdy rząd stanął do boju z inflacją, obiecując demonopolizację gospodarki, minister Chronowski spokojnie oświadczył, że PKN Orlen powinien wziąć udział w prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej. Była to już tak jawna bzdura, że wicepremier i minister gospodarki Janusz Steinhoff zmuszony był stwierdzić: "Jestem przeciwny takim pomysłom" ("Rzeczpospolita" 15 września 2000 r.). A jeden z najbardziej spokojnych i wyważonych publicystów "Rzeczpospolitej" tym razem skomentował tę sytuację wprost: "Poszczególni ministrowie nie są przedstawicielami ogółu społeczeństwa, lecz ulegają grupom nacisku".
Wypowiedź mojego znakomitego kolegi po piórze mimo wszystko traktuję jak eufemizm. A ja nie lubię eufemizmów. O uleganiu "grupom nacisku" mogę mówić, kiedy minister gospodarki domaga się podwyższenia akcyzy na używane samochody z importu lub decyduje się na spowolnienie restrukturyzacji kopalń, gdy na przykład minister finansów forsuje zupełnie inne rozwiązania. Z efektem lobbingu mamy do czynienia niewątpliwie również wtedy, gdy minister rolnictwa lansuje pomysł dopłat do paliwa rolniczego. W takich sytuacjach za kontrowersyjnymi pomysłami rzeczywiście kryją się interesy sporej grupy. W wypadku totalizatora, PZU czy Orlenu może to być natomiast interes stosunkowo wąskiego grona.
Bez względu na to, kto za tym stoi, oczywiste jest jedno: poszczególni ministrowie nie są przedstawicielami ogółu społeczeństwa, lecz ulegają grupom nacisku. W efekcie zamiast spójnej polityki gospodarczej rządu, mamy nierząd. Podejmowane decyzje zmierzają w różnych kierunkach i niewątpliwie nie są uzgodnione przez Radę Ministrów, skoro skłaniają jej członków do polemik i wzajemnych donosów do premiera przekazywanych za pośrednictwem mediów. Czy można się w tej sytuacji dziwić, że doszło do tego, iż postulaty wicepremiera i ministra odpowiadającego za całokształt gospodarki ignorowane są (jak w wypadku wspomnianych prób podwyższenia akcyzy na używane samochody) bez podania wystarczającego uzasadnienia przez ministra sprawującego nadzór nad państwową kasą?
Z nierządu można czerpać korzyści, chluby to jednak nie przynosi. Wypada więc się zastanowić nad źródłami owej prostytucji administracyjnej. Pierwsza odpowiedź, jaka się nasuwa, dotyczy prostego faktu, że ten rząd ma już tylko kilka miesięcy politycznej egzystencji i pokusa ulegania naciskom staje się szczególnie silna. Jest to jednak tylko część odpowiedzi. Ministrowie ulegali bowiem już wcześniej i już wcześniej lubili sobie (vide pamiętne ataki Kropiwnickiego na Balcerowicza) dołożyć za pośrednictwem mediów. A zatem dysfunkcjonalny model zarządzania gospodarką musi mieć głębsze, strukturalno-polityczne podłoże.
I ma. W Polsce gospodarkę nadzorują: premier, wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę, wicepremier odpowiedzialny za pracę, płace i powszechną szczęśliwość oraz dziewięciu ministrów (finansów, gospodarki, łączności, rozwoju regionalnego i budownictwa, pracy i polityki społecznej, rolnictwa i rozwoju wsi, skarbu państwa, transportu i gospodarki morskiej oraz rządowego centrum studiów strategicznych). Jest to nielogiczna struktura funkcjonalno-branżowa, odzwierciedlająca brak spójnej koncepcji polityki gospodarczej. A politykę taką można prowadzić na dwa sposoby. Można ograniczyć się do polityki makroekonomicznej (fiskalna, monetarna oraz tworzenie jednoznacznych powszechnych reguł prawnych) i wtedy potrzebne są jedynie ministerstwa bilansów narodowych (połączone resorty skarbu i finansów) i gospodarki (będące właścicielem firm państwowych). Możliwa jest także socjalistyczno-keynesowska polityka dyskrecjonalna. I wtedy oczywiście potrzeba jak najwięcej resortów manipulujących przy poszczególnych sektorach gospodarki.
W Polsce - jak zwykle - jest ni tak, ni siak. Niby chcemy mieć prywatną gospodarkę rynkową (czyli powinniśmy biurokrację zlikwidować), na wszelki wypadek jednak chcemy także realizować "ważne interesy społeczne", dlatego wyodrębniamy ministerstwa branżowe: łączności, budownictwa, rolnictwa, transportu i gospodarki morskiej. W takiej sytuacji logicznie myślący człowiek musi dojść do wniosku (słusznego zresztą), że łączność, budownictwo, rolnictwo, transport i gospodarka morska nie są częściami gospodarki.
Do tego dochodzi siedem samodzielnych urzędów centralnych oraz piętnaście urzędów centralnych podporządkowanych ministerstwom. I tu już znalezienie jakiejkolwiek logiki w ich strukturze jest niemożliwe. Dlaczego, skoro mamy Ministerstwo Budownictwa, istnieje Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast? (Wygląda na to, że mieszkań się u nas nie buduje, a na wsi ludzie nie mieszkają.) A skoro już jest taki urząd, to dlaczego istnieje także Główny Urząd Nadzoru Budowlanego i dlaczego podporządkowany jest ministrowi administracji i spraw wewnętrznych?
Ogólne wyjaśnienie takiej konstrukcji władz centralnych opiera się na dwóch prawach rozwoju biurokracji (pierwsze: administracja jest, bo jest, i drugie: skoro administracja istnieje, to się rozwija). W naszym wypadku dochodzi do tego koalicyjna struktura władzy. Jak łatwo zauważyć, w rządzie reprezentowane są wszystkie części i frakcje rządzącej federacji. A ponieważ jest ich odpowiednio dużo, to aby tek nie zbrakło, ministerstw musi być u nas dostatek.
Dopóki w tym nierządzie szefostwo nad gospodarką sprawował Leszek Balcerowicz, postać charyzmatyczna, dopóty udawało się zachować jaki taki porządek i spójność. Od biedy także w decyzjach gospodarczych odnaleźć można było pewien wspólny rdzeń. Kiedy Balcerowicza zastąpił Steinhoff, który takiej siły nie ma i byle minister kolega może mu zagrać na nosie, rządowym Titanikiem zaczęło nosić od prawa do lewa. Orkiestra gra jednak dalej. I to dość głośno. Aby zaś muzyki nie zagłuszać, ministrowie kontaktują się za pośrednictwem prasy.
Więcej możesz przeczytać w 9/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.