Przekonanie, że bezrobocie zacznie spadać, jeśli tempo wzrostu PKB przekroczy pięć procent, to zabobon ekonomiczny. Zabobon to - według słownika - wiara w "tajemnicze związki między zjawiskami". Są także zabobony ekonomiczne. Powstają wśród prostego ludu i ekonomicznie wykształconych. Bywają szkodliwe, blokujące myślenie, ale są i dobre, pobudzające i chroniące przed głupotą. Zabobonem ludowym - choć wierzyli weń także edukowani - była w roku 1980 i 1981 wiara, że skoro mięso i inna żywność zniknęła ze sklepów parę tygodni po powstaniu "Solidarności", to znaczy, że "czerwony" ją ukrył, by naród wygłodzić.
Faktycznie działało prawo podaży i popytu. Żywności nie przybyło, ceny były zamrożone, a na rynek wlewał się potok "wystrajkowanych pieniędzy". Nic i nikt nie był w stanie tego szkodliwego zabobonu podważyć, a na argument, że trzeba podnieść ceny, odpowiadano z oburzeniem: "Jak to, nie dosyć, że niczego nie ma w sklepach, to jeszcze ma być droższe?".
Zabobonem pozytywnym wbitym rządowi Mazowieckiego przez Balcerowicza była wiara, że program stabilizacji - choćby nie wiem co - musi ruszyć 1 stycznia 1990 r., bo w przeciwnym razie... No właśnie, nie bardzo było wiadomo, co będzie, ale w każdym razie wiedziano, że to coś będzie bardzo groźne. Kolejny zabobon pojawił się na przełomie rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jana Olszewskiego. Głosił, że nie wolno dopuścić do tego, aby deficyt budżetowy w ustawie na rok 1992 przekroczył 5 proc. PKB. Gdyby przyjęto deficyt w wysokości 6 proc. PKB, nic strasznego by się nie wydarzyło, ale i ten zabobon nie był zły, bo lepiej mieć deficyt w portfelu mniejszy niż większy. Uległ mu premier Olszewski, akceptując ze wstrętem nie wypowiedzianym, lecz widocznym wówczas na jego obliczu, budżet liberałów (również temu zabobonowi podporządkowany). Następna mistyczna liczba gospodarcza dała o sobie znać parę lat temu. Za "analitykami" zaczęto co i rusz powtarzać, że gdy deficyt na rachunku obrotów bieżących z zagranicą przekroczy 5 proc. PKB, Polska pogrąży się w kryzysie walutowym. Tymczasem deficyt wyniósł znacznie ponad 7 proc., a kryzys nie nastąpił. Również tutaj magia i mistyka liczby zrodzonej przez ekonomistów spełniła funkcję ostrzegawczego słupa granicznego, czyli w zasadzie pozytywną.
Od niedawna mamy kolejny zabobon. Głosi on, że jeśli tempo wzrostu PKB przekroczy 5 proc., to bezrobocie zacznie spadać. To tak jakby z faktu, że na szczycie wzgórza pasła się krowa, a mijający ją samochód zaczął jechać szybciej, wyciągnąć wniosek, że minięcie krowy przyspiesza samochód. Nie ma liczbowego związku między tempem wzrostu PKB a stopą bezrobocia - poza związkiem ogólnym: im szybciej rośnie PKB, tym większa szansa na spadek bezrobocia. Tyle i nic więcej. Z tego, że w minionej dekadzie pierwszym rokiem spadku stopy bezrobocia był rok, w którym tempo wzrostu PKB przekroczyło 5 proc. (1994 r.), nie wynika zupełnie, że działa tu jakaś tajemnicza zasada. W latach 1998-2000 tempo wzrostu spadło z 4,8 proc. do 4,1 proc. - a więc nie aż tak dramatycznie - podczas gdy bezrobocie wzrosło z 10 proc. do 15 proc. Gdzie tu jakieś prawo?
Ten najnowszy zabobon jest zwodniczy, a pierwszy uległ mu chyba lider SLD, sądząc po zapale, z jakim powtarza, że jak tylko przekroczymy te magiczne 5 proc. (nie mówiąc już o powrocie do 7 proc.), bezrobocie zacznie topnieć jak śnieg na przedwiośniu. Obawiam się, że pan przewodniczący się rozczaruje, mimo że mu tego nie życzę. Zdrowe ekonomicznie - czyli trwałe - podwyższenie tempa wzrostu do 6-7 proc. jest niemożliwe w krótkim okresie. Nasz rynek jest otwarty i mamy dziurę w handlu zagranicznym, nie można więc nakręcać koniunktury przez znaczne zwiększenie popytu wewnętrznego. Polska gospodarka jest nadal mało konkurencyjna, a zatem nie można liczyć na jej głębsze wdarcie się na rynki zagraniczne. Skąd więc ma być ten wzrost? Żeby gospodarka stała się bardziej konkurencyjna, trzeba ją nadal restrukturyzować, usuwać z niej postpeerelowski "starotwór", a jego bardziej energiczne usuwanie w ostatnich trzech latach to jedno z głównych źródeł bezrobocia. Samochód nie pojedzie szybciej dlatego, że minął krowę, lecz dlatego, że miał rezerwę mocy. A o nią w naszej gospodarce trudno.
Zabobonem pozytywnym wbitym rządowi Mazowieckiego przez Balcerowicza była wiara, że program stabilizacji - choćby nie wiem co - musi ruszyć 1 stycznia 1990 r., bo w przeciwnym razie... No właśnie, nie bardzo było wiadomo, co będzie, ale w każdym razie wiedziano, że to coś będzie bardzo groźne. Kolejny zabobon pojawił się na przełomie rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jana Olszewskiego. Głosił, że nie wolno dopuścić do tego, aby deficyt budżetowy w ustawie na rok 1992 przekroczył 5 proc. PKB. Gdyby przyjęto deficyt w wysokości 6 proc. PKB, nic strasznego by się nie wydarzyło, ale i ten zabobon nie był zły, bo lepiej mieć deficyt w portfelu mniejszy niż większy. Uległ mu premier Olszewski, akceptując ze wstrętem nie wypowiedzianym, lecz widocznym wówczas na jego obliczu, budżet liberałów (również temu zabobonowi podporządkowany). Następna mistyczna liczba gospodarcza dała o sobie znać parę lat temu. Za "analitykami" zaczęto co i rusz powtarzać, że gdy deficyt na rachunku obrotów bieżących z zagranicą przekroczy 5 proc. PKB, Polska pogrąży się w kryzysie walutowym. Tymczasem deficyt wyniósł znacznie ponad 7 proc., a kryzys nie nastąpił. Również tutaj magia i mistyka liczby zrodzonej przez ekonomistów spełniła funkcję ostrzegawczego słupa granicznego, czyli w zasadzie pozytywną.
Od niedawna mamy kolejny zabobon. Głosi on, że jeśli tempo wzrostu PKB przekroczy 5 proc., to bezrobocie zacznie spadać. To tak jakby z faktu, że na szczycie wzgórza pasła się krowa, a mijający ją samochód zaczął jechać szybciej, wyciągnąć wniosek, że minięcie krowy przyspiesza samochód. Nie ma liczbowego związku między tempem wzrostu PKB a stopą bezrobocia - poza związkiem ogólnym: im szybciej rośnie PKB, tym większa szansa na spadek bezrobocia. Tyle i nic więcej. Z tego, że w minionej dekadzie pierwszym rokiem spadku stopy bezrobocia był rok, w którym tempo wzrostu PKB przekroczyło 5 proc. (1994 r.), nie wynika zupełnie, że działa tu jakaś tajemnicza zasada. W latach 1998-2000 tempo wzrostu spadło z 4,8 proc. do 4,1 proc. - a więc nie aż tak dramatycznie - podczas gdy bezrobocie wzrosło z 10 proc. do 15 proc. Gdzie tu jakieś prawo?
Ten najnowszy zabobon jest zwodniczy, a pierwszy uległ mu chyba lider SLD, sądząc po zapale, z jakim powtarza, że jak tylko przekroczymy te magiczne 5 proc. (nie mówiąc już o powrocie do 7 proc.), bezrobocie zacznie topnieć jak śnieg na przedwiośniu. Obawiam się, że pan przewodniczący się rozczaruje, mimo że mu tego nie życzę. Zdrowe ekonomicznie - czyli trwałe - podwyższenie tempa wzrostu do 6-7 proc. jest niemożliwe w krótkim okresie. Nasz rynek jest otwarty i mamy dziurę w handlu zagranicznym, nie można więc nakręcać koniunktury przez znaczne zwiększenie popytu wewnętrznego. Polska gospodarka jest nadal mało konkurencyjna, a zatem nie można liczyć na jej głębsze wdarcie się na rynki zagraniczne. Skąd więc ma być ten wzrost? Żeby gospodarka stała się bardziej konkurencyjna, trzeba ją nadal restrukturyzować, usuwać z niej postpeerelowski "starotwór", a jego bardziej energiczne usuwanie w ostatnich trzech latach to jedno z głównych źródeł bezrobocia. Samochód nie pojedzie szybciej dlatego, że minął krowę, lecz dlatego, że miał rezerwę mocy. A o nią w naszej gospodarce trudno.
Więcej możesz przeczytać w 10/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.