Umieszczenie w górnych rejonach listy krajowej było środkiem pozwalającym magnaterii partyjnej bezpiecznie narzucać swoje zdanie albo przynajmniej dawało przewagę nad przywództwem lokalnym . Sejm na koniec zadziwił wszystkich i wykonał parę czynów chwalebnych. Złośliwi mówią, że to dlatego, iż śmierć, a raczej widmo klęski wyborczej, patrzy posłom w oczy, chociaż jest naturalne, że system polityczny zmienia się na przyszłość, a nie w trakcie sprawowania władzy. Tak czy owak, modyfikacje zostały dokonane, więc za rok będziemy chyba wiedzieć, jakie są ich skutki i co robić dalej.
Bo że system ukształtowany drogą wielostronnych porozumień i negocjacji nie odpowiada ani realiom, ani aspiracjom rozwijającego się w stronę Europy społeczeństwa, jest dla większości oczywiste. Jedna ze zmian, a mianowicie bardziej odpowiadające rzeczywistym proporcjom odwzorowanie preferencji wyborców w rozdziale miejsc w Sejmie (za pomocą metody Sainta-Lea-gu’a) doprowadzi do tego, że zwycięzca w wyborach najprawdopodobniej nie uzyska wymarzonej większości konstytucyjnej, to jest takiej, która pozwala na samodzielną zmianę konstytucji.
2 A zmiany w konstytucji z 1997 r. też by się przydały, na przykład skasowanie Senatu, którego istnienie - jak wynika choćby z moich badań wśród posłów wszelkich opcji i kadencji - nie ma żadnego uzasadnienia poza sankcją rzeczywistości: "Skoro już jest, niech się zajmuje tym lub owym", najczęściej zaś poprawianiem Sejmu w błędach legislacyjnych. Tyle że "skoro już jest", posłowie mniej uwagi zwracają na to, co uchwalają ("bo to się w Senacie poprawi"), a kiedy jest jakaś sensowna korekta merytoryczna, jak ostatnio w wypadku ustawy reprywatyzacyjnej, Sejm i tak przy swoim obstaje i ją odrzuca. Tymczasem gdyby Senatu nie było, to może dałoby się posłom wyperswadować, żeby nie zgłaszali poprawek w stylu filibustierskim, żeby nie układali ustaw za rząd i żeby projekty pisane były poza salą przez fachowe służby sejmowe, a nie na sali przez domorosłych prawników, za których oczywiście uważają się - jako prawodawcy - wszyscy posłowie. Senat to wprawdzie u nas zgodnie z nazwą starsi, ale, jak widać, niekoniecznie mądrzejsi parlamentarzyści. Poza nieco podwyższoną granicą wieku żadnych dodatkowych wymogów im się nie stawia, nic więc dziwnego, że do Senatu wybierano także zwykłych aferzystów. Pomysł, żeby lokować tam dożywotnio byłych prezydentów, też się nie przyjął - a szkoda, bo pogrążeni w próżni politycznej i pozbawieni lepszej klasy doradców tracą humor i rozum. Można było oczywiście z już gotowego Sejmu wybrać Izbę Praw, która by się tylko prawodawstwem zajmowała, albo Izbę Skarbu, skupioną na pracy budżetowej, ale to oszczędne rozwiązanie stropiłoby pozostałych posłów, którzy poczuliby się gorsi od swych kolegów i koleżanek. Jest oczywiście wariant senatu federalnego, ale i ten, najlepiej sprawdzony w różnych krajach, odpada, bo Polska wciąż jeszcze nie jest federacją województw.
3 Krok w tym kierunku został jednak zrobiony. Likwidacja listy krajowej - reforma, która najbardziej zaskoczyła obserwatorów - to typowy bunt średniej i drobnej klasy poselskiej przeciwko partyjnym magnatom. Że bunt ten (tlący się nawet w matce wszystkich parlamentów, Izbie Gmin) okazał się skuteczny, wynika z osłabienia wieloletnim kryzysem autorytetów partyjnych w centrum i na prawicy, gdzie nikt, nawet przewodniczący partii i związków, nie jest obecnie pewny dnia ani godziny. Dotychczas lista krajowa pozwalała magnaterii partyjnej zachować niezależność od tak zwanego terenu, czyli lokalnych środowisk politycznych. Umieszczenie w górnych rejonach listy krajowej było środkiem pozwalającym bezpiecznie narzucać swoje zdanie albo przynajmniej dawało przewagę nad przywództwem lokalnym. Jeśli ktoś uważał, że sprawny system polityczny wymaga dobrze zorganizowanych partii o scentralizowanych władzach i fachowej biurokracji, popierał listy krajowe, jako dające kierownictwu wolną rękę w zapewnieniu przywódcom, ich pomocnikom i doradcom miejsca w parlamencie. Spoza parlamentu na politykę wpływu się nie ma. Nowe rozwiązanie uzależnia władze krajowe partii od aparatu terenowego i tam, gdzie nie ma wojennej dyscypliny, doprowadzi do zawirowań personalnych po wyborach - niezależnie od przedwyborczych ustaleń, skoro wyborcy mogą zmieniać priorytety na listach partyjnych, kładąc krzyżyk na niepopularnych kandydatach z miejsca pierwszego.
4 Finanse partii to najciemniejsza strona polityki. Każde ugrupowanie oczekuje od polityka, że będzie załatwiał mu wpływy, miejsca, którymi można płacić za usługi i lojalność, protekcje, które uruchomią zasilanie funduszu wyborczego lub przynajmniej darmowe obiadki, telefony, wczasy, przeloty i przejazdy. Jeszcze w pierwszej połowie dwudziestego wieku zdobywanie pieniędzy przez partie na lewo i na prawo było czymś normalnym. Okres zimnowojenny sprzyjał finansowaniu stronnictw komunistycznych z kasy moskiewskiej, a partii demokratycznych z funduszy amerykańskich. Mówi się, że nasze ugrupowania demokratyczne też dostały na zarybek, podczas gdy kasa moskiewska po stronie lewicy pozostała nie rozliczona. Tymczasem niejasność sprzyja nieuczciwym interesom, a te pro publico bono (takim jest przecież w demokracji istnienie samodzielnych partii) psują całe państwo. Państwo, jak ryba, psuje się od głowy, nawet jeżeli - jak w wypadku Polski - ogólnie rybka była nie pierwszej świeżości, bo brała już paręset lat... Dlatego reformę ujawniającą finanse partyjne i poddającą je kontroli publicznej należy traktować jako zasadniczy krok ku ograniczaniu korupcji w Polsce.
5 Takim radykalnym krokiem jest z pewnością nałożenie na ugrupowania publicznej kontroli poprzez finansowanie ich z budżetu. Są w tym oczywiście luki, które wykryto na drugi dzień, takie jak możliwość sprzedawania wśród znajomych finansistów oprawnych w oślą skórę partyjnych folderów na kredowym papierze. Nie są to jednak luki niemożliwe do usunięcia. Prawdziwym problemem jest kwestia kontroli. Zakaz nieuczciwego samofinansowania się partii nie wystarczał, bo panowało przekonanie, że działalność gospodarcza nie podlega nadzorowi. Wprowadzono więc - słusznie - finansowanie publiczne, które nakłada obowiązek wyciągnięcia szczegółów na światło dzienne. A jednak nawet w krajach, gdzie system taki jest praktykowany, uznaje się potrzebę szczególnych kontroli. Tylko jak kontrolować tych, którzy zasłaniają byle pijaństwo immunitetem?
2 A zmiany w konstytucji z 1997 r. też by się przydały, na przykład skasowanie Senatu, którego istnienie - jak wynika choćby z moich badań wśród posłów wszelkich opcji i kadencji - nie ma żadnego uzasadnienia poza sankcją rzeczywistości: "Skoro już jest, niech się zajmuje tym lub owym", najczęściej zaś poprawianiem Sejmu w błędach legislacyjnych. Tyle że "skoro już jest", posłowie mniej uwagi zwracają na to, co uchwalają ("bo to się w Senacie poprawi"), a kiedy jest jakaś sensowna korekta merytoryczna, jak ostatnio w wypadku ustawy reprywatyzacyjnej, Sejm i tak przy swoim obstaje i ją odrzuca. Tymczasem gdyby Senatu nie było, to może dałoby się posłom wyperswadować, żeby nie zgłaszali poprawek w stylu filibustierskim, żeby nie układali ustaw za rząd i żeby projekty pisane były poza salą przez fachowe służby sejmowe, a nie na sali przez domorosłych prawników, za których oczywiście uważają się - jako prawodawcy - wszyscy posłowie. Senat to wprawdzie u nas zgodnie z nazwą starsi, ale, jak widać, niekoniecznie mądrzejsi parlamentarzyści. Poza nieco podwyższoną granicą wieku żadnych dodatkowych wymogów im się nie stawia, nic więc dziwnego, że do Senatu wybierano także zwykłych aferzystów. Pomysł, żeby lokować tam dożywotnio byłych prezydentów, też się nie przyjął - a szkoda, bo pogrążeni w próżni politycznej i pozbawieni lepszej klasy doradców tracą humor i rozum. Można było oczywiście z już gotowego Sejmu wybrać Izbę Praw, która by się tylko prawodawstwem zajmowała, albo Izbę Skarbu, skupioną na pracy budżetowej, ale to oszczędne rozwiązanie stropiłoby pozostałych posłów, którzy poczuliby się gorsi od swych kolegów i koleżanek. Jest oczywiście wariant senatu federalnego, ale i ten, najlepiej sprawdzony w różnych krajach, odpada, bo Polska wciąż jeszcze nie jest federacją województw.
3 Krok w tym kierunku został jednak zrobiony. Likwidacja listy krajowej - reforma, która najbardziej zaskoczyła obserwatorów - to typowy bunt średniej i drobnej klasy poselskiej przeciwko partyjnym magnatom. Że bunt ten (tlący się nawet w matce wszystkich parlamentów, Izbie Gmin) okazał się skuteczny, wynika z osłabienia wieloletnim kryzysem autorytetów partyjnych w centrum i na prawicy, gdzie nikt, nawet przewodniczący partii i związków, nie jest obecnie pewny dnia ani godziny. Dotychczas lista krajowa pozwalała magnaterii partyjnej zachować niezależność od tak zwanego terenu, czyli lokalnych środowisk politycznych. Umieszczenie w górnych rejonach listy krajowej było środkiem pozwalającym bezpiecznie narzucać swoje zdanie albo przynajmniej dawało przewagę nad przywództwem lokalnym. Jeśli ktoś uważał, że sprawny system polityczny wymaga dobrze zorganizowanych partii o scentralizowanych władzach i fachowej biurokracji, popierał listy krajowe, jako dające kierownictwu wolną rękę w zapewnieniu przywódcom, ich pomocnikom i doradcom miejsca w parlamencie. Spoza parlamentu na politykę wpływu się nie ma. Nowe rozwiązanie uzależnia władze krajowe partii od aparatu terenowego i tam, gdzie nie ma wojennej dyscypliny, doprowadzi do zawirowań personalnych po wyborach - niezależnie od przedwyborczych ustaleń, skoro wyborcy mogą zmieniać priorytety na listach partyjnych, kładąc krzyżyk na niepopularnych kandydatach z miejsca pierwszego.
4 Finanse partii to najciemniejsza strona polityki. Każde ugrupowanie oczekuje od polityka, że będzie załatwiał mu wpływy, miejsca, którymi można płacić za usługi i lojalność, protekcje, które uruchomią zasilanie funduszu wyborczego lub przynajmniej darmowe obiadki, telefony, wczasy, przeloty i przejazdy. Jeszcze w pierwszej połowie dwudziestego wieku zdobywanie pieniędzy przez partie na lewo i na prawo było czymś normalnym. Okres zimnowojenny sprzyjał finansowaniu stronnictw komunistycznych z kasy moskiewskiej, a partii demokratycznych z funduszy amerykańskich. Mówi się, że nasze ugrupowania demokratyczne też dostały na zarybek, podczas gdy kasa moskiewska po stronie lewicy pozostała nie rozliczona. Tymczasem niejasność sprzyja nieuczciwym interesom, a te pro publico bono (takim jest przecież w demokracji istnienie samodzielnych partii) psują całe państwo. Państwo, jak ryba, psuje się od głowy, nawet jeżeli - jak w wypadku Polski - ogólnie rybka była nie pierwszej świeżości, bo brała już paręset lat... Dlatego reformę ujawniającą finanse partyjne i poddającą je kontroli publicznej należy traktować jako zasadniczy krok ku ograniczaniu korupcji w Polsce.
5 Takim radykalnym krokiem jest z pewnością nałożenie na ugrupowania publicznej kontroli poprzez finansowanie ich z budżetu. Są w tym oczywiście luki, które wykryto na drugi dzień, takie jak możliwość sprzedawania wśród znajomych finansistów oprawnych w oślą skórę partyjnych folderów na kredowym papierze. Nie są to jednak luki niemożliwe do usunięcia. Prawdziwym problemem jest kwestia kontroli. Zakaz nieuczciwego samofinansowania się partii nie wystarczał, bo panowało przekonanie, że działalność gospodarcza nie podlega nadzorowi. Wprowadzono więc - słusznie - finansowanie publiczne, które nakłada obowiązek wyciągnięcia szczegółów na światło dzienne. A jednak nawet w krajach, gdzie system taki jest praktykowany, uznaje się potrzebę szczególnych kontroli. Tylko jak kontrolować tych, którzy zasłaniają byle pijaństwo immunitetem?
Więcej możesz przeczytać w 12/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.