W języku upowszechniają się zwroty będące wyrazem groźnych w skutkach postaw. Powszechne staje się obiecywanie czy domaganie się "wsparcia". Nasza ojczysta mowa zarasta różnymi chwastami. Część z nich szkodzi głównie jej estetyce, nie wyrządzając większych szkód samemu myśleniu. W czasach komunizmu panowała w języku oficjalnym, a pod jego wpływem - w języku codziennym, moda na zwroty o charakterze bombastyczno-biurokratycznym. Na przykład w RFN rzeźnik nazywał się "Fleischer" (czyli rzeźnik), ale w socjalistycznej NRD - "Fleischtechnologe" (czyli technolog mięsa). Inny wytwór (do dziś obecny) to "dokonania", które wyparły bezpretensjonalne "wyniki" czy "rezultaty". Wyrazem wspomnianej mody jest także powszechne używanie terminu "kondycja" - na przykład "kondycja systemu bankowego" - zamiast po prostu "sytuacja" czy "stan".
Zastanawiam się, czy propagatorzy tego zwrotu zaczerpnęli go z języka obozów sportowych.
Język oficjalny poprzedniej epoki odbijał też ówczesną geopolitykę. Stąd brały się rozmaite "dalsze doskonalenia" (zbankrutowanego systemu) czy też "wdrożenia" (zapożyczone z rosyjskiego), które wyparły słowo "wprowadzenie". Zanim "wprowadzenie" zdołało się podźwignąć z ciosów zadanych mu przez poprzedni język oficjalny, już pada ofiarą widocznego od paru lat w mowie urzędniczej prądu, który określę jako "pseudookcydentalizm". Klasycznym przykładem jest tu inwazja terminów "implementacja", "implementować", używanych najczęściej w odniesieniu do przepisów związanych z dostosowywaniem nowych praw do rozwiązań Unii Europejskiej. Tych rozwiązań się nie wprowadza, ale właśnie "implementuje"!
W języku oficjalnym - i w konsekwencji w mowie potocznej - upowszechniają się jednak nie tylko wyrażenia, które szkodzą estetyce słowa, lecz również zwroty będące wyrazem pewnych postaw, groźnych w skutkach. Najbardziej wyrazistym przykładem jest powszechne obiecywanie czy domaganie się "wspierania" bądź "wsparcia". Działa tu generalny schemat: jeżeli pojawia się problem dotyczący określonej sfery życia albo grupy, to musi być "wsparcie". Gdy śledzi się wypowiedzi części uczestników naszych debat publicznych, można mieć wręcz wrażenie, że na wszystkie problemy trzeba odpowiadać rozwiązaniami opatrzonymi tą nazwą.
"Wsparcie" jako jedyna kategoria obiecywanych czy postulowanych rozwiązań nie doczekało się generalnej definicji - częściowo zapewne dlatego, że jest traktowane jako oczywistość. Omawiane wyrażenie wywołuje też pewnie pozytywne emocjonalne skojarzenia, ma więc sporą wartość retoryczną. Ale co właściwie kryje się za obietnicami czy żądaniami "wsparcia"? Analizując je, jedno dostrzegamy od razu: ci, którzy je formułują, rzadko zobowiązują się do tego, że podzielą się z innymi swoim prywatnym majątkiem lub dochodem. Adresatem obietnic i żądań "wsparcia" jest państwo. Posuwając się dalej w naszej analizie, zauważamy, że chodzi zwykle o szczególny państwowy interwencjonizm: selektywne dofinansowanie określonych grup (z dotacji lub za pomocą ulg podatkowych), ograniczanie konkurencji i inne prawne przywileje. Takie polityczno-biurokratyczne "wsparcie" wymaga publicznych pieniędzy i rozrostu aparatu urzędniczego, bo ktoś w końcu musi się zajmować interwencją. Nie można więc wiarygodnie obiecywać rozszerzania omawianego "wsparcia" i jednocześnie zapewniać o ograniczaniu biurokracji.
Ekspansji bezrefleksyjnego lub interesownego "wsparcia" należy przeciwstawić jasną strategię wyrównywania szans, aby ludzie o podobnych cechach osobowościowych mieli podobne szanse na realizowanie swoich życiowych planów. Główną płaszczyzną takiego działania jest reformowanie oświaty i usuwanie przeszkód w dostępie do edukacji. Inną jest eliminacja prawnych lub korporacyjnych barier utrudniających dostęp do zawodów, które - o paradoksie - nazywa się "wolnymi". Im więcej takich "wolnych" zawodów, tym większe koszty dla konsumentów i tym powszechniejsze zjawisko dziedziczenia intratnych przez to źródeł dochodów.
Wsparcie w postaci selektywnego zwiększenia publicznych wydatków (czyli popytu) budzi szczególne wątpliwości, gdy podstawową przyczyną problemu są w danej dziedzinie bariery po stronie podaży, czyli - mówiąc prosto - gdy istniejący potencjał wytwórczy jest zablokowany przez biurokratyczne przepisy i ich skutki. W takiej sytuacji zwiększanie popytu musi prowadzić głównie do wzrostu cen, a nie produkcji. Utrzymywanie barier podażowych rodzi więc skutki inflacyjne i antyprodukcyjne, a ich usuwanie (czyli deregulacja) jest elementarnym warunkiem nieinflacyjnego zwiększenia produkcji i zatrudnienia. Wiele mamy tutaj do zrobienia, zwłaszcza jeśli chodzi o przepisy budowlane oraz kodeks pracy.
A zatem: mniej polityczno-biurokratycznego wspierania, więcej wyrównywania szans i wyzwalania sił wytwórczych społeczeństwa.
Więcej możesz przeczytać w 9/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.