Ameryka pragmatyków usłyszy głos Polski, gdy będziemy ważnym państwem w Unii Europejskiej
Panie prezydencie, to wojna. Zostaliśmy zaatakowani" - powiedziała Condoleezza Rice. "Rozumiem" - odparł George Bush i odłożył słuchawkę. Wtorek 11 września 2001 r. był punktem zwrotnym w karierze Condoleezzy Rice. To na jej barki spadło reprezentowanie USA na świecie. Bush był w ukryciu, Rumsfeld - w płonącym Pentagonie, Powell - w drodze z Peru, Cheney mobilizował armię. Rice dzwoniła do premiera Wielkiej Brytanii, prezydentów Rosji i Chin oraz do kanclerza Niemiec. Spokojnym, chłodnym tonem informowała, że rząd amerykański nadal istnieje.
Condoleezza Rice miała osiem lat, gdy po raz pierwszy zobaczyła Biały Dom. Nie mogła wejść do środka, bo wówczas nie wpuszczano tam czarnych. Mimo to powiedziała do ojca: "Pewnego dnia będę tu mieszkać". Był rok 1962. 46 lat później ma swój gabinet w budynku Departamentu Stanu, siedem przecznic od Białego Domu. Od sześciu lat jest najbliższym doradcą prezydenta, a od dwóch - szefową amerykańskiej dyplomacji. Po przejęciu resortu dokonała zwrotu, o który bezskutecznie walczył Colin Powell: nakłoniła prezydenta do zmiany stanowiska wobec Korei Północnej, Chin i Rosji, powróciła do dialogu z Europą. "To koniec polityki w stylu samotnego kowboja. Wrócił multilateralizm. Królem jest dyplomacja" - pisze Charles Krauthammer, jeden z najbardziej wpływowych ideologów amerykańskiej nowej prawicy. Krytycy Rice mówią, że nigdy nie będzie tak wielkim sekretarzem jak Dulles, Kissinger czy Brzeziński. Zwolennicy widzą ją wśród kandydatów na prezydenta.
Słoik z fasolą
Została konserwatystką, choć równie dobrze mogła być demokratką jak większość czarnych z Birmingham, jednego z najbardziej rasistowskich miast Ameryki. Stało się tak przez jej ojca. W 1952 r. John Rice chciał wziąć udział wyborach. Przewodniczący komisji wyborczej, demokrata, postawił przed nim słoik z fasolą. "Zagłosujesz, jeśli zgadniesz, ile jest ziaren w słoiku" - powiedział. Dla wielu polityków każdy chwyt był dobry, by nie dopuścić czarnych do głosowania. Od tamtej pory John
Rice był republikaninem, a con dolcezza, czyli "grająca ze słodyczą", była wychowywana właśnie w tym duchu. Rodzice wpajali jej, że być czarnym to znaczy być dwa razy lepszym od białego. Aby być lepsza, musi na to zapracować. Lekcje gry na pianinie, baletu, etykiety i języków obcych stworzyły intelektualny kokon, który miał ją chronić przed ulicznym rasizmem.
Kilka lat później Rice potrafiła się bronić sama. Na uniwersytecie w Denver, gdy poszła na wykład Williama Shockleya, znanego z tezy, że czarni są mniej inteligentni od białych, podniosła rękę i powiedziała: "Pańskie dane są do niczego. Jestem czarna, mówię po francusku, gram Bacha i znam pańską kulturę lepiej niż pan". Innym razem, gdy w sklepie jubilerskim sprzedawca ją ignorował, szybko przywołała go do porządku. "Słuchaj, jesteś po tamtej stronie lady i za sześć dolarów za godzinę sprzedajesz biżuterię. Ja jestem po tej, bo zarabiam dużo więcej i ją kupuję" - powiedziała. Niespełna 30-letnia Rice była wówczas jednym z najmłodszych profesorów Uniwersytetu Stanforda.
45 minut o Bogu
Pozostała konserwatystką mimo wpływu, jaki miał na nią jej pierwszy mentor Josef Korbel, ojciec Madeleine Albright i ich wspólny nauczyciel sowietologii. Kolejnym nauczycielem był Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydentów Forda
i Busha seniora. Spotkał ją na Uniwersytecie Stanforda i zaproponował pracę w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Młoda analityczka pisała o Armii Radzieckiej i potencjale nuklearnym ZSRR. Była w tym tak dobra, że jak później wspominał Scowcroft, jej raport z marca 1989 r. stał się fundamentem polityki USA wobec Michaiła Gorbaczowa.
W ciągu dwóch lat okazało się, że nie tylko jest profesjonalna i elegancka, ale też błyskotliwa, nieustępliwa i znakomita w kontaktach z mediami. Ariel Szaron powiedział, że nie pamięta, o czym po raz pierwszy rozmawiali. "Byłem zafascynowany. Cały czas patrzyłem na jej nogi. Ona jest po prostu słodka" - wspominał w jednym z wywiadów.
Kiedy wróciła na Uniwersytet Stanforda, gdzie została rektorem (pierwszym czarnym rektorem i pierwszą kobietą na tym stanowisku), pewnego dnia zadzwonił telefon. Były prezydent zaproponował jej spotkanie z synem, wówczas gubernatorem Teksasu, który przygotowywał się do startu w wyborach prezydenckich. Ich pierwsza rozmowa trwała 45 minut i dotyczyła głównie Boga oraz etyki w polityce i futbolu. "Naprawdę go polubiłam" - stwierdziła. Z wzajemnością. Po tej rozmowie Rice została oficjalnym doradcą kandydata na prezydenta ds. polityki zagranicznej. Jej zadaniem było wprowadzenie Busha juniora w arkany skomplikowanych instytucji międzynarodowych.
Condiści
Rice znalazła się w grupie, którą tworzyły takie indywidualności, jak Karl Rove, Colin Powell, Dick Cheney czy Donald Rumsfeld. Najmniej pasował do niej Colin Powell, zwolennik multilateralizmu i jedyny w tej ekipie "gołąb", czyli przeciwnik samotnych prewencyjnych eskapad militarnych. Atak na USA z 11 września sprawił, że jego pozycja jeszcze bardziej osłabła, a wiatru w żagle nabrały "jastrzębie". Rice opowiadała się raz po jednej, raz po drugiej stronie. Według Boba Woodwarda, autora książki "Bush at war", Rice odgrywała rolę negocjatora między Pentagonem a Departamentem Stanu. Jednocześnie bez zwracania na siebie zbytniej uwagi znajdowała coraz lepszy język z prezydentem.
11 września wyniósł ją na prominentną pozycję. Gdy opadły emocje i wojownicze nastroje wywołane atakiem terrorystów, Rice zaczęła cicho i delikatnie przestawiać politykę zagraniczną na inne tory. Najbardziej wojowniczy konserwatyści nigdy jej w pełni nie zaufali, uważając ją za "półdemokratę". Dla prezydenta liczyła się jednak jej absolutna lojalność oraz zdolność kojarzenia i syntezowania sprzecznych faktów. W końcu w Partii Republikańskiej zdobyła grono wiernych zwolenników, których dziś nazywa się condistami. Według politologa Larry'ego Sabato, stało się tak, bo konserwatyści zdali sobie sprawę, że nie mają lepszego kandydata.
Truman i Reagan
"Tak, jestem realistką" - mówiła w wywiadzie dla "National Interest", dodając: "Siła ma znaczenie. Ale nie może zabraknąć treści moralnych, nasze społeczeństwo nigdy by tego nie zaakceptowało". Pragmatycy, m.in. Marshall i Kissinger, zakładali, że USA nie powinny występować przeciw wrogom w pojedynkę ani otwierać zbyt wielu frontów. Przedkładali dyplomację nad interwencję, a tam gdzie zawodziła dyplomacja, sięgali po przekupstwo. Ronald Reagan "odkupił" przetrzymywanych w Iranie zakładników za pomocą gotówki i dość szemranego bakszyszu - dozbrajania Iranu przez plan Iran-Contras. "Tylko Truman i Reagan potrafili nazwać zło po imieniu. To moi polityczni bohaterowie" - twierdzi Rice. Jej dzisiejsza dyplomacja łagodzi napięcia z Koreą Północną, szuka dialogu z Iranem, zabiega o względy Europy. Zamiast politycznych krucjat wraca chłodna, skalkulowana raison d'etat, ale nie obliczona na działanie w samotności i nie pozbawiona idealistycznej retoryki. Ważni są sojusznicy, którzy ze względu na siłę ekonomiczną, potencjał militarny, położenie geostrategiczne lub rezerwy energetyczne mogą być użyteczni.
Przerzucanie kosztów
Do urealnienia polityki zagranicznej zmusiło USA niepowodzenie interwencji w Iraku. Przedłużająca się wojna skłoniła administrację do weryfikacji pomysłów na nowe światowe porządki. Historyk Phillip Gordon zwraca uwagę, że od II wojny światowej polityka zagraniczna USA stale oscylowała między misjonarskim interwencjonizmem a izolacjonizmem, między ostrożną doktryną realistów a rozmachem idealistów. Poczucie ekonomicznej i militarnej supremacji i boom gospodarczy lat 90. skłaniały Waszyngton do podejmowania interwencji na całym niemal świecie. Nadwyżka w wysokości 200 mld USD, którą Bush zastał w budżecie państwa, wpłynęła na decyzje o działaniach militarnych. Powrót do polityki "realnej" zapoczątkowany przez Rice staje się dla Białego Domu jedynym sensownym wyborem w obliczu 400 mld USD deficytu budżetowego i 8 bln USD długu publicznego. Polityka zacieśnienia współpracy z Europą jest więc próbą podzielenia się odpowiedzialnością i kosztami, których wymaga pilnowanie światowego ładu.
Politolodzy ostrzegają przed uznaniem za trwałe zmian, jakie wprowadza w polityce zagranicznej Rice. W ogólnym równaniu względów, które przemawiają za przyjęciem pragmatycznej, ostrożnej polityki zagranicznej, pozostaje jedna niewiadoma: czynnik strachu. Poczucie zagrożenia, w którym żyli Amerykanie, gdy wyrażali poparcie dla ataku na Afganistan, może wrócić w każdej chwili. A wtedy, jak pisze Phillip Gordon, czynnik strachu może skłonić prezydenta do ekshumowania doktryny wojny prewencyjnej. Na razie Rice trzyma się realizmu.
W przedsionku jej gabinetu wisi oprawiony w drewniane ramy czterostronicowy dokument sygnowany inicjałami GM. To oryginał przemówienia George'a Marshalla, które w 1947 r. wygłosił na Harvardzie, a które kilka miesięcy później stało się podstawą planu Marshalla. To tam padają słowa o "polityce skierowanej nie przeciw jakiemuś narodowi, lecz przeciw biedzie, głodowi, desperacji i chaosowi". Europejczycy pukający do drzwi Condoleezzy Rice wiedzą więc, czego mogą się spodziewać. Co dla nas oznacza zwrot Ameryki ku doktrynie pragmatyków? Brak sentymentu dla okazyjnych, mniejszych sojuszników. Znów Bóg i Ameryka są po stronie silniejszych, a nasz głos będzie słyszany tylko, jeśli staniemy się ważnym podmiotem w Unii Europejskiej.
A co dla nas oznacza zwrot Ameryki ku doktrynie pragmatyków?
Z Alabamy do Białego Domu
Condoleezza Rice, sekretarz stanu USA
Condoleezza Rice miała osiem lat, gdy po raz pierwszy zobaczyła Biały Dom. Nie mogła wejść do środka, bo wówczas nie wpuszczano tam czarnych. Mimo to powiedziała do ojca: "Pewnego dnia będę tu mieszkać". Był rok 1962. 46 lat później ma swój gabinet w budynku Departamentu Stanu, siedem przecznic od Białego Domu. Od sześciu lat jest najbliższym doradcą prezydenta, a od dwóch - szefową amerykańskiej dyplomacji. Po przejęciu resortu dokonała zwrotu, o który bezskutecznie walczył Colin Powell: nakłoniła prezydenta do zmiany stanowiska wobec Korei Północnej, Chin i Rosji, powróciła do dialogu z Europą. "To koniec polityki w stylu samotnego kowboja. Wrócił multilateralizm. Królem jest dyplomacja" - pisze Charles Krauthammer, jeden z najbardziej wpływowych ideologów amerykańskiej nowej prawicy. Krytycy Rice mówią, że nigdy nie będzie tak wielkim sekretarzem jak Dulles, Kissinger czy Brzeziński. Zwolennicy widzą ją wśród kandydatów na prezydenta.
Słoik z fasolą
Została konserwatystką, choć równie dobrze mogła być demokratką jak większość czarnych z Birmingham, jednego z najbardziej rasistowskich miast Ameryki. Stało się tak przez jej ojca. W 1952 r. John Rice chciał wziąć udział wyborach. Przewodniczący komisji wyborczej, demokrata, postawił przed nim słoik z fasolą. "Zagłosujesz, jeśli zgadniesz, ile jest ziaren w słoiku" - powiedział. Dla wielu polityków każdy chwyt był dobry, by nie dopuścić czarnych do głosowania. Od tamtej pory John
Rice był republikaninem, a con dolcezza, czyli "grająca ze słodyczą", była wychowywana właśnie w tym duchu. Rodzice wpajali jej, że być czarnym to znaczy być dwa razy lepszym od białego. Aby być lepsza, musi na to zapracować. Lekcje gry na pianinie, baletu, etykiety i języków obcych stworzyły intelektualny kokon, który miał ją chronić przed ulicznym rasizmem.
Kilka lat później Rice potrafiła się bronić sama. Na uniwersytecie w Denver, gdy poszła na wykład Williama Shockleya, znanego z tezy, że czarni są mniej inteligentni od białych, podniosła rękę i powiedziała: "Pańskie dane są do niczego. Jestem czarna, mówię po francusku, gram Bacha i znam pańską kulturę lepiej niż pan". Innym razem, gdy w sklepie jubilerskim sprzedawca ją ignorował, szybko przywołała go do porządku. "Słuchaj, jesteś po tamtej stronie lady i za sześć dolarów za godzinę sprzedajesz biżuterię. Ja jestem po tej, bo zarabiam dużo więcej i ją kupuję" - powiedziała. Niespełna 30-letnia Rice była wówczas jednym z najmłodszych profesorów Uniwersytetu Stanforda.
45 minut o Bogu
Pozostała konserwatystką mimo wpływu, jaki miał na nią jej pierwszy mentor Josef Korbel, ojciec Madeleine Albright i ich wspólny nauczyciel sowietologii. Kolejnym nauczycielem był Brent Scowcroft, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydentów Forda
i Busha seniora. Spotkał ją na Uniwersytecie Stanforda i zaproponował pracę w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa. Młoda analityczka pisała o Armii Radzieckiej i potencjale nuklearnym ZSRR. Była w tym tak dobra, że jak później wspominał Scowcroft, jej raport z marca 1989 r. stał się fundamentem polityki USA wobec Michaiła Gorbaczowa.
W ciągu dwóch lat okazało się, że nie tylko jest profesjonalna i elegancka, ale też błyskotliwa, nieustępliwa i znakomita w kontaktach z mediami. Ariel Szaron powiedział, że nie pamięta, o czym po raz pierwszy rozmawiali. "Byłem zafascynowany. Cały czas patrzyłem na jej nogi. Ona jest po prostu słodka" - wspominał w jednym z wywiadów.
Kiedy wróciła na Uniwersytet Stanforda, gdzie została rektorem (pierwszym czarnym rektorem i pierwszą kobietą na tym stanowisku), pewnego dnia zadzwonił telefon. Były prezydent zaproponował jej spotkanie z synem, wówczas gubernatorem Teksasu, który przygotowywał się do startu w wyborach prezydenckich. Ich pierwsza rozmowa trwała 45 minut i dotyczyła głównie Boga oraz etyki w polityce i futbolu. "Naprawdę go polubiłam" - stwierdziła. Z wzajemnością. Po tej rozmowie Rice została oficjalnym doradcą kandydata na prezydenta ds. polityki zagranicznej. Jej zadaniem było wprowadzenie Busha juniora w arkany skomplikowanych instytucji międzynarodowych.
Condiści
Rice znalazła się w grupie, którą tworzyły takie indywidualności, jak Karl Rove, Colin Powell, Dick Cheney czy Donald Rumsfeld. Najmniej pasował do niej Colin Powell, zwolennik multilateralizmu i jedyny w tej ekipie "gołąb", czyli przeciwnik samotnych prewencyjnych eskapad militarnych. Atak na USA z 11 września sprawił, że jego pozycja jeszcze bardziej osłabła, a wiatru w żagle nabrały "jastrzębie". Rice opowiadała się raz po jednej, raz po drugiej stronie. Według Boba Woodwarda, autora książki "Bush at war", Rice odgrywała rolę negocjatora między Pentagonem a Departamentem Stanu. Jednocześnie bez zwracania na siebie zbytniej uwagi znajdowała coraz lepszy język z prezydentem.
11 września wyniósł ją na prominentną pozycję. Gdy opadły emocje i wojownicze nastroje wywołane atakiem terrorystów, Rice zaczęła cicho i delikatnie przestawiać politykę zagraniczną na inne tory. Najbardziej wojowniczy konserwatyści nigdy jej w pełni nie zaufali, uważając ją za "półdemokratę". Dla prezydenta liczyła się jednak jej absolutna lojalność oraz zdolność kojarzenia i syntezowania sprzecznych faktów. W końcu w Partii Republikańskiej zdobyła grono wiernych zwolenników, których dziś nazywa się condistami. Według politologa Larry'ego Sabato, stało się tak, bo konserwatyści zdali sobie sprawę, że nie mają lepszego kandydata.
Truman i Reagan
"Tak, jestem realistką" - mówiła w wywiadzie dla "National Interest", dodając: "Siła ma znaczenie. Ale nie może zabraknąć treści moralnych, nasze społeczeństwo nigdy by tego nie zaakceptowało". Pragmatycy, m.in. Marshall i Kissinger, zakładali, że USA nie powinny występować przeciw wrogom w pojedynkę ani otwierać zbyt wielu frontów. Przedkładali dyplomację nad interwencję, a tam gdzie zawodziła dyplomacja, sięgali po przekupstwo. Ronald Reagan "odkupił" przetrzymywanych w Iranie zakładników za pomocą gotówki i dość szemranego bakszyszu - dozbrajania Iranu przez plan Iran-Contras. "Tylko Truman i Reagan potrafili nazwać zło po imieniu. To moi polityczni bohaterowie" - twierdzi Rice. Jej dzisiejsza dyplomacja łagodzi napięcia z Koreą Północną, szuka dialogu z Iranem, zabiega o względy Europy. Zamiast politycznych krucjat wraca chłodna, skalkulowana raison d'etat, ale nie obliczona na działanie w samotności i nie pozbawiona idealistycznej retoryki. Ważni są sojusznicy, którzy ze względu na siłę ekonomiczną, potencjał militarny, położenie geostrategiczne lub rezerwy energetyczne mogą być użyteczni.
Przerzucanie kosztów
Do urealnienia polityki zagranicznej zmusiło USA niepowodzenie interwencji w Iraku. Przedłużająca się wojna skłoniła administrację do weryfikacji pomysłów na nowe światowe porządki. Historyk Phillip Gordon zwraca uwagę, że od II wojny światowej polityka zagraniczna USA stale oscylowała między misjonarskim interwencjonizmem a izolacjonizmem, między ostrożną doktryną realistów a rozmachem idealistów. Poczucie ekonomicznej i militarnej supremacji i boom gospodarczy lat 90. skłaniały Waszyngton do podejmowania interwencji na całym niemal świecie. Nadwyżka w wysokości 200 mld USD, którą Bush zastał w budżecie państwa, wpłynęła na decyzje o działaniach militarnych. Powrót do polityki "realnej" zapoczątkowany przez Rice staje się dla Białego Domu jedynym sensownym wyborem w obliczu 400 mld USD deficytu budżetowego i 8 bln USD długu publicznego. Polityka zacieśnienia współpracy z Europą jest więc próbą podzielenia się odpowiedzialnością i kosztami, których wymaga pilnowanie światowego ładu.
Politolodzy ostrzegają przed uznaniem za trwałe zmian, jakie wprowadza w polityce zagranicznej Rice. W ogólnym równaniu względów, które przemawiają za przyjęciem pragmatycznej, ostrożnej polityki zagranicznej, pozostaje jedna niewiadoma: czynnik strachu. Poczucie zagrożenia, w którym żyli Amerykanie, gdy wyrażali poparcie dla ataku na Afganistan, może wrócić w każdej chwili. A wtedy, jak pisze Phillip Gordon, czynnik strachu może skłonić prezydenta do ekshumowania doktryny wojny prewencyjnej. Na razie Rice trzyma się realizmu.
W przedsionku jej gabinetu wisi oprawiony w drewniane ramy czterostronicowy dokument sygnowany inicjałami GM. To oryginał przemówienia George'a Marshalla, które w 1947 r. wygłosił na Harvardzie, a które kilka miesięcy później stało się podstawą planu Marshalla. To tam padają słowa o "polityce skierowanej nie przeciw jakiemuś narodowi, lecz przeciw biedzie, głodowi, desperacji i chaosowi". Europejczycy pukający do drzwi Condoleezzy Rice wiedzą więc, czego mogą się spodziewać. Co dla nas oznacza zwrot Ameryki ku doktrynie pragmatyków? Brak sentymentu dla okazyjnych, mniejszych sojuszników. Znów Bóg i Ameryka są po stronie silniejszych, a nasz głos będzie słyszany tylko, jeśli staniemy się ważnym podmiotem w Unii Europejskiej.
A co dla nas oznacza zwrot Ameryki ku doktrynie pragmatyków?
Z Alabamy do Białego Domu
Condoleezza Rice, sekretarz stanu USA
- urodzona 14 listopada 1954r. w Birmingham w stanie Alabama w rodzinie pastora Johna Wesleya Rice'a
- w wieku trzech lat rozpoczęła naukę języka francuskiego oraz muzyki i baletu, jako piętnastolatka postanowiła zostać pianistką.
- w 1967 r. przeprowadziła się z rodziną do Denver, uczęszczała do małej katolickiej szkoły dla dziewcząt St. Mary's Academy High School, równocześnie kontynuowała naukę gry na pianinie w Aspen Music Festiwal and School
- po skończeniu szkoły średniej w 1970 r. zapisała się na kurs polityki międzynarodowej na uniwersytecie w Denver.
- tytuł magistra nauk politycznych otrzymała na Uniwersytecie Notre Dame w 1975 r.
- w 1981 r., w wieku 26 lat, otrzymała tytuł doktora nauk politycznych w Graduate School of International Studies na uniwersytecie w Denver
- pod koniec lat 80. pracowała dla prezydenta Busha seniora jako dyrektor wydziału ds. stosunków z krajami byłego ZSRR i Europy Wschodniej w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa
- Od 1993 r. jest profesorem nauk politycznych Uniwersytetu Stanforda, członkiem Instytutu Studiów Międzynarodowych i członkiem Instytutu Hoovera. W latach 1993-1999 pełni funkcję rektora Uniwersytetu Stanforda. Jest członkiem American Academy of Arts and Sciences i posiadaczem kilku doktoratów honoris causa
- w pierwszej kadencji prezydenta George'a W. Busha (2001-2005) była przewodniczącą Narodowego Komitetu Bezpieczeństwa USA. Wcześniej pomagała gubernatorowi Bushowi w kampanii prezydenckiej
- 26 stycznia 2005 r. po dymisji Colina Powella została pierwszą czarnoskórą kobietą na stanowisku sekretarza stanu
- jest wielbicielką prozy Tołstoja i Dostojewskiego
- mówi po rosyjsku, niemiecku, francusku i hiszpańsku
Więcej możesz przeczytać w 36/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.