Nasze kino familijne umarło śmiercią naturalną. Czy nowa ekranizacja "W pustyni i w puszczy" je ożywi? 17 mln widzów obejrzało pierwszą ekranizację "W pustyni i w puszczy". Publiczność oszalała na punkcie Stasia i Nel, choć krytycy wybrzydzali na zbytni sentymentalizm. Z nową adaptacją jest odwrotnie - to współczesne kino przygodowe, pozbawione Sienkiewiczowskiej brawury i powieściowych niuansów.
O słabościach naszej kinematografii napisano tomy. Obrywały jednak wyłącznie produkcje adresowane do dorosłego widza. Z prostej przyczyny - kino dziecięce i familijne, zaniechane przez polskich twórców, umarło śmiercią naturalną. Walkowerem oddaliśmy weekendowe poranki i popołudnia we władanie "Dalmatyńczykom" i "Królom Lwom". Podczas gdy nasi twórcy przekonują o nieopłacalności filmów dla dzieci, disneyowskie hity niezmiennie robią furorę. W Hollywood za kino familijne biorą się najlepsi z najlepszych. Wiedzą, że walka o widza zaczyna się już w okresie przedszkolnym. Steven Spielberg, odbierając Oscara, wyznał, że uczył się prawideł kina, oglądając "Bambiego", a twórca "Mechanicznej pomarańczy" Stanley Kubrick zwykł mawiać, że filmowcom łatwiej się dostać do nieba, niż dogodzić małym widzom. Nie przestawał marzyć o włas-nej wersji "Piotrusia Pana" w świecie przyszłości. Ponoć na krótko przed śmiercią słyszał nawet we śnie brawa na jego premierze.
W USA kino familijne egzystuje na prawach najszlachetniejszego z gatunków. Odwołując się do systemu sprawdzonych wartości, przywraca tradycyjny podział świata na dobro i zło. Rezyg-nuje z wieloznaczności i niedopowiedzeń na rzecz funkcji wychowawczej - bez natrętnego dydaktyzmu. Nigdy przy tym nie zapomina o atrakcyjnej formie. Dlatego amerykańskie filmy dla dzieci mają za bohaterów istoty z kosmosu ("E.T." Stevena Spielberga to poglądowa lekcja tolerancji), z morskich głębin ("Uwolnić orkę" 1 i 2), a nawet pospolite gryzonie, które w przyjaznym otoczeniu wcale nie muszą być szkodnikami ("Stuart Malutki").
Ostatni Mohikanie dziecięcego kina
Filmy adresowane do młodych widzów nie zawsze były lekceważone przez polskich twórców. Przed laty, gdy zachodnie produkcje docierały do nas z kilkuletnim opóźnieniem (albo wcale), powstało kilka perełek kina familijnego, które zyskały ogromną widownię - poczynając od słynnej ekranizacji "Króla Maciusia I" w reżyserii Wandy Jakubowskiej (1957 r.), poprzez wzruszające poetyckie impresje Janusza Nasfetera (chociażby "Motyle"), po głośne ekranizacje prozy Makuszyńskiego - "Szatan z VII klasy" czy "Awantura o Basię". Swoje miejsce ma też w kinie familijnym bijący sukcesy oglądalności w latach 80. trzyczęściowy cykl opowieści o przygodach Pana Kleksa, wyreżyserowany z fantazją przez Krzysztofa Gradowskiego. Na tym jednak kończą się godne uwagi rodzime produkcje dla najmłodszych. Dziś ostatnimi Mohikanami pamiętającymi o młodej widowni są Kazimierz Tarnas i Włodzimierz Szarek. O ile pierwszy z nich czerpie z najlepszych wzorów literackich (głównie Makuszyński), o tyle drugi uparł się fundować małolatom infantylne opowiastki utrzymane w poetyce "Popcornu" i "Bravo". Dlaczego miałyby je oglądać?
Sienkiewicz familijny
"W pustyni i w puszczy", najbardziej "familijna" z powieści naszego noblisty, jest niemal gotowym scenariuszem - zawiera wyrazisty konflikt, parę atrakcyjnych bohaterów, sensacyjną akcję, a do tego egzotyczne tło, które kino kocha. Realizacja filmu w Afryce wiązała się jednak z finansowym ryzykiem. Dopiero w 1973 r. znany dokumentalista Władysław Ślesicki odważył się przenieść na ekran dzieło Sienkiewicza. Dochowując wierności fabule literackiego pierwowzoru, zmienił tło historyczne. Obyło się więc bez zbędnych pochwał pod adresem angielskich kolonialistów, a mahdyści - u Sienkiewicza "dzikie hordy" - w filmie zostali pokazani zgodnie ze współczesnym postrzeganiem religijnego ruchu. Mahdi zajmuje szczególne miejsce w panteonie bohaterów Afryki, nie wypadało więc za Sienkiewiczem tytułować go barbarzyńcą. Dobrym pomysłem (Ślesicki był z niego dumny) była zmiana wizerunku Chamisa. W powieści to żałosna kreatura, w filmie nie tylko pomógł Stasiowi w ucieczce, ale też ocalił życie Nel. Poza tym reżyser poszedł tropem pisarza: Staś (świetny Tomasz Mędrzak) to postać zbudowana na wzór bohatera opowieści rycerskich - bronił swej małej damy, gotów poświęcić dla niej życie. Nel była śliczna jak królewna z bajki, choć jej aktorskie umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. W przeciwieństwie do najnowszej ekranizacji wielkim atutem filmu były dialogi autorstwa Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Film powstawał z przerwami trzy lata i był - obok "Potopu" oraz "Faraona" - jednym z największych przedsięwzięć kinematografii PRL. Do dziś stanowi wzorcowy przykład efektownego kina familijnego.
Reżyser z RPA, czyli Kali politycznie poprawny
Gavin Hood nigdy nie słyszał o Sienkiewiczu. Nie widział na oczy scenariusza, nim producent nie wybrał go na następcę chorego Macieja Dutkiewicza. Na lekturę i wejście w cykl produkcyjny dostał kilka dni. Miał za to nie byle jaki atut - dzieciństwo spędził w RPA i znał afrykańskie realia. Scenariusz Dutkiewicza i Bruttera go nie przekonał. Dokonał zmian na tyle istotnych, że autorzy w czołówce pojawiają się zaledwie w roli adaptatorów. Na nieszczęście zaczął od poprawienia Kalego. Jego nowy, politycznie poprawny wizerunek oprotestowano po pierwszym publicznym pokazie filmu. Hood - tłumacząc się chęcią "odcięcia się od XIX-wiecznego kolonializmu" - nie zgodził się potraktować Kalego jako sługi Stasia. Nie dał mu też przejść na chrześcijaństwo, uznając, że Afrykańczyk ma własną religię i kulturową tożsamość. Kali nie wygłasza więc słynnego zdania będącego eksplikacją jego mentalności: "Zły uczynek to jak ktoś Kalemu zabrać krowy. Dobry to jak Kali komuś zabrać krowy". Skąd reżyser z RPA mógłby wiedzieć, że Kali - literacki odpowiednik Piętaszka - to dla Polaków najpopularniejszy obok Murzynka Bambo przedstawiciel Czarnego Lądu? Że "mentalność Kalego" to nad Wisłą niemal termin kulturowy? Chamis - jak w poprzedniej adaptacji - ratuje życie Nel. Ale poczciwy, troskliwy Mahdi, każący dziewczynce opiekować się dzielnym Stasiem, to już gruba przesada!
Błędem niewybaczalnym (choć nie zawinionym przez Hooda) było obsadzenie złotowłosego Adama Fidusiewicza w roli Stasia. Mędrzak, grający tę rolę w poprzedniej wersji, miał to "coś": sznyt XIX-wiecznego dżentelmena i temperament, dzięki którym nie wątpiliśmy, że gdyby zabrakło sztucera, własnymi rękami rozszarpałby lwa w obronie Nel. Fidusiewicz pozostaje przeraźliwie sztywny od pierwszych do ostatnich scen filmu. Młody aktor nazywa swojego bohatera "luzakiem, który zmienia się w McGyvera". Sęk w tym, że widzom trudno się dopatrzeć jakiejkolwiek przemiany - śliczny Adaś konsekwentnie pozostaje nijaki. Na jego tle świetnie obsadzony Kali (student z RPA Mzwandile Ngubeni) jest prawdziwym aktorskim objawieniem. Na szczęście Karolina Sawka jako Nel Rawlison to strzał w dziesiątkę. Córka znanego satyryka Henryka Sawki ma wdzięk trzpiotki, dziewczęcy czar i naturalność. Sprawia przy tym wrażenie, że trema to obce jej uczucie. Gdyby urodziła się w Ameryce, zapewne obwołano by ją następczynią Drew Barrymore (tej od "E.T.")! Przebierałaby (razem z mamą) w scenariuszach, a tatusiowi spędzałaby sen z powiek kwestia zer w jej honorariach. Ale jesteśmy w Polsce i dam głowę, że nim powstanie kolejny film dla dzieci, Karolinka będzie już Karoliną.
Dobrze, że Gavin Hood nie reżyserował "Quo vadis"
Pozostałym aktorom realizatorzy filmu nie stworzyli zbyt wielu okazji do popisania się umiejętnościami. Film Ślesickiego trwał ponad trzy godziny, twórcy nowej wersji musieli się zmieścić w niespełna dwóch. Gnamy więc przez powieściowe wątki galopem - w efekcie Nel zdrowieje z malarii prawie na sam widok chininy, a podróż przez pustynię, w powieści pełna niebezpiecznych przygód, ogranicza się do burzy piaskowej i pokazanej bez pomysłu fatamorgany. Zabrakło nawet prób ucieczki od Sudańczyków - scen kluczowych dla opowieści, znakomitych w filmie Ślesickiego. Dramatyczna podróż u Hooda robi wrażenie sielanki.
Rezygnując z konieczności z części wątków, poświęcono też dramaturgiczną płynność. Przekonująco wypada-ją jedynie sceny komediowe. Gavin Hood przerobił Sienkiewicza na zabawną opowieść dla najmłodszych, która nie może jednak obudzić wielkich emocji u widzów powyżej lat 10, znających literacki pierwowzór i poprzednią adaptację. U rodziców - nie mówiąc już o dziadkach - filmowi Hooda nie wróżę najmniejszych szans. Wypada więc na razie zapomnieć o odrodzeniu polskiego kina familijnego.
Pozostaje się jedynie cieszyć, że Gavin Hood nie musiał zastępować Kawalerowicza reżyserującego inną nagrodzoną Noblem Sienkiewiczowską powieść. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby w myśl politycznej poprawności postanowił na planie "Quo vadis" uwalniać niewolników lub Markowi Winicjuszowi nie pozwolił przyjąć chrześcijaństwa.
W USA kino familijne egzystuje na prawach najszlachetniejszego z gatunków. Odwołując się do systemu sprawdzonych wartości, przywraca tradycyjny podział świata na dobro i zło. Rezyg-nuje z wieloznaczności i niedopowiedzeń na rzecz funkcji wychowawczej - bez natrętnego dydaktyzmu. Nigdy przy tym nie zapomina o atrakcyjnej formie. Dlatego amerykańskie filmy dla dzieci mają za bohaterów istoty z kosmosu ("E.T." Stevena Spielberga to poglądowa lekcja tolerancji), z morskich głębin ("Uwolnić orkę" 1 i 2), a nawet pospolite gryzonie, które w przyjaznym otoczeniu wcale nie muszą być szkodnikami ("Stuart Malutki").
Ostatni Mohikanie dziecięcego kina
Filmy adresowane do młodych widzów nie zawsze były lekceważone przez polskich twórców. Przed laty, gdy zachodnie produkcje docierały do nas z kilkuletnim opóźnieniem (albo wcale), powstało kilka perełek kina familijnego, które zyskały ogromną widownię - poczynając od słynnej ekranizacji "Króla Maciusia I" w reżyserii Wandy Jakubowskiej (1957 r.), poprzez wzruszające poetyckie impresje Janusza Nasfetera (chociażby "Motyle"), po głośne ekranizacje prozy Makuszyńskiego - "Szatan z VII klasy" czy "Awantura o Basię". Swoje miejsce ma też w kinie familijnym bijący sukcesy oglądalności w latach 80. trzyczęściowy cykl opowieści o przygodach Pana Kleksa, wyreżyserowany z fantazją przez Krzysztofa Gradowskiego. Na tym jednak kończą się godne uwagi rodzime produkcje dla najmłodszych. Dziś ostatnimi Mohikanami pamiętającymi o młodej widowni są Kazimierz Tarnas i Włodzimierz Szarek. O ile pierwszy z nich czerpie z najlepszych wzorów literackich (głównie Makuszyński), o tyle drugi uparł się fundować małolatom infantylne opowiastki utrzymane w poetyce "Popcornu" i "Bravo". Dlaczego miałyby je oglądać?
Sienkiewicz familijny
"W pustyni i w puszczy", najbardziej "familijna" z powieści naszego noblisty, jest niemal gotowym scenariuszem - zawiera wyrazisty konflikt, parę atrakcyjnych bohaterów, sensacyjną akcję, a do tego egzotyczne tło, które kino kocha. Realizacja filmu w Afryce wiązała się jednak z finansowym ryzykiem. Dopiero w 1973 r. znany dokumentalista Władysław Ślesicki odważył się przenieść na ekran dzieło Sienkiewicza. Dochowując wierności fabule literackiego pierwowzoru, zmienił tło historyczne. Obyło się więc bez zbędnych pochwał pod adresem angielskich kolonialistów, a mahdyści - u Sienkiewicza "dzikie hordy" - w filmie zostali pokazani zgodnie ze współczesnym postrzeganiem religijnego ruchu. Mahdi zajmuje szczególne miejsce w panteonie bohaterów Afryki, nie wypadało więc za Sienkiewiczem tytułować go barbarzyńcą. Dobrym pomysłem (Ślesicki był z niego dumny) była zmiana wizerunku Chamisa. W powieści to żałosna kreatura, w filmie nie tylko pomógł Stasiowi w ucieczce, ale też ocalił życie Nel. Poza tym reżyser poszedł tropem pisarza: Staś (świetny Tomasz Mędrzak) to postać zbudowana na wzór bohatera opowieści rycerskich - bronił swej małej damy, gotów poświęcić dla niej życie. Nel była śliczna jak królewna z bajki, choć jej aktorskie umiejętności pozostawiały wiele do życzenia. W przeciwieństwie do najnowszej ekranizacji wielkim atutem filmu były dialogi autorstwa Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Film powstawał z przerwami trzy lata i był - obok "Potopu" oraz "Faraona" - jednym z największych przedsięwzięć kinematografii PRL. Do dziś stanowi wzorcowy przykład efektownego kina familijnego.
Reżyser z RPA, czyli Kali politycznie poprawny
Gavin Hood nigdy nie słyszał o Sienkiewiczu. Nie widział na oczy scenariusza, nim producent nie wybrał go na następcę chorego Macieja Dutkiewicza. Na lekturę i wejście w cykl produkcyjny dostał kilka dni. Miał za to nie byle jaki atut - dzieciństwo spędził w RPA i znał afrykańskie realia. Scenariusz Dutkiewicza i Bruttera go nie przekonał. Dokonał zmian na tyle istotnych, że autorzy w czołówce pojawiają się zaledwie w roli adaptatorów. Na nieszczęście zaczął od poprawienia Kalego. Jego nowy, politycznie poprawny wizerunek oprotestowano po pierwszym publicznym pokazie filmu. Hood - tłumacząc się chęcią "odcięcia się od XIX-wiecznego kolonializmu" - nie zgodził się potraktować Kalego jako sługi Stasia. Nie dał mu też przejść na chrześcijaństwo, uznając, że Afrykańczyk ma własną religię i kulturową tożsamość. Kali nie wygłasza więc słynnego zdania będącego eksplikacją jego mentalności: "Zły uczynek to jak ktoś Kalemu zabrać krowy. Dobry to jak Kali komuś zabrać krowy". Skąd reżyser z RPA mógłby wiedzieć, że Kali - literacki odpowiednik Piętaszka - to dla Polaków najpopularniejszy obok Murzynka Bambo przedstawiciel Czarnego Lądu? Że "mentalność Kalego" to nad Wisłą niemal termin kulturowy? Chamis - jak w poprzedniej adaptacji - ratuje życie Nel. Ale poczciwy, troskliwy Mahdi, każący dziewczynce opiekować się dzielnym Stasiem, to już gruba przesada!
Błędem niewybaczalnym (choć nie zawinionym przez Hooda) było obsadzenie złotowłosego Adama Fidusiewicza w roli Stasia. Mędrzak, grający tę rolę w poprzedniej wersji, miał to "coś": sznyt XIX-wiecznego dżentelmena i temperament, dzięki którym nie wątpiliśmy, że gdyby zabrakło sztucera, własnymi rękami rozszarpałby lwa w obronie Nel. Fidusiewicz pozostaje przeraźliwie sztywny od pierwszych do ostatnich scen filmu. Młody aktor nazywa swojego bohatera "luzakiem, który zmienia się w McGyvera". Sęk w tym, że widzom trudno się dopatrzeć jakiejkolwiek przemiany - śliczny Adaś konsekwentnie pozostaje nijaki. Na jego tle świetnie obsadzony Kali (student z RPA Mzwandile Ngubeni) jest prawdziwym aktorskim objawieniem. Na szczęście Karolina Sawka jako Nel Rawlison to strzał w dziesiątkę. Córka znanego satyryka Henryka Sawki ma wdzięk trzpiotki, dziewczęcy czar i naturalność. Sprawia przy tym wrażenie, że trema to obce jej uczucie. Gdyby urodziła się w Ameryce, zapewne obwołano by ją następczynią Drew Barrymore (tej od "E.T.")! Przebierałaby (razem z mamą) w scenariuszach, a tatusiowi spędzałaby sen z powiek kwestia zer w jej honorariach. Ale jesteśmy w Polsce i dam głowę, że nim powstanie kolejny film dla dzieci, Karolinka będzie już Karoliną.
Dobrze, że Gavin Hood nie reżyserował "Quo vadis"
Pozostałym aktorom realizatorzy filmu nie stworzyli zbyt wielu okazji do popisania się umiejętnościami. Film Ślesickiego trwał ponad trzy godziny, twórcy nowej wersji musieli się zmieścić w niespełna dwóch. Gnamy więc przez powieściowe wątki galopem - w efekcie Nel zdrowieje z malarii prawie na sam widok chininy, a podróż przez pustynię, w powieści pełna niebezpiecznych przygód, ogranicza się do burzy piaskowej i pokazanej bez pomysłu fatamorgany. Zabrakło nawet prób ucieczki od Sudańczyków - scen kluczowych dla opowieści, znakomitych w filmie Ślesickiego. Dramatyczna podróż u Hooda robi wrażenie sielanki.
Rezygnując z konieczności z części wątków, poświęcono też dramaturgiczną płynność. Przekonująco wypada-ją jedynie sceny komediowe. Gavin Hood przerobił Sienkiewicza na zabawną opowieść dla najmłodszych, która nie może jednak obudzić wielkich emocji u widzów powyżej lat 10, znających literacki pierwowzór i poprzednią adaptację. U rodziców - nie mówiąc już o dziadkach - filmowi Hooda nie wróżę najmniejszych szans. Wypada więc na razie zapomnieć o odrodzeniu polskiego kina familijnego.
Pozostaje się jedynie cieszyć, że Gavin Hood nie musiał zastępować Kawalerowicza reżyserującego inną nagrodzoną Noblem Sienkiewiczowską powieść. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby w myśl politycznej poprawności postanowił na planie "Quo vadis" uwalniać niewolników lub Markowi Winicjuszowi nie pozwolił przyjąć chrześcijaństwa.
Więcej możesz przeczytać w 12/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.