Gdzie lokować dzielnice rozpusty. Jerzy Stuhr wspomina, że gdy pracował z Konradem Swinarskim nad "Operą za trzy grosze", miał w foyer Starego Teatru stworzyć dzielnicę rozpusty. Powiedział reżyserowi, że się na tym nie zna, że nigdy w takim miejscu nie był. Swinarski odpowiedział, żeby się nie martwił, że załatwi mu w celach poznawczych stypendium z ministerstwa do hamburskiej St. Pauli. Aby oszczędzić Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego wydatków, zamiast wysyłać artystów za granicę, należałoby wybudować dzielnicę czerwonych latarń u nas.
Syciłoby to naszą narodową dumę, że Polacy nie gorsi, a jednocześnie stanowiłoby znaczący krok na naszej drodze do Europy.
Niedawno rzecznik praw obywatelskich prof. Andrzej Zoll postulował legalizację domów publicznych, sytuując prawo do burdelu w rzędzie (nie zrealizowanych co prawda) praw obywatelskich. Ponieważ takie sąsiedztwo bywa uciążliwe i demoralizujące (na co zwracał uwagę rzecznik), rozwiązanie jest proste: trzeba te punkty usługowe zgromadzić w jednym miejscu, tworząc dzielnicę rozpusty.
Taka dzielnica powinna spełniać kilka warunków. Musi mieć dobre połączenie z centrum, być możliwie blisko dworca, a jednocześnie pozostawać niejako na uboczu. Nie musi zajmować ogromnej powierzchni: tyle, ile dwa hipermarkety, wystarczy aż nadto. Choć takie dzielnice bywały bardzo rozległe. Storyville w Nowym Orleanie (nazwane na cześć radnego miejskiego Sidneya Story) zajmowało 38 bloków. Blok, czyli kwartał, to typowo amerykańska miara urbanistyczna, oznaczająca zabudowę ograniczoną czterema ulicami. Ale nam nie jest potrzebna amerykańska skala, wystarczy europejska.
Znaczną trudność stanowi fakt, że takie miejsce powinno się cechować specyficznym duchem, dziedziczyć wibrujące w powietrzu fluidy tradycji. Na terenie byłych paryskich hal targowych, mimo ich całkowitej niemal przebudowy, pozostał swoisty genius loci, nie mówiąc już o ulicy Świętego Dionizego, gdzie jest on najsilniej wyczuwalny. Czy można znaleźć podobne miejsce w Warszawie? Takie, które spełniałoby wszystkie wymienione warunki, a dodatkowo byłoby względnie przyjazne ekonomicznie: budowa nie powinna się wiązać z nadmiernymi kosztami wywłaszczeń, wyburzeń, wysiedleń i przebudowy. Otóż jest takie miejsce! Są to okolice ulicy Towarowej, rozciągające się na północ od byłego Dworca Głównego. Tam funkcjonowało już centrum erotyczne stolicy.
Prostytucja jest w Polsce legalna. Więcej. Parlament Europejski przyjął w 1986 r. uchwałę wzywającą nie tylko państwa członkowskie unii do niekaralności tego zawodu, ale też do zapewnienia mu równych praw z innymi profesjami (pkt. B uchwały). Na przykład w Niemczech prostytutki zobowiązane są płacić nie tylko podatek dochodowy, ale i VAT. Wedle polskiego prawa - w przepisie skierowanym przeciw sutenerom i kuplerom - karze podlegają ci, którzy "czerpią korzyści z cudzego nierządu". W ostatecznym rachunku zawsze jest to fiskus. A prostytutki nie mogą się bronić, bo nie mają związków zawodowych. Mają trochę racji w Niemczech, twierdząc, że "rząd jest najgorszym rodzajem alfonsa". Ale przecież nie ma się czego wstydzić - to drugi najstarszy zawód świata.
Ludzie spierają się, czy domy publiczne są moralne, czy niemoralne. Czy są gniazdami występku, czy przeciwnie, biorą ten występek w karby. W jednej kwestii są zadziwiająco zgodni - są bardzo dochodowe. Rozsądnie opodatkowane mogłyby stanowić dla państwa podstawę przyszłych, niełatwych przecież, budżetów. Kończą się pieniądze z prywatyzacji i trzeba będzie ich szukać tam, gdzie najciemniej - pod czerwoną latarnią.
Więcej możesz przeczytać w 10/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.