Dlaczego politycy ignorują problemy szkolnictwa i nauki. Edukacja jest amerykańskim problemem numer jeden - ogłosił George W. Bush, rozpoczynając pierwszy rok swojej prezydentury. Dlaczego nasi politycy nie wysuną na pierwszy plan problemów polskiego szkolnictwa i nauki? Odpowiedź jest prosta - ze strachu.
Po prostu nie chcą brać na siebie odpowiedzialności za odważne zmiany i dlatego ministrami edukacji zostają u nas profesorowie, a nie politycy. Tylko raz, i to na krótko, posadę tę objął polityk z pierwszych stron gazet. Powszechny lęk przed edukacją, pojmowaną jako problem nie do rozwiązania, sprawia, że w politycznych dyskusjach na ten temat nie wychodzi się poza poziom "drętwej mowy".
Socjalistyczny balast, czyli reprodukcja ciemnoty
Tymczasem jesienne wybory parlamentarne pozwalają, a nawet zmuszają do tego, by już dziś pytać polityków o konkrety. Jak długo o polskiej szkole będą decydować konserwatywne nauczycielskie związki zawodowe, zainteresowane utrzymaniem kastowych przywilejów (m.in. gwarancji zatrudnienia)? Jak długo będziemy utrzymywać socjalistyczne (w formie i treści) szkoły wyższe, kształcące przeciętnych nauczycieli? Jak długo jeszcze możliwe będzie uczenie przez 30 lat bez stałego i obowiązkowego odnawiania wiedzy na studiach podyplomowych (na przykład co sześć, siedem lat)? Jak długo o płacy nauczyciela będzie decydować staż, a nie jakość pracy?
Politycy nie mogą nie dostrzegać problemu ogromnej rzeszy (około 30 proc.) ludzi "odrzuconych", nie uczestniczących w polskich przemianach, mieszkających na zacofanych obszarach wiejskich, w małych miastach, w wielkomiejskich blokowiskach. Bezrobotna i niewykształcona młodzież stanowi swoistą bombę z opóźnionym zapłonem, która może rozsadzić i zniszczyć wszystko, co z takim trudem stworzyliśmy w III RP. Musimy uniknąć tego, co socjologowie nazywają "reprodukcją struktury społecznej przez system oświatowy". Potrzebne są konkrety, choćby działanie na rzecz radykalnego podniesienia jakości nauczania w tysiącach szkół wiejskich. Szkołom trzeba wyznaczyć nowe zadania: wzbudzenie ciekawości świata (poprzez naukę dwóch światowych języków – informatyki i angielskiego), wykształcenie postaw przedsiębiorczych, odejście od nauczania wiedzy encyklopedycznej na rzecz kształcenia ustawicznego. Czy jest to możliwe z obecnymi nauczycielami? Mam poważne wątpliwości, choć ostatnio trochę mniejsze.
Jest rzeczą zasmucającą, że polskie partie nie rozumieją, iż poziom kształcenia w rozwiniętym świecie podniósł się o jeden stopień i pora wprowadzić w Polsce obowiązek kształcenia średniego, kończącego się maturą, z dominującym udziałem szkoły ogólnokształcącej. W normalnym, zdrowym społeczeństwie, ponad 85 proc. każdego rocznika dzieci i młodzieży jest zdolne do myślenia abstrakcyjnego. Wąskoprofilowe kształcenie w zasadniczych szkołach zawodowych obejmowałoby tylko te dzieci, które nie są zdolne, by ukończyć szkołę średnią. Obecnie młody człowiek musi mieć świadomość, że pięć, sześć razy w życiu będzie zmieniał zawód. A do takiej elastyczności lepiej przygotuje go liceum kształcące bardzo szeroko.
Prywatne, czyli tanie i efektywne
Zmiany są niezbędne, gdyż wciąż prawie 30 proc. młodych ludzi kończy wykształcenie na poziomie szkoły podstawowej bądź szkoły zawodowej. To oznacza, że dwukrotnie powinien wzrosnąć odsetek młodzieży kończącej licea ogólnokształcące - z 35 proc. do 70 proc. Politycy marzący o wyborczych sukcesach muszą też powiedzieć rodzicom wyborcom, w jaki sposób zamierzają wspierać szkolnictwo prywatne. Obecny system finansowania szkolnictwa wyższego jest chory, a wręcz zdegenerowany. Z budżetu finansuje się wyłącznie państwowe uczelnie, a administracja rządowa, dając pieniądze, nie ma prawa kontrolować efektywności ich wydawania. Nie może też określić, na jakich kierunkach w tych uczelniach powinna studiować młodzież. Nadszedł czas, aby wprowadzić system konkurowania o fundusze publiczne, na przykład poprzez "czek edukacyjny", czyli pieniądze idące w ślad za studentem. W ciągu kilku lat konkurencja w naturalny sposób wymusi tak potrzebny wzrost poziomu oferty edukacyjnej w większości uczelni, a te, które tego nie potrafią, niech zredukują swoje apetyty na państwowe pieniądze. Politycy powinni też wreszcie zauważyć, że o obliczu szkoły wyższej nie decyduje to, kto jest jej założycielem (bo właścicieli nie ma), tylko to, jaką wiedzą, umiejętnościami i postawą może się wykazać przeciętny student kończący daną uczelnię.
Przetarg na ministra
Wyborcy powinni też wreszcie się dowiedzieć, kto będzie ministrem edukacji narodowej po najbliższych wyborach. Czy znów będzie to przedstawiciel branżowej grupy interesów, na przykład rektor bądź profesor? Czy dyrektor szkoły spętany w swoich działaniach naciskiem środowiska? Tylko mądry polityk z autorytetem przygotuje i wdroży program zrównania edukacyjnych szans polskiej młodzieży. Ponieważ byłem senatorem, wiem, że takie wyzwania wymagają odwagi i gotowości do odpierania krytyki. Wiem jednak także, że różnica między politykiem wybitnym a byle jakim polega na gotowości podejmowania takich wyzwań. Nadchodząca kampania sprawi, że wielu będzie chciało się wyróżnić: edukacja jest sferą, która nadaje się do tego jak żadna inna.
Świat wyraźnie zmierza w stronę cywilizacji opartej na wiedzy. Dzięki współczesnym rozwiązaniom technicznym wiedza zaczyna "krążyć" wśród przedstawicieli coraz większej części społeczeństwa. Polska może jeszcze zlikwidować opóźnienia - dobre inwestycje w edukację są przecież relatywnie tanie. Wymagają tylko konsekwencji. Jedyną szansą sprostania przyszłej globalnej konkurencji jest przygotowanie do tego zadania młodych Polaków - doprowadzenie do tego, by ponad 80 proc. dorosłych miało wykształcenie średnie, a 30 proc. - wyższe. To będzie już społeczeństwo robotników umysłowych, zdolne do pracy w gospodarce opartej na wiedzy.
Więcej możesz przeczytać w 13/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.