Najdłuższy weekend nowożytnej Europy 27 kwietnia po piętnastej przeciętny Polak będzie najszczęś-liwszym z ludzi. O tej porze rozpocznie bowiem ośmiodniowy weekend. Na osiem dni zamilkną syreny fabryczne i gwizdki biurowych czajników. Polska będzie świętować. Weekend. Weekend - jak wiadomo - znaczy "koniec tygodnia". I naszą tajemnicą pozostanie to, że koniec tygodnia będzie dłuższy niż cały tydzień.
Wypadałoby przynajmniej, jak sądzę, uprzedzić gości wjeżdżających do naszego kraju w ów "weekend" i umieścić na granicznych szlabanach napis: "Nieczynne".
Pracowity jak Polak
Tegoroczny kwietniowo-majowy superweekend bije wszelkie rekordy "nieprzerwanego niepracowania". W ubiegłym roku, a także w latach 1995 i 1996, odpoczywaliśmy pięć dni. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia pod koniec ubiegłego roku, kiedy trzy dni urlopu między 24 grudnia i 1 stycznia mogły dać dodatkowe dziewięciodniowe wakacje. Jeszcze lepiej zapowiadają się tegoroczne święta, gdyż Wigilia i Nowy Rok wypadają w poniedziałek. Będziemy mieć zatem następujące po sobie dwa długie weekendy: pięcio- i czterodniowy, a dwa dni urlopu 27 i 28 grudnia (i tak nikt w te dni nie będzie pracować) pozwolą wypoczywać od 22 grudnia do 1 stycznia (jedenaście dni).
Czy Polskę stać na takie świętowanie? O tym, jaka jest sytuacja gospodarcza kraju, wszyscy wiedzą (omawiając ją na ostatnim posiedzeniu rządu, premier Jerzy Buzek powiedział, cytuję: "Jezus Maria" - koniec cytatu). Wiadomo także, jakie są nasze aspiracje. Chcielibyśmy, by żyło nam się "jak w Ameryce". Czy jednak chce nam się tak pracować?
Już pod względem liczby dni wolnych od pracy (9 świąt, 52 niedziele, a od niedawna 52 wolne soboty ) plasujemy się w światowej czołówce. Do tego dochodzą długie urlopy wypoczynkowe, urlopy macierzyńskie i wychowawcze oraz zwolnienia lekarskie. W ostatnich latach absencja chorobowa wynosi w Polsce 230-250 mln roboczodniówek rocznie. Przy nieco ponad 13 mln ubezpieczonych oznacza to - niewiarygodne, ale prawdziwe - że rocznie przeciętny Polak przebywa na dodatkowym urlopie zdrowotnym 17-18 dni roboczych, czyli przeszło trzy tygodnie! Natomiast bogaty Amerykanin ma prawo do "płatnego chorowania" jedynie przez 12 dni w roku.
Wszystko to sprawia, że przeciętny Polak pracuje tylko 1560 godzin w roku, o 446 godziny (czyli prawie o 30 proc.) krócej niż przeciętny Amerykanin. Co więcej, czas pracy stale sobie skracamy. Po pierwsze, w sposób nieformalny, gdyż z badań GUS nad długością czasu pracy wynika, że od roku 1992 do 1999 tygodniowy czas pracy obniżył się z 42 do 41 godzin. Po drugie, niedawno natomiast zafundowaliśmy sobie ustawowe skrócenie czasu pracy. I wreszcie - przypomnijmy - że gdzie jak gdzie, ale w Polsce w szczególności, czas spędzany w pracy i czas przepracowany to dwie różne kategorie. Z badań nad efektywnością wykorzystania czasu pracy wynika bowiem, że przeciętny zatrudniony pracuje faktycznie tylko przez 87 proc. opłaconego czasu pracy.
Polska mysz w wyścigu szczurów
Na świecie trwa wielki wyścig - do nowych technologii i nowych rynków zbytu. Na wygranych w tym wyścigu czekają dwie nagrody: większy dobrobyt i więcej miejsc pracy. Wbrew bowiem pomysłom leni, skracanie czasu pracy wcale nie jest sposobem na likwidację bezrobocia. Przeciwnie, ostatnia dekada bardzo wyraźnie pokazała, że tam, gdzie pracuje się więcej, a jest tak w znacznej części rozwiniętego świata, powstaje więcej nowych miejsc pracy i mniejsze jest bezrobocie.
Możemy narzekać, że jest to wyścig szczurów. Możemy się rozpisywać o tym, że dzisiejsza cywilizacja rywalizacji jest niehumanitarna i wywołuje negatywne skutki społeczne (bo, jak wiadomo, nędza i bezrobocie mają same skutki pozytywne). Wszystko to oczywiście możemy robić. Najlepiej jednak po pracy. Jeżeli bowiem Polska nadal będzie odmawiać uczestnictwa w wyścigu szczurów, zamieni się w biedną myszkę, która będzie musiała chodzić po prośbie, żebrząc o kawałek serka. A z wyścigów pozostanie nam - ewentualnie - Wyścig Pokoju. I to na starych bicyklach.
Nasze prawo do prawa
To, co Polak lubi najbardziej (poza świętowaniem oczywiście), to "mieć prawo". Doskonale wiedzą o tym nasi politycy i bardzo lubią nam prawa uchwalać. Już konstytucja gwarantuje nam obywatelskie prawo do pracy, mieszkania, bezpłatnej opieki medycznej i kształcenia. W kodeksie pracy mamy zapisane prawo do niewyrzucania z pracy. Nigdzie natomiast nie jest wyjaśnione, na mocy jakiego prawa mamy mieć owe mieszkania, leki, szkoły i stanowiska pracy. Ciągle żyjemy iluzją, że jeżeli parlament coś uchwali, natychmiast słowo stanie się ciałem. Zapominamy o oczywistości, że dobra materialne (a za każdym "prawem obywatelskim" kryją się konkretne dobra) nie biorą się z ustaw, ale z produkcji. A jej rozmiary zależą od czasu pracy.
W naszych oczekiwaniach przypominamy słonia z moskiewskiego zoo, na którego klatce - wedle starego sowieckiego dowcipu - napisane było, że "codziennie zjeść może 300 kg owoców południowych". Przewodnik odpowiadał zdumionym zwiedzającym, którzy takich delicji w życiu nie widzieli, że "może i może, ale nikt mu jeszcze nigdy żadnych owoców nie dał".
Mamy prawo i nam się należy. I to należy coraz więcej, bo zawsze jesteśmy gotowi się powołać na fakt, że są kraje, w których zakres świadczeń jest jeszcze większy. I nie ma znaczenia, że jest to na ogół (vide Stany Zjednoczone) nieprawda. Manipulując różnymi danymi, żeby wykazać, że Niemiec czy Szwed ma lepiej, nie chcemy pamiętać ani o tym, że przeciętny pracownik w tych krajach jest trzy, cztery razy bardziej produktywny, ani o tym, że owe uprawnienia wywalczył sobie po pół wieku dobrobytu, ani nawet o tym, że kraje te pospiesznie wycofują się z rozbudowanego systemu rozdawnictwa.
Nie chcemy o tym pamiętać i już. Nam się należy, bo nam się należy. A jak nie dostaniemy, to zastrajkujemy. I w tym wypadku zachowujemy się jak słonie. Jak słonie z postsowieckiego cyrku (to już nie dowcip, obszernie pisała o tym przed kilkoma laty prasa). Słonie te zastrajkowały, bowiem za ZSRR dostawały codziennie po litrze koniaku, a prywatny rynkowy kierownik cyrku usiłował im dawać tylko pół litra i to gorzały. Niestety. Strajk się nie powiódł. Bo prywatny, rynkowy właściciel cyrku słonie sprzedał. Najpewniej w celu przetworzenia na słoninę.
Daj zysk i nie pracuj
Skłamałbym, obarczając winą za istniejący stan rzeczy pracownika. On też jest winny, ale mniej. Głównym winowajcą jest państwo polskie. Obłędna populistyczna polityka doprowadziła do zahamowania wzrostu gospodarczego i kryzysu finansów publicznych. Co gorsza, zamiast do owego krachu się przyznać i szukać środków zaradczych, władza gra na czas i cieszy się, że jeszcze kilka miesięcy sobie porządzi.
A tymczasem szkoły wyższe znalazły się w stanie bankructwa. Tracą płynność finansową i nie mają pieniędzy na płace dla pracowników. Co rektorzy robią w tej sytuacji? Wysyłają pracowników na urlopy bezpłatne. Jak to - ktoś może zapytać - przecież to bezprawie. I pracownicy się na to godzą? Godzą, bo nic na tym nie tracą. Za czas leniuchowania pracodawca im bowiem zapłaci. Czytelnik może się w tym momencie zagubić i zachować jak słoń, prosząc jeszcze o litr. A sprawa jest banalnie prosta. Urlopowanym pracownikom uczelnie nie wypłacą wynagrodzenia, lecz zasiłek. A od zasiłków nie płaci się pochodnych świadczeń i na tym uczelnie zaoszczędzą tyle, że - być może - uda im się dociągnąć do wakacji.
Absurd sięgnął zenitu
Pracownicy, nie pracując, przynoszą zysk pracodawcy. To tylko w Polsce można było wymyślić. I tylko w Polsce możliwe jest, że władze de facto zmuszają uczelnie, a więc placówki, które powinny nauczać (także prawa) i wychowywać, do jawnego łamania prawa.
Bardzo trudno to wszystko zrozumieć. Na szczęście przed nami osiem dni wolnego. W tym czasie warto się udać do pustelni, gdzie spożywając korzonki (na więcej wkrótce nie będzie nas stać), powinniśmy się oddać medytacjom. W sytuacji, gdy klasyczna arystotelesowska logika zawodzi, tylko dzięki tym technikom, patrząc głęboko w swoje wnętrze, będziemy w stanie zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość. Jako wstępny temat medytacji proponuję kwestię: "Tydzień ma siedem dni, a koniec tygodnia trwa osiem dni". Gdybyśmy jednak zechcieli powrócić do Arystotelesa, potraktujmy obecny superweekend po prostu jako koniec miesiąca. Liczby się może i zgodzą, kasa nie.
Pracowity jak Polak
Tegoroczny kwietniowo-majowy superweekend bije wszelkie rekordy "nieprzerwanego niepracowania". W ubiegłym roku, a także w latach 1995 i 1996, odpoczywaliśmy pięć dni. Z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia pod koniec ubiegłego roku, kiedy trzy dni urlopu między 24 grudnia i 1 stycznia mogły dać dodatkowe dziewięciodniowe wakacje. Jeszcze lepiej zapowiadają się tegoroczne święta, gdyż Wigilia i Nowy Rok wypadają w poniedziałek. Będziemy mieć zatem następujące po sobie dwa długie weekendy: pięcio- i czterodniowy, a dwa dni urlopu 27 i 28 grudnia (i tak nikt w te dni nie będzie pracować) pozwolą wypoczywać od 22 grudnia do 1 stycznia (jedenaście dni).
Czy Polskę stać na takie świętowanie? O tym, jaka jest sytuacja gospodarcza kraju, wszyscy wiedzą (omawiając ją na ostatnim posiedzeniu rządu, premier Jerzy Buzek powiedział, cytuję: "Jezus Maria" - koniec cytatu). Wiadomo także, jakie są nasze aspiracje. Chcielibyśmy, by żyło nam się "jak w Ameryce". Czy jednak chce nam się tak pracować?
Już pod względem liczby dni wolnych od pracy (9 świąt, 52 niedziele, a od niedawna 52 wolne soboty ) plasujemy się w światowej czołówce. Do tego dochodzą długie urlopy wypoczynkowe, urlopy macierzyńskie i wychowawcze oraz zwolnienia lekarskie. W ostatnich latach absencja chorobowa wynosi w Polsce 230-250 mln roboczodniówek rocznie. Przy nieco ponad 13 mln ubezpieczonych oznacza to - niewiarygodne, ale prawdziwe - że rocznie przeciętny Polak przebywa na dodatkowym urlopie zdrowotnym 17-18 dni roboczych, czyli przeszło trzy tygodnie! Natomiast bogaty Amerykanin ma prawo do "płatnego chorowania" jedynie przez 12 dni w roku.
Wszystko to sprawia, że przeciętny Polak pracuje tylko 1560 godzin w roku, o 446 godziny (czyli prawie o 30 proc.) krócej niż przeciętny Amerykanin. Co więcej, czas pracy stale sobie skracamy. Po pierwsze, w sposób nieformalny, gdyż z badań GUS nad długością czasu pracy wynika, że od roku 1992 do 1999 tygodniowy czas pracy obniżył się z 42 do 41 godzin. Po drugie, niedawno natomiast zafundowaliśmy sobie ustawowe skrócenie czasu pracy. I wreszcie - przypomnijmy - że gdzie jak gdzie, ale w Polsce w szczególności, czas spędzany w pracy i czas przepracowany to dwie różne kategorie. Z badań nad efektywnością wykorzystania czasu pracy wynika bowiem, że przeciętny zatrudniony pracuje faktycznie tylko przez 87 proc. opłaconego czasu pracy.
Polska mysz w wyścigu szczurów
Na świecie trwa wielki wyścig - do nowych technologii i nowych rynków zbytu. Na wygranych w tym wyścigu czekają dwie nagrody: większy dobrobyt i więcej miejsc pracy. Wbrew bowiem pomysłom leni, skracanie czasu pracy wcale nie jest sposobem na likwidację bezrobocia. Przeciwnie, ostatnia dekada bardzo wyraźnie pokazała, że tam, gdzie pracuje się więcej, a jest tak w znacznej części rozwiniętego świata, powstaje więcej nowych miejsc pracy i mniejsze jest bezrobocie.
Możemy narzekać, że jest to wyścig szczurów. Możemy się rozpisywać o tym, że dzisiejsza cywilizacja rywalizacji jest niehumanitarna i wywołuje negatywne skutki społeczne (bo, jak wiadomo, nędza i bezrobocie mają same skutki pozytywne). Wszystko to oczywiście możemy robić. Najlepiej jednak po pracy. Jeżeli bowiem Polska nadal będzie odmawiać uczestnictwa w wyścigu szczurów, zamieni się w biedną myszkę, która będzie musiała chodzić po prośbie, żebrząc o kawałek serka. A z wyścigów pozostanie nam - ewentualnie - Wyścig Pokoju. I to na starych bicyklach.
Nasze prawo do prawa
To, co Polak lubi najbardziej (poza świętowaniem oczywiście), to "mieć prawo". Doskonale wiedzą o tym nasi politycy i bardzo lubią nam prawa uchwalać. Już konstytucja gwarantuje nam obywatelskie prawo do pracy, mieszkania, bezpłatnej opieki medycznej i kształcenia. W kodeksie pracy mamy zapisane prawo do niewyrzucania z pracy. Nigdzie natomiast nie jest wyjaśnione, na mocy jakiego prawa mamy mieć owe mieszkania, leki, szkoły i stanowiska pracy. Ciągle żyjemy iluzją, że jeżeli parlament coś uchwali, natychmiast słowo stanie się ciałem. Zapominamy o oczywistości, że dobra materialne (a za każdym "prawem obywatelskim" kryją się konkretne dobra) nie biorą się z ustaw, ale z produkcji. A jej rozmiary zależą od czasu pracy.
W naszych oczekiwaniach przypominamy słonia z moskiewskiego zoo, na którego klatce - wedle starego sowieckiego dowcipu - napisane było, że "codziennie zjeść może 300 kg owoców południowych". Przewodnik odpowiadał zdumionym zwiedzającym, którzy takich delicji w życiu nie widzieli, że "może i może, ale nikt mu jeszcze nigdy żadnych owoców nie dał".
Mamy prawo i nam się należy. I to należy coraz więcej, bo zawsze jesteśmy gotowi się powołać na fakt, że są kraje, w których zakres świadczeń jest jeszcze większy. I nie ma znaczenia, że jest to na ogół (vide Stany Zjednoczone) nieprawda. Manipulując różnymi danymi, żeby wykazać, że Niemiec czy Szwed ma lepiej, nie chcemy pamiętać ani o tym, że przeciętny pracownik w tych krajach jest trzy, cztery razy bardziej produktywny, ani o tym, że owe uprawnienia wywalczył sobie po pół wieku dobrobytu, ani nawet o tym, że kraje te pospiesznie wycofują się z rozbudowanego systemu rozdawnictwa.
Nie chcemy o tym pamiętać i już. Nam się należy, bo nam się należy. A jak nie dostaniemy, to zastrajkujemy. I w tym wypadku zachowujemy się jak słonie. Jak słonie z postsowieckiego cyrku (to już nie dowcip, obszernie pisała o tym przed kilkoma laty prasa). Słonie te zastrajkowały, bowiem za ZSRR dostawały codziennie po litrze koniaku, a prywatny rynkowy kierownik cyrku usiłował im dawać tylko pół litra i to gorzały. Niestety. Strajk się nie powiódł. Bo prywatny, rynkowy właściciel cyrku słonie sprzedał. Najpewniej w celu przetworzenia na słoninę.
Daj zysk i nie pracuj
Skłamałbym, obarczając winą za istniejący stan rzeczy pracownika. On też jest winny, ale mniej. Głównym winowajcą jest państwo polskie. Obłędna populistyczna polityka doprowadziła do zahamowania wzrostu gospodarczego i kryzysu finansów publicznych. Co gorsza, zamiast do owego krachu się przyznać i szukać środków zaradczych, władza gra na czas i cieszy się, że jeszcze kilka miesięcy sobie porządzi.
A tymczasem szkoły wyższe znalazły się w stanie bankructwa. Tracą płynność finansową i nie mają pieniędzy na płace dla pracowników. Co rektorzy robią w tej sytuacji? Wysyłają pracowników na urlopy bezpłatne. Jak to - ktoś może zapytać - przecież to bezprawie. I pracownicy się na to godzą? Godzą, bo nic na tym nie tracą. Za czas leniuchowania pracodawca im bowiem zapłaci. Czytelnik może się w tym momencie zagubić i zachować jak słoń, prosząc jeszcze o litr. A sprawa jest banalnie prosta. Urlopowanym pracownikom uczelnie nie wypłacą wynagrodzenia, lecz zasiłek. A od zasiłków nie płaci się pochodnych świadczeń i na tym uczelnie zaoszczędzą tyle, że - być może - uda im się dociągnąć do wakacji.
Absurd sięgnął zenitu
Pracownicy, nie pracując, przynoszą zysk pracodawcy. To tylko w Polsce można było wymyślić. I tylko w Polsce możliwe jest, że władze de facto zmuszają uczelnie, a więc placówki, które powinny nauczać (także prawa) i wychowywać, do jawnego łamania prawa.
Bardzo trudno to wszystko zrozumieć. Na szczęście przed nami osiem dni wolnego. W tym czasie warto się udać do pustelni, gdzie spożywając korzonki (na więcej wkrótce nie będzie nas stać), powinniśmy się oddać medytacjom. W sytuacji, gdy klasyczna arystotelesowska logika zawodzi, tylko dzięki tym technikom, patrząc głęboko w swoje wnętrze, będziemy w stanie zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość. Jako wstępny temat medytacji proponuję kwestię: "Tydzień ma siedem dni, a koniec tygodnia trwa osiem dni". Gdybyśmy jednak zechcieli powrócić do Arystotelesa, potraktujmy obecny superweekend po prostu jako koniec miesiąca. Liczby się może i zgodzą, kasa nie.
Więcej możesz przeczytać w 17/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.