Istnieje obawa, że w Telewizji Puls kto inny będzie idealizowany niż w TVP i kto inny wkopywany w kanał (telewizyjny). Oczywiście nie można do tego dopuścić, w trosce o zdrowie psychiczne narodu. Wszyscy szykują się pomału do wyborów, po których - wedle przepowiedni - będziemy mieli nowy rząd, ale ze starego portfela. Na razie jest jeszcze kilka rzeczy do załatwienia. Na przykład Telewizja Puls. Do załatwiania Pulsu wzięli się ludzie, którzy nadal wierzą, że rzeczywistość telewizyjna jest znacznie ważniejsza niż ta za oknem.
Że słowo wypowiedziane do gawiedzi przez telewizor ma moc biblijną, a rozmaite zjawiska i wydarzenia istnieją naprawdę dopiero wtedy, kiedy ogłoszą je "Wiadomości".
Istotnie, w telewizji tkwi jakaś magia. Już dawno zauważyłem, że łysy kurdupel o manierach wozaka postawiony przed kamerą zamienia się w obficie owłosionego efeba, wykwintnego w każdym calu lorda. Cham i prymityw na co dzień omawiający w grypserze wyższość piwa EB nad okocimiem w studiu telewizyjnym peroruje o moralności i roli czystych rąk w polityce. Matoł wezwany do programu wznosi się na niedostępne mu na ogół wyżyny, ale nie dajmy się oszukać - wychodzi potem na ulicę Woronicza i nadal jest matołem. Równocześnie telewizja dzięki swoim możliwościom technicznym z człowieka - nie to że zaraz mądrego, ale niegłupiego - umie zrobić idiotę.
W ten uładzony świat, w którym telewizja służy jako środek do poprawy wizerunku jednych i skarykaturowania innych, próbuje się wedrzeć jakaś stacja o niewiadomej nazwie - coś w rodzaju Familijnego Pulsu Niepokalanowa - grożąc zachwianiem z takim trudem zbudowanej konstrukcji. Istnieje bowiem obawa, że w Pulsie kto inny będzie idealizowany niż w TVP i kto inny wkopywany w kanał (telewizyjny). Oczywiście nie można do tego dopuścić, w trosce o zdrowie psychiczne narodu, a jeszcze przed wyborami. Polakom, którzy zobaczą jednego dnia dwóch Leszków Millerów, jednego w wydaniu publicznym, drugiego w familijnym - jakby doktora Jekylla i pana Hyde’a - grozi bowiem schizofrenia. Co gorsza, mogą się zacząć domagać pokazania, jaki Miller jest naprawdę. A spełnienie takich postulatów, nie tylko wobec Millera, ale także Krzaklewskiego, a nawet Buzka, mogłoby się skończyć całkowitym zniechęceniem społeczeństwa do polityki i wyborów. Frekwencja zbliżyłaby się do zera.
A tak naprawdę jest w czym wybierać. Ugrupowania polityczne mnożą się jak króliki. I będzie to trwało, bo kto uważa się dziś za polityka i osobę publiczną, a nie ma jeszcze własnej partii, czuje się poniżony. Podobnie jest z grupami interesów, które chcą być reprezentowane politycznie. Sklepikarzy na przykład reprezentuje ROP i mecenas Olszewski, plantatorów buraków cukrowych - Porozumienie dla Polski i poseł Janowski. Laweciarze jeszcze się nie zorganizowali politycznie, ale tylko patrzeć, jak ktoś się im narzuci na lidera i powoła Polską Partię Niemieckiego Złomu. Ktoś powinien też wykorzystać szansę i wciągnąć do narodowej polityki właścicieli straganów nad Odrą, odciętych od popytu przez pryszczycę. Już sobie wyobrażam, jak aktywiści straganiarstwa polskiego śpiewają na wiecu nową wersję "Roty": "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, chyba że u nas kupi...". Do wzięcia są też bezrobotni popegeerowcy, których hasłem mogłaby być trawestacja rzymskiej formuły "chleba i igrzysk": "taniego wina Arizona i telewizji satelitarnej z Big Brotherem".
Mimo pozornej obfitości wywołanej animozjami i ambicjami polityków nasze ugrupowania można podzielić na cztery podstawowe rodzaje: narodowe w formie, socjalistyczne w treści; socjalistyczne w formie, narodowe w treści; socjalistyczne w formie, socjalistyczne w treści; narodowe w formie, narodowe w treści. Są też partie przechodnie, które nie mają żadnej formy, a przelatują od wydzielania narodowych do wydzielania socjalistycznych treści z taką łatwością, jakby brały co ranek polityczną lewatywę.
Piękne są hasła i obietnice, jeśli odcisnąć z nich wodę i porównać je z rzeczywistością. SLD zapowiedział, że jeśli obieca gruszki na wierzbie, to na pewno tam wyrosną. I gruszki wyrosły, wprawdzie tylko na Wierzbickim, ale za to marcowe. Takich cudów nie było nawet za Miczurina i Łysenki.
Rządząca AWS, której to się najwyraźniej znudziło, nie może się zdecydować, czy iść do wyborów z Tomaszewskim, czy przeciw niemu. Chociaż poza Krzaklewskim mało kto wierzy, że odpór Tomaszewskiemu wystarczy za program wyborczy i że będzie za nim głosować ktokolwiek jeszcze poza Pałubickim. Liberalna UW opowiada się za opiekuńczością państwa - widać liczy na głosy tych, którzy uwierzą, że liberałowie będą liberalnie przydzielać zasiłki. Platforma Obywatelska nie chce być partią, bo jej liderzy boją się, że publiczność potraktuje ich jak polityków, czyli z pogardą i niechęcią. SKL trzęsie się na tej platformie ze strachu, że straci tożsamość, zwłaszcza że jedyny facet, który wiedział w tym towarzystwie, co to jest, Wiesław Walendziak, został na przystanku, tylko jeszcze nie wie którym. Nie jest to w każdym razie ta sama linia, na której Piłsudski wysiadał z czerwonego tramwaju.
Mimo wszystko kogoś trzeba będzie wybrać, dlatego napominam: Polaku, szanuj swój interes. Nie oddawaj go lekkomyślnie w niepewne ręce.
Istotnie, w telewizji tkwi jakaś magia. Już dawno zauważyłem, że łysy kurdupel o manierach wozaka postawiony przed kamerą zamienia się w obficie owłosionego efeba, wykwintnego w każdym calu lorda. Cham i prymityw na co dzień omawiający w grypserze wyższość piwa EB nad okocimiem w studiu telewizyjnym peroruje o moralności i roli czystych rąk w polityce. Matoł wezwany do programu wznosi się na niedostępne mu na ogół wyżyny, ale nie dajmy się oszukać - wychodzi potem na ulicę Woronicza i nadal jest matołem. Równocześnie telewizja dzięki swoim możliwościom technicznym z człowieka - nie to że zaraz mądrego, ale niegłupiego - umie zrobić idiotę.
W ten uładzony świat, w którym telewizja służy jako środek do poprawy wizerunku jednych i skarykaturowania innych, próbuje się wedrzeć jakaś stacja o niewiadomej nazwie - coś w rodzaju Familijnego Pulsu Niepokalanowa - grożąc zachwianiem z takim trudem zbudowanej konstrukcji. Istnieje bowiem obawa, że w Pulsie kto inny będzie idealizowany niż w TVP i kto inny wkopywany w kanał (telewizyjny). Oczywiście nie można do tego dopuścić, w trosce o zdrowie psychiczne narodu, a jeszcze przed wyborami. Polakom, którzy zobaczą jednego dnia dwóch Leszków Millerów, jednego w wydaniu publicznym, drugiego w familijnym - jakby doktora Jekylla i pana Hyde’a - grozi bowiem schizofrenia. Co gorsza, mogą się zacząć domagać pokazania, jaki Miller jest naprawdę. A spełnienie takich postulatów, nie tylko wobec Millera, ale także Krzaklewskiego, a nawet Buzka, mogłoby się skończyć całkowitym zniechęceniem społeczeństwa do polityki i wyborów. Frekwencja zbliżyłaby się do zera.
A tak naprawdę jest w czym wybierać. Ugrupowania polityczne mnożą się jak króliki. I będzie to trwało, bo kto uważa się dziś za polityka i osobę publiczną, a nie ma jeszcze własnej partii, czuje się poniżony. Podobnie jest z grupami interesów, które chcą być reprezentowane politycznie. Sklepikarzy na przykład reprezentuje ROP i mecenas Olszewski, plantatorów buraków cukrowych - Porozumienie dla Polski i poseł Janowski. Laweciarze jeszcze się nie zorganizowali politycznie, ale tylko patrzeć, jak ktoś się im narzuci na lidera i powoła Polską Partię Niemieckiego Złomu. Ktoś powinien też wykorzystać szansę i wciągnąć do narodowej polityki właścicieli straganów nad Odrą, odciętych od popytu przez pryszczycę. Już sobie wyobrażam, jak aktywiści straganiarstwa polskiego śpiewają na wiecu nową wersję "Roty": "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, chyba że u nas kupi...". Do wzięcia są też bezrobotni popegeerowcy, których hasłem mogłaby być trawestacja rzymskiej formuły "chleba i igrzysk": "taniego wina Arizona i telewizji satelitarnej z Big Brotherem".
Mimo pozornej obfitości wywołanej animozjami i ambicjami polityków nasze ugrupowania można podzielić na cztery podstawowe rodzaje: narodowe w formie, socjalistyczne w treści; socjalistyczne w formie, narodowe w treści; socjalistyczne w formie, socjalistyczne w treści; narodowe w formie, narodowe w treści. Są też partie przechodnie, które nie mają żadnej formy, a przelatują od wydzielania narodowych do wydzielania socjalistycznych treści z taką łatwością, jakby brały co ranek polityczną lewatywę.
Piękne są hasła i obietnice, jeśli odcisnąć z nich wodę i porównać je z rzeczywistością. SLD zapowiedział, że jeśli obieca gruszki na wierzbie, to na pewno tam wyrosną. I gruszki wyrosły, wprawdzie tylko na Wierzbickim, ale za to marcowe. Takich cudów nie było nawet za Miczurina i Łysenki.
Rządząca AWS, której to się najwyraźniej znudziło, nie może się zdecydować, czy iść do wyborów z Tomaszewskim, czy przeciw niemu. Chociaż poza Krzaklewskim mało kto wierzy, że odpór Tomaszewskiemu wystarczy za program wyborczy i że będzie za nim głosować ktokolwiek jeszcze poza Pałubickim. Liberalna UW opowiada się za opiekuńczością państwa - widać liczy na głosy tych, którzy uwierzą, że liberałowie będą liberalnie przydzielać zasiłki. Platforma Obywatelska nie chce być partią, bo jej liderzy boją się, że publiczność potraktuje ich jak polityków, czyli z pogardą i niechęcią. SKL trzęsie się na tej platformie ze strachu, że straci tożsamość, zwłaszcza że jedyny facet, który wiedział w tym towarzystwie, co to jest, Wiesław Walendziak, został na przystanku, tylko jeszcze nie wie którym. Nie jest to w każdym razie ta sama linia, na której Piłsudski wysiadał z czerwonego tramwaju.
Mimo wszystko kogoś trzeba będzie wybrać, dlatego napominam: Polaku, szanuj swój interes. Nie oddawaj go lekkomyślnie w niepewne ręce.
Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.