Czy europejska kinematografia zdobędzie przyczółek za oceanem?. Rok, w którym za najlepszy film amerykańska Akademia Filmowa uznała "Gladiatora" Ridleya Scotta, przyznając mu zarazem cztery inne oscarowe figurki, był dla Hollywood rokiem chudym. Widowisko Scotta jest sprawnie opowiedziane, barwnie wzbogacone efektami grafiki komputerowej, ale ani to rewelacja, ani nowatorstwo.
Wiele natomiast w "Gladiatorze" uproszczeń w pojmowaniu rzymskiego władztwa nad światem i powierzchowny rysunek psychologiczny postaci, których działania odgadujemy kwadrans naprzód. Schematyczne i dość banalne wydają się też inne uhonorowane Oscarami amerykańskie obrazy: "Traffic" i "Erin Brockovich" Stevena Soderbergha.
Na szarym tle wyróżnia się kilka zaledwie produkcji, zignorowanych przez Film Academy. Myślę nie tylko o "Zwykłych cwaniaczkach" Woody’ego Allena, kapitalnej satyrze na nowobogackich, ale również o "Odnaleźć siebie" Gusa Van Santa, eposie o intelektualnej współpracy pokoleń wbrew stereotypom rasowym, z rewelacyjnym Seanem Connerym, czy o "Siostrze Betty" Neila Labute’a - niedocenionej, a mądrej wiwisekcji schorzenia powodującego utożsamianie mitologii telewizyjnej z rzeczywistością.
Mizerię amerykańskiej kinematografii z ostatnich kilkunastu miesięcy widać jednak gołym okiem. Nie zmienia to faktu, że imperatorzy show-businessu za oceanem nie mogą przeboleć, iż na przykład we francuskich kinach filmy amerykańskie stanowią "tylko" 45 proc. oferty. Oczywiste, że chcieliby, aby wszędzie było tak jak w Bułgarii, gdzie filmy made in USA to 98 proc. repertuaru. Inna rzecz, że obrazy francuskie potrafią zainteresować... 1 proc. amerykańskiej widowni. Dlaczego tak jest, dlaczego znani i uznani ludzie z branży i tysiące członków szacownej akademii nie dostrzegają europejskiej produkcji? Odpowiedź - poza konstatacją, że Hollywood za wszelką cenę broni swego stanu posiadania - jest prosta: bo jej nie znają, nie chcą znać.
Na konferencji prasowej przed otwarciem festiwalu w Cannes w 1994 r., na którym startował w konkursie "Czerwony" Krzysztofa Kieślowskiego, zapytano dwoje głównych jurorów - Francuzkę Catherine Deneuve i Amerykanina Clinta Eastwooda - czy słyszeli o dwóch poprzednich częściach trylogii: "Niebieskim" (nagrodzonym w Wenecji) i "Białym" (nagrodzonym w Berlinie). Deneuve stwierdziła, że naturalnie je zna, Eastwood odpowiedział znamiennie: "Takie filmy do Ameryki nie docierają". Parę dni później Złotą Palmę przyznali filmowi gangsterskiemu "Pulp Fiction" Amerykanina Quentina Tarantino. Kieślowski nie dostał nic.
Wiele się mówi o ksenofobii i konserwatyzmie widza amerykańskiego, który ceni i chwali swoje. Ale przecież cudzego najczęściej nie zna. A co mógłby poznać? Otóż - mimo narzekania, że filmy na Starym Kontynencie kręci się "dla garstki podstarzałych koneserów" - jest w czym wybierać. Zacznijmy od uhonorowanej Złotym Niedźwiedziem na festiwalu berlińskim "Intymności" Patrice’a Chéreau, który ze zniewalającą szczerością bada przemiany zachowań seksualnych naszych współczesnych. Dwoje niemłodych ludzi łączy się więzami namiętnej miłości fizycznej, pokazanej z żenującą czasami dosłownością, starając się poza tym nic o sobie nie wiedzieć. Jednak mężczyzna poza seksem zaczyna się domagać także miłości i to prowadzi do rozstania obojga. Podobnie jak u światowego lidera gatunku introspekcyjnego, Erica Rohmera, nie brak w reżyserii Chéreau błyskotliwych studiów psychologicznych ani śmiałych pomysłów formalnych - odgłos pospiesznie rozrywanego opakowania prezerwatywy brzmi nieomal jak detonacja.
Dla odmiany duński obraz "Włoski dla początkujących" Lone Scherfigi to niesłychanie ciepła, życzliwa światu opowieść o trzech powoli dopasowujących się parach. Nie doceniany początkowo film debiutantki zgromadził komp-let nagród Berlinale: oficjalnego jury, jury ekumenicznego, nagrodę krytyków FIPRESCI i nagrodę widzów.
W dalszej kolejności polecałbym na eksport do Stanów Zjednoczonych obraz "Wit" Mike’a Nicholsa. Jest to wstrząsająca, zbijająca z nóg refleksja nad życiem i śmiercią. Chora jest apodyktycznym, pewnym siebie naukowcem, który rozpoznanie medyczne przyjmuje z dystansem i racjonalnie zgadza się na eksperymentalną terapię. A potem, gwałtownie łysiejąc, pozbywa się wraz z włosami brawurowego, ale w gruncie rzeczy lekkomyślnego stosunku do życia i po raz pierwszy staje w obliczu Absolutu. Urzekające pod każdą szerokością geograficzną.
Godzi się ponadto wspomnieć o poważnym filmie niemieckim "Home, Sweet Home" Filipposa Tsitosa, wzruszająco opowiadającym o ekonomicznych emigrantach, którzy zarabiają w Berlinie, ale uczuciami tkwią w porzuconych ojczyznach. O hiszpańskim "Jesteś jedyny" José Garcii, pięknie sfotografowanym wspomnieniu o dziewczynie, która straciła narzeczonego we frankistowskim więzieniu. O włoskiej "Malénie" Giuseppe Tornatore, smutnym poemacie o wyzywającej urodą żonie przepadłego na wojnie oficera, daremnie walczącej o godność. O "Feliksie i Loli" płodnego Francuza Patrice’a Leconte’a - romansie z tajemniczą dziewczyną, który kończy się brawurowym figlem spłatanym publiczności.
Oczywiście wspomniane wyżej filmy nie rzucą Ameryki na kolana. Nie odniosą także skutku apele dyrektora 51. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie, który publicznie poruszył problem "wzajemności w filmowych kontaktach europejsko-amerykańskich". Przecież jakiekolwiek "partnerstwo dla kinematografii" nie jest możliwe w warunkach wolnego rynku. Nie ma sensu swego rodzaju przepis na komercyjny sukces produkcji ze Starego Kontynentu w USA, jaki zaproponował włoski kwartalnik "Cinecittá", przedstawiając 56 (sic!) wykresów i tablic statystycznych, wykazujących rzekomo nęcące perspektywy.
Szansa to zdobycie przez europejskich reżyserów kilku procent amerykańskiej widowni. Film z naszej części globu przede wszystkim musi przestać się kojarzyć z nudą. Głębsze przesłanie winno się łączyć ze sprawnością warsztatową. Ten "warsztat" to niekoniecznie obraz poszatkowany jak teledysk, operujący krótkimi i skondensowanymi scenkami. Tego i Amerykanie zaczynają mieć powoli dosyć. Wystarczy wartka narracja. Do osiągnięcia względnego sukcesu potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy na promocję.
Więcej możesz przeczytać w 15/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.