Jak silne branże załatwiają sobie preferencje kosztem słabszych. Protest drobnych importerów, do niedawna sprowadzających z Zachodu rozbite auta, spotkał się w społeczeństwie z sympatią i zrozumieniem. Przeciętny Polak - jak pokazują sondaże - skłonny jest deklarować sympatię dla każdej demonstrującej grupy zawodowej, nie wnikając w racje stron.
Wystarczyło, że laweciarze ogłosili, iż dzieje im się ogromna krzywda. Oto arbitralną decyzją władz, podjętą w interesie koncernów, pozbawiono zarobku 100 tys. ludzi (wedle niektórych nawet 200 tys.), którzy poważnie potraktowali zachętę do "wzięcia spraw w swoje ręce".
W tym sporze rzuca się w oczy jedno: obie strony nie mówią prawdy. Statystyki importu używanych aut nie potwierdzają, że w tym biznesie pracuje 100 tys. osób, lecz dziesięć razy mniej. Także rząd uznał, że nie powinien wydawać istotnych decyzji bez ustanowienia vacatio legis, ale otwarcie do błędu nie chciał się przyznać. Oficjalnie zakazał sprowadzania do Polski niesprawnych aut z dwóch przyczyn. Po pierwsze, ze względu na troskę o bezpieczeństwo kierowców i pasażerów. Powód ten można włożyć między bajki. Każdy pojazd przechodzi testy sprawności. Gdyby stare auta powodowały jakieś zauważalne zagrożenie, kontrole te można by ewentualnie zaostrzyć. Policyjne statystyki nie wskazują jednak na taką potrzebę. Prawdziwym grzechem laweciarzy nie było narażanie klientów na niebezpieczeństwo, ale psucie interesów dealerom i producentom aut oraz umniejszanie zysków czerpanych przez budżet z podatków nakładanych na importerów nowych samochodów. Po drugie, przyznano w końcu - ale półgębkiem i bałamutnie - że dzięki zakazowi nie nastąpią zwolnienia w fabrykach i salonach samochodowych.
Polityk do pozyskania
Nie jest to pierwsza i prawdopodobnie nie ostatnia taka sprawa. Państwo, konsekwentnie przyznając sobie prawo do ingerowania w gospodarkę, jasno daje do zrozumienia, że sprzyjać będzie każdemu, kto odpowiednio na nie wpłynie. Możni robią to, sponsorując partie czy zapewniając dochody z reklam dyspozycyjnym mediom. Słabym pozostaje blokowanie dróg i okupowanie gabinetów.
Polscy politycy mają wiele możliwości zmiany reguł rynkowej gry i naginania jej wyników. Za pomocą ceł, zezwoleń lub koncesji mogą likwidować konkurencję bądź niszczyć ją, jak w powyższym wypadku, zakazami. Mogą też obdarować lukratywnym kontraktem, a całe działy gospodarki lub firmy zasilać pieniędzmi z budżetu albo zwalniać je z podatkowych zobowiązań wobec państwa. Ministerstwo Finansów wciąż ma prawo wedle uznania zwolnić z płacenia podatku każdą osobę lub firmę. Jest to kuriozum godne kraju afrykańskiego, ale żadna będąca u władzy ekipa nie zamierza rezygnować z tak wygodnego sposobu odwdzięczania się za przysługi.
Przykładem grupy uprzywilejowanej z zasady są wielcy inwestorzy. Przyciągnięcie dużej zagranicznej firmy, która wybuduje fabrykę i zatrudni większą liczbę wyborców, to dla polityka spektakularny sukces. Już choćby z tego tylko względu gotów jest załatwić jej takie preferencje, że ostatecznie państwo do inwestycji dołoży. Natomiast rodzima drobna przedsiębiorczość - choć wszyscy się zgadzają, że stanowi podstawę ekonomicznego i społecznego zdrowia kraju - nie jest dla polityków atrakcyjna. Drobny przedsiębiorca musi znosić podatkowy ucisk i samowolę urzędników nękających go ciągłymi kontrolami oraz lawirować między absurdalnymi, sprzecznymi przepisami. To on płaci za preferencje dla gospodarczych rekinów, goszczących polityków na bardziej lub mniej oficjalnych rautach, a po zakończeniu "misji publicznej" obdarowujących ich posadami.
Polityk do nastraszenia
Drugą obok wielkiego biznesu grupą, której uprzywilejowanie rzuca się w oczy, są przedstawiciele tzw. silnych branż. Za rządów koalicji PSL-SLD oczkiem w głowie był rolnik. Pod hasłem wspierania go wyprowadzono z budżetu wielkie sumy na dofinansowanie BGŻ oraz dopłaty do skupu artykułów rolnych. Oczywiście lwia część tych pieniędzy trafiła różnymi drogami do kieszeni wiejskiej nomenklatury, na której opiera się władza PSL w terenie.
Po zwycięstwie wyborczym AWS środowiska wiejskie straciły uprzywilejowaną pozycję na rzecz przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Poparcie, jakiego w walce o przywództwo w "Solidarności" i AWS konsekwentnie udziela Marianowi Krzaklewskiemu związkowy sekretariat górnictwa, ma swoją cenę, a płacą za to podatnicy. Przemysły ciężki i wydobywczy wprawdzie od lat przewodzą tabeli przedsięwzięć najbardziej dla kraju niedochodowych, ale stale cieszą się największą dynamiką wzrostu wynagrodzeń.
W stosunkach "silnych branż" i władzy granica między kupczeniem poparciem a zwykłym szantażem jest bardzo płynna. Niezadowoleni związkowcy mogą sparaliżować kraj, wyprowadzić na ulicę tłum, który w poczuciu bezkarności może być dla polityków groźny. Aby "zapewnić pokój społeczny", ważne jest nie tyle przekupienie całej branży, ile jej przywódców. Pozycja bezkompromisowego związkowego herszta, chwytającego władzę za gardło w imię "obrony ludzi pracy", stała się najlepszą odskocznią do politycznej bądź biznesowej kariery, z czego ochoczo korzystają kolejne zmiany robotniczych i chłopskich liderów.
Przegrani
Na co mogą w tej sytuacji liczyć ci, którzy nie dysponują ani odpowiednimi funduszami, ani rozgałęzionym, utrzymywanym za państwowe pieniądze aparatem związkowym? Właściwie na nic. Doświadczenie pielęgniarek pokazuje, że nawet masowe i spektakularne protesty bez zakulisowego wsparcia politycznego owocują jedynie chwilową popularnością w mediach. W najlepszym razie poprawić mogą życiową sytuację ich przywódcy (jak było w wypadku anestezjologów). Policja inaczej traktuje usankcjonowane cichym układem blokowanie przez górników węzłów kolejowych, a inaczej podobne akcje w wykonaniu niższego personelu medycznego.
Taka jest logika systemu, który lewica tłumaczy sprawiedliwością społeczną, a prawica - społecznym solidaryzmem. W praktyce hasła te prowadzą nieuchronnie do czegoś, co jest ich zaprzeczeniem: państwo, które pod płaszczykiem wyrównywania szans odbiera zarobki jednym, by przekazać je innym, realizuje ni mniej, ni więcej tylko społeczny darwinizm.
W tym sporze rzuca się w oczy jedno: obie strony nie mówią prawdy. Statystyki importu używanych aut nie potwierdzają, że w tym biznesie pracuje 100 tys. osób, lecz dziesięć razy mniej. Także rząd uznał, że nie powinien wydawać istotnych decyzji bez ustanowienia vacatio legis, ale otwarcie do błędu nie chciał się przyznać. Oficjalnie zakazał sprowadzania do Polski niesprawnych aut z dwóch przyczyn. Po pierwsze, ze względu na troskę o bezpieczeństwo kierowców i pasażerów. Powód ten można włożyć między bajki. Każdy pojazd przechodzi testy sprawności. Gdyby stare auta powodowały jakieś zauważalne zagrożenie, kontrole te można by ewentualnie zaostrzyć. Policyjne statystyki nie wskazują jednak na taką potrzebę. Prawdziwym grzechem laweciarzy nie było narażanie klientów na niebezpieczeństwo, ale psucie interesów dealerom i producentom aut oraz umniejszanie zysków czerpanych przez budżet z podatków nakładanych na importerów nowych samochodów. Po drugie, przyznano w końcu - ale półgębkiem i bałamutnie - że dzięki zakazowi nie nastąpią zwolnienia w fabrykach i salonach samochodowych.
Polityk do pozyskania
Nie jest to pierwsza i prawdopodobnie nie ostatnia taka sprawa. Państwo, konsekwentnie przyznając sobie prawo do ingerowania w gospodarkę, jasno daje do zrozumienia, że sprzyjać będzie każdemu, kto odpowiednio na nie wpłynie. Możni robią to, sponsorując partie czy zapewniając dochody z reklam dyspozycyjnym mediom. Słabym pozostaje blokowanie dróg i okupowanie gabinetów.
Polscy politycy mają wiele możliwości zmiany reguł rynkowej gry i naginania jej wyników. Za pomocą ceł, zezwoleń lub koncesji mogą likwidować konkurencję bądź niszczyć ją, jak w powyższym wypadku, zakazami. Mogą też obdarować lukratywnym kontraktem, a całe działy gospodarki lub firmy zasilać pieniędzmi z budżetu albo zwalniać je z podatkowych zobowiązań wobec państwa. Ministerstwo Finansów wciąż ma prawo wedle uznania zwolnić z płacenia podatku każdą osobę lub firmę. Jest to kuriozum godne kraju afrykańskiego, ale żadna będąca u władzy ekipa nie zamierza rezygnować z tak wygodnego sposobu odwdzięczania się za przysługi.
Przykładem grupy uprzywilejowanej z zasady są wielcy inwestorzy. Przyciągnięcie dużej zagranicznej firmy, która wybuduje fabrykę i zatrudni większą liczbę wyborców, to dla polityka spektakularny sukces. Już choćby z tego tylko względu gotów jest załatwić jej takie preferencje, że ostatecznie państwo do inwestycji dołoży. Natomiast rodzima drobna przedsiębiorczość - choć wszyscy się zgadzają, że stanowi podstawę ekonomicznego i społecznego zdrowia kraju - nie jest dla polityków atrakcyjna. Drobny przedsiębiorca musi znosić podatkowy ucisk i samowolę urzędników nękających go ciągłymi kontrolami oraz lawirować między absurdalnymi, sprzecznymi przepisami. To on płaci za preferencje dla gospodarczych rekinów, goszczących polityków na bardziej lub mniej oficjalnych rautach, a po zakończeniu "misji publicznej" obdarowujących ich posadami.
Polityk do nastraszenia
Drugą obok wielkiego biznesu grupą, której uprzywilejowanie rzuca się w oczy, są przedstawiciele tzw. silnych branż. Za rządów koalicji PSL-SLD oczkiem w głowie był rolnik. Pod hasłem wspierania go wyprowadzono z budżetu wielkie sumy na dofinansowanie BGŻ oraz dopłaty do skupu artykułów rolnych. Oczywiście lwia część tych pieniędzy trafiła różnymi drogami do kieszeni wiejskiej nomenklatury, na której opiera się władza PSL w terenie.
Po zwycięstwie wyborczym AWS środowiska wiejskie straciły uprzywilejowaną pozycję na rzecz przemysłu ciężkiego i wydobywczego. Poparcie, jakiego w walce o przywództwo w "Solidarności" i AWS konsekwentnie udziela Marianowi Krzaklewskiemu związkowy sekretariat górnictwa, ma swoją cenę, a płacą za to podatnicy. Przemysły ciężki i wydobywczy wprawdzie od lat przewodzą tabeli przedsięwzięć najbardziej dla kraju niedochodowych, ale stale cieszą się największą dynamiką wzrostu wynagrodzeń.
W stosunkach "silnych branż" i władzy granica między kupczeniem poparciem a zwykłym szantażem jest bardzo płynna. Niezadowoleni związkowcy mogą sparaliżować kraj, wyprowadzić na ulicę tłum, który w poczuciu bezkarności może być dla polityków groźny. Aby "zapewnić pokój społeczny", ważne jest nie tyle przekupienie całej branży, ile jej przywódców. Pozycja bezkompromisowego związkowego herszta, chwytającego władzę za gardło w imię "obrony ludzi pracy", stała się najlepszą odskocznią do politycznej bądź biznesowej kariery, z czego ochoczo korzystają kolejne zmiany robotniczych i chłopskich liderów.
Przegrani
Na co mogą w tej sytuacji liczyć ci, którzy nie dysponują ani odpowiednimi funduszami, ani rozgałęzionym, utrzymywanym za państwowe pieniądze aparatem związkowym? Właściwie na nic. Doświadczenie pielęgniarek pokazuje, że nawet masowe i spektakularne protesty bez zakulisowego wsparcia politycznego owocują jedynie chwilową popularnością w mediach. W najlepszym razie poprawić mogą życiową sytuację ich przywódcy (jak było w wypadku anestezjologów). Policja inaczej traktuje usankcjonowane cichym układem blokowanie przez górników węzłów kolejowych, a inaczej podobne akcje w wykonaniu niższego personelu medycznego.
Taka jest logika systemu, który lewica tłumaczy sprawiedliwością społeczną, a prawica - społecznym solidaryzmem. W praktyce hasła te prowadzą nieuchronnie do czegoś, co jest ich zaprzeczeniem: państwo, które pod płaszczykiem wyrównywania szans odbiera zarobki jednym, by przekazać je innym, realizuje ni mniej, ni więcej tylko społeczny darwinizm.
Więcej możesz przeczytać w 18/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.