Rozmowa z aktorem RUSSELLEM CROWE'EM Dzięki "Gladiatorowi" zyskałem w Hollywood status gwiazdy
Roman Rogowiecki: - Rozstanie z rolą gladiatora przyjął pan z nie skrywaną ulgą.
Russell Crowe: - Nareszcie nie muszę nosić przepaski na oku i kuleć, mogę przed kamerą mówić z akcentem, jaki brzmi w mojej angielszczyźnie na co dzień. To znak, że w Hollywood zyskałem status gwiazdy - aktora, z którym trzeba się liczyć.
- Przecież nie przyjechał pan do USA jako debiutant. W ojczystej Australii zebrał pan wszystkie najważniejsze nagrody za dokonania aktorskie.
- Amerykańscy producenci doskonale wiedzieli, co potrafię, ale nie mieli żadnego powodu, by lansować zagraniczną gwiazdę kosztem własnych. Taki zdolny aktor jak ja był im potrzebny tylko jako tło. Owszem, wystąpiłem w "Szybkich i martwych" z samym Gene’em Hackmanem i Sharon Stone, ale w roli drugoplanowej.
- W dodatku przydzielano panu role ludzi przegranych, w których aktorzy amerykańscy występują niechętnie.
- Otóż to. W "Informatorze" grałem człowieka załamanego - wyrzucono go z pracy, całe jego wcześniejsze życie legło w gruzach. Dopiero przy takim przegranym facecie mógł brylować Al Pacino. On gra ofensywnego dziennikarza, który w najtrudniejszych warunkach osiąga sukces. Ostatecznie w "Gladiatorze", który przyniósł mi sławę, też wcielam się w rolę "wielkiego przegranego" - mój bohater przez większą część filmu próbuje się wydobyć z życiowej zapaści.
- Teraz, kiedy wyszedł pan z cienia i stał się gwiazdą, reżyserzy mają z panem nowe kłopoty. Taylor Hackford, pod którego kierunkiem pracował pan w "Dowodzie życia", narzekał, że zadaje pan za dużo pytań i wtrąca się do scenariusza.
- Nie wyobrażam sobie innego stylu pracy. Reżyserzy mają skłonność do traktowania znanego aktora jak jeszcze jednego fragmentu dekoracji. Znana twarz ma przyciągać widzów na podobnej zasadzie jak efekty komputerowe czy widowiskowe eksplozje. Tymczasem ja chętnie zagłębiłbym się w przesłanie filmu i podyskutował o nim z reżyserem. Kiedy decyduję się przyjąć rolę, mam ambicję, aby powiedzieć widowni coś istotnego, a nie tylko pokazać twarz na tle kolorowej dekoracji czy w duecie z piękną aktorką.
- W "Informatorze" i "Dowodzie życia" mówił pan amerykańskiej widowni rzeczy przykre.
- I widownia nie chciała słuchać: oba filmy miały w USA niską frekwencję. Pierwszy opowiadał o wielkich koncernach dysponujących takimi możliwościami finansowymi i politycznymi, że mogą załatwić każdego, podobnie jak kiedyś mafia. A "Dowód życia" pokazuje drobny fragment ekspansji cywilizacyjnej Stanów Zjednoczonych w krajach Trzeciego Świata. Razem z coca-colą i Elvisem przynieśliśmy tam przemysł porywania ludzi dla okupu. Jako aktorowi mniej zależało mi na pokazaniu intrygi sensacyjnej, a bardziej na skompromitowaniu amerykańskiego "eksportu".
- Na planie "Gladiatora" wszedł pan w konflikt z producentami.
- Poszło o postać, którą grałem. W pewnym momencie producentom zabrakło w tym krwawym filmie do kompletu wrażeń sceny miłosnej i dopisali w scenariuszu zbliżenie Maximusa i Lucylli, córki cesarza. Z punktu widzenia mojego bohatera było to zupełnie idiotyczne - przecież cały czas Maximus czuje się zgnębiony śmiercią żony i dziecka. I nic nie wskazuje na to, by miał wejść do łóżka kobiety, której i tak nie darzy nadmierną sympatią. To się jednak nie liczyło - film, który miał mieć rekordową frekwencję, musiał zawierać scenę miłosną. Wspólnie z Rid-leyem Scottem musieliśmy stoczyć z producentami całą kampanię, żeby wreszcie z tego zrezygnowali.
- Kariera filmowa nabrała rozpędu, ale nie rezygnuje pan z występów z własnym zespołem rockowym.
- Otóż to - z własnym. Kiedy gram w filmie, muszę przede wszystkim spełniać wymagania reżysera. W muzyce jest inaczej - wyrażam siebie. Z tego powodu gram wyłącznie własne kompozycje, nie wykonuję przeróbek.
- Pokazane w "Dowodzie życia" sceny walk w Czeczenii kręcił pan w Polsce.
- Praca na planie w Polsce i USA właściwie się nie różni, ale wystarczy wyjść poza światła reflektorów, żeby zarejestrować setki szczegółów, które od razu przypominają, że jest się w kraju na swój sposób egzotycznym. Kiedyś na przykład wybrałem się na wycieczkę rowerową i zaskoczyła mnie śnieżyca. Pedałowałem dalej, widząc, jak kierowcy z politowaniem kiwają głowami: biedak, nie stać go na samochód. W ramach polskiej gościnności poczęstowano mnie też wódką. Wypiłem, ale nabrałem przekonania, że ten płyn bardziej nadawałby się do zmywania rdzy z samochodu.
Więcej możesz przeczytać w 12/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.