Zwiedzając Birmę, wspieramy okrutną dyktaturę. Każdy, kto odwiedza Birmę - czy tego chce, czy nie - wspiera okrutną wojskową dyktaturę. Hotele, restauracje, sklepy z pamiątkami należą tu do rządu. Opłaty za wstęp do świątyń nie idą na renowację zabytków, lecz utrzymanie armii.
Jak można podziwiać piękno przyrody i buddyjskich świątyń w państwie, którego rząd wymordował kilkadziesiąt tysięcy obywateli?
Jak można podziwiać piękno przyrody i buddyjskich świątyń w państwie, którego rząd wymordował kilkadziesiąt tysięcy obywateli?
Jak się cieszyć wakacjami w kraju represji i tortur? Według najnowszego raportu Amnesty International, ponad 1,2 tys. birmańskich więźniów politycznych przetrzymywanych jest w nieludzkich warunkach, a w obozach uchodźców w państwach sąsiednich przebywa około 500 tys. obywateli tego kraju. Liczbę uciekinierów szacuje się na półtora miliona!
Tymczasem birmański reżim chętnie widzi turystów. W 1996 r. uruchomiono kilka połączeń między miastami udostępnionymi do zwiedzania. W "roku otwarcia" oczekiwano pół miliona gości - przyjechało 40 tys. osób. Miały na to wpływ zdecydowane wystąpienia Aung Sang Suu Kyi, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla, liderki birmańskiej opozycji. "Mój kraj jest piękny, lecz także pełen strachu, korupcji i okrucieństwa - ostrzegała. - Turyści powinni jeździć tam, gdzie wydane przez nich pieniądze nie posłużą reżimowi".
"Według propagandowych folderów, ulice stają się tu szersze, latarnie jaśniejsze, a trawa bardziej zielona. Nie powiedziano tylko, jakim kosztem się to odbywa" - mówi John Pilger we wstrząsającym filmie dokumentalnym "Birma - ziemia strachu". Setki tysięcy kobiet i dzieci zmuszonych zostało do pracy przy budowie hoteli, dróg i lotnisk oraz przy doprowadzaniu zabytków do stanu atrakcyjnego dla turystów. Powszechność pracy przymusowej w Birmie potwierdzają Human Right Watch, Amnesty International, agendy ONZ i rząd USA. Międzynarodowi obserwatorzy wykryli czternaście obozów pracy niewolniczej.
- We wszystkich państwach rządzonych przez wojskowe dyktatury turystyka wspiera reżim, ale też pozwala się utrzymać wielu rodzinom - mówi Andrzej Urbanik, redaktor serii przewodników "Przez świat". - Dlatego warto rozważnie planować wydatki, by wspierać tych mieszkańców kraju, którzy nie są związani z reżimem.
Władze Birmy chcą wyciąg-nąć od turystów jak najwięcej dewiz. Na lotnisku trzeba wymienić 300 dolarów na FEC (odpowiednik peerelowskich bonów Peweksu). - Rządowi płaci się na każdym kroku. Zwiedzanie zabytków kosztuje przeciętnie około dziesięciu dolarów, podczas gdy średnia pensja wynosi cztery dolary - mówi Edward Pyrek, globtroter i autor przewodników po Azji.
Zwiedzający stolicę Rangun zwracają uwagę na brak slumsów. Zostały one zniszczone, a ponad 200 tys. osób wysiedlono stąd do miast-satelitów. Brakuje w nich pracy, elektryczności, wody. Jeden lekarz przypada na 12 tys. ludzi. Najwyższa w Azji śmiertelność dzieci spowodowana jest brakiem lekarstw. Podobną strategię rozwiązywania problemu ubogich dzielnic zastosowano w innych miejscowościach birmańskich. 40 proc. mieszkańców kraju stanowią mniejszości etniczne. W państwie tym żyje 135 plemion, ale oficjalne dane o ich liczebności nie budzą zaufania. Według rządowych statystyk, w Birmie jest mniej niż 2 mln przedstawicieli ludu Karen, podczas gdy sami Karen szacują, że jest ich około 7 mln. - Gdy chcę się czegoś dowiedzieć o własnym kraju, pytam turystów - komentuje Daw Maw, jeden z przewodników. - Nawet liczbę ludności w moim mieście znam z przewodnika "Lonely Planet", bo tutaj jest to tajne.
Od 1988 r. spalono i zrównano z ziemią kilkaset wiosek zamieszkanych przez niepokorne plemiona. Tymczasem poznawanie "prawdziwego życia mniejszości etnicznych" jest reklamowane jako niezapomniana przygoda. W tym celu rząd zbudował sztuczne osady. Przesiedlani do nich przymusowo członkowie szczepu mają zakaz opuszczania miejsca zamieszkania oraz zawierania małżeństw z przedstawicielami innych grup etnicznych. Szczególnie popularna jest wieś plemienia Padaung koło Loiklaw, gdzie można niczym w zoo oglądać kobiety o długich szyjach.
- Mówimy turystom, że nieopuszczanie wioski to lokalny zwyczaj. Na szczęście dla nas nie pytają o nic więcej - wyznaje przewodnik Daw Tumepa.
- Niewielu przyjezdnych zdaje sobie sprawę, że zwykła pogawędka z turystą może sprowadzić na tubylca nieszczęście - przestrzega Andrzej Urbanik.
Tymczasem birmański reżim chętnie widzi turystów. W 1996 r. uruchomiono kilka połączeń między miastami udostępnionymi do zwiedzania. W "roku otwarcia" oczekiwano pół miliona gości - przyjechało 40 tys. osób. Miały na to wpływ zdecydowane wystąpienia Aung Sang Suu Kyi, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla, liderki birmańskiej opozycji. "Mój kraj jest piękny, lecz także pełen strachu, korupcji i okrucieństwa - ostrzegała. - Turyści powinni jeździć tam, gdzie wydane przez nich pieniądze nie posłużą reżimowi".
"Według propagandowych folderów, ulice stają się tu szersze, latarnie jaśniejsze, a trawa bardziej zielona. Nie powiedziano tylko, jakim kosztem się to odbywa" - mówi John Pilger we wstrząsającym filmie dokumentalnym "Birma - ziemia strachu". Setki tysięcy kobiet i dzieci zmuszonych zostało do pracy przy budowie hoteli, dróg i lotnisk oraz przy doprowadzaniu zabytków do stanu atrakcyjnego dla turystów. Powszechność pracy przymusowej w Birmie potwierdzają Human Right Watch, Amnesty International, agendy ONZ i rząd USA. Międzynarodowi obserwatorzy wykryli czternaście obozów pracy niewolniczej.
- We wszystkich państwach rządzonych przez wojskowe dyktatury turystyka wspiera reżim, ale też pozwala się utrzymać wielu rodzinom - mówi Andrzej Urbanik, redaktor serii przewodników "Przez świat". - Dlatego warto rozważnie planować wydatki, by wspierać tych mieszkańców kraju, którzy nie są związani z reżimem.
Władze Birmy chcą wyciąg-nąć od turystów jak najwięcej dewiz. Na lotnisku trzeba wymienić 300 dolarów na FEC (odpowiednik peerelowskich bonów Peweksu). - Rządowi płaci się na każdym kroku. Zwiedzanie zabytków kosztuje przeciętnie około dziesięciu dolarów, podczas gdy średnia pensja wynosi cztery dolary - mówi Edward Pyrek, globtroter i autor przewodników po Azji.
Zwiedzający stolicę Rangun zwracają uwagę na brak slumsów. Zostały one zniszczone, a ponad 200 tys. osób wysiedlono stąd do miast-satelitów. Brakuje w nich pracy, elektryczności, wody. Jeden lekarz przypada na 12 tys. ludzi. Najwyższa w Azji śmiertelność dzieci spowodowana jest brakiem lekarstw. Podobną strategię rozwiązywania problemu ubogich dzielnic zastosowano w innych miejscowościach birmańskich. 40 proc. mieszkańców kraju stanowią mniejszości etniczne. W państwie tym żyje 135 plemion, ale oficjalne dane o ich liczebności nie budzą zaufania. Według rządowych statystyk, w Birmie jest mniej niż 2 mln przedstawicieli ludu Karen, podczas gdy sami Karen szacują, że jest ich około 7 mln. - Gdy chcę się czegoś dowiedzieć o własnym kraju, pytam turystów - komentuje Daw Maw, jeden z przewodników. - Nawet liczbę ludności w moim mieście znam z przewodnika "Lonely Planet", bo tutaj jest to tajne.
Od 1988 r. spalono i zrównano z ziemią kilkaset wiosek zamieszkanych przez niepokorne plemiona. Tymczasem poznawanie "prawdziwego życia mniejszości etnicznych" jest reklamowane jako niezapomniana przygoda. W tym celu rząd zbudował sztuczne osady. Przesiedlani do nich przymusowo członkowie szczepu mają zakaz opuszczania miejsca zamieszkania oraz zawierania małżeństw z przedstawicielami innych grup etnicznych. Szczególnie popularna jest wieś plemienia Padaung koło Loiklaw, gdzie można niczym w zoo oglądać kobiety o długich szyjach.
- Mówimy turystom, że nieopuszczanie wioski to lokalny zwyczaj. Na szczęście dla nas nie pytają o nic więcej - wyznaje przewodnik Daw Tumepa.
- Niewielu przyjezdnych zdaje sobie sprawę, że zwykła pogawędka z turystą może sprowadzić na tubylca nieszczęście - przestrzega Andrzej Urbanik.
Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.