Policjant reformator niczego nie zrobi bez przyzwolenia lub wsparcia polityków, ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Wrócę jeszcze na chwilę do przywołanej w ubiegłym tygodniu książki "Przełom" Brattona i Knoblene’a, aby udowodnić, że nie tak łatwo naśladować zagraniczne wzory. Rozumiem, że jest to ulubiona lektura ministrów spraw wewnętrznych i sprawiedliwości, ale nie powinni sobie po niej za wiele obiecywać.
Bo wynika z niej między innymi, że przełomu w dziedzinie zwalczania przestępczości i zmniejszania społecznego strachu dokonać może tylko policjant z krwi i kości, a nie żaden polityk. Ci ostatni mogą natomiast reformom przeszkadzać lub wręcz je uniemożliwić. Jest oczywiste, że policjant reformator niczego nie zrobi bez przyzwolenia lub wsparcia polityków, ale przecież łaska pańska na pstrym koniu jeździ.
William Bratton, rodowity bostończyk, podobno już od dziecka marzył o pracy w policji. Wychowany w przyzwoitej, niezamożnej rodzinie robotniczej, dzięki nauce i pracy zrobił wielką karierę: od prostego "krawężnika" do szefa policji Nowego Jorku. Z godną podziwu inteligencją i uporem nie tylko wykonywał ciążące na nim obowiązki, ale ciągle szukał wyzwań, nowych zadań i celów. Jako człowiek nieco starszy od Brattona mam szczególny szacunek dla jego wręcz nieprawdopodobnej pracowitości i samodyscypliny.
Wspomniałem o politykach, a więc powinienem sprecyzować, kogo mam na myśli. Chodzi mi o burmistrzów Bostonu i Nowego Jorku wraz z ich otoczeniem, z władzą, której podlega policja. Bo policją władają w Stanach Zjednoczonych samorządy. Według tej zasady, policja warszawska powinna podlegać prezydentowi miasta panującemu na ratuszu. Amerykańscy burmistrzowie pochodzą z wyborów bezpośrednich, a zmiana na tym stanowisku zawsze ma jakiś wpływ na podporządkowanych burmistrzowi policjantów. Ich szefowie dobrze wiedzą, że trzeba mieć w ratuszu dobre układy. Szkołę w miarę bezpiecznego i skutecznego poruszania się w sferze polityki zdobył Bratton podczas wieloletniej służby w Bostonie. Jego sława dotarła do Nowego Jorku.
Na początku lat dziewięćdziesiątych nowojorskie wybory wygrał Rudi Giuliani i szukał kogoś, kto pomoże mu spełnić złożone nowojorczykom obietnice zaprowadzenia porządku w mieście. Bratton zyskał uznanie i sławę za zmiany dokonane w policji komunikacyjnej, której głównym zadaniem było pilnowanie metra. W owym czasie podziemna kolej była siedliskiem wszelkiej dewiacji i budziła grozę. Prasa opisywała metro jako miejsce przerażające. Upór, bystrość i pracowitość Brattona pomogły doprowadzić nowojorskie metro do stanu przyzwoitości. To dzięki tej robocie został w końcu szefem całej policji w mieście, nie bez starań i różnorodnych zabiegów u burmistrza. Kolejne udane akcje, coraz większy aplauz mediów i... zaczyna się dramat. Niezwykle prosty - jak w antycznej tragedii.
Burmistrz Giuliani zaczyna zazdrościć Brattonowi sukcesów i podejmuje różne działania przeszkadzające. Chodzi po prostu o to, że prasa częściej pisze o szefie policji niż o burmistrzu, a tak być nie powinno. Zaczynają się chwyty dobrze znane z naszej polityki: utrudnianie kontaktów szefa policji z mediami, zwalnianie jego ludzi, głównie z działu prasowego, sabotowanie planów i pomysłów, utrudnianie akcji, szantaż brakiem funduszy itp., itd. Bratton zostaje w końcu zmuszony do rezyg-nacji, a jego zastępca nie dostaje stanowiska szefa. Pod zdjęciem przedstawiającym wszystkich trzech panów podczas konferencji prasowej, na której Bratton zapowiedział swoją rezygnację, widnieje charakterystyczny podpis: "Uśmiechy dla publiczności". Panowie uśmiechają się szeroko i szczerze, po amerykańsku. Co czują naprawdę, można się tylko domyślać.
Przypowieść o Brattonie dedykuję polskim policjantom, przypominając, że i u nas obowiązuje zasada: "Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść", a także daleko posunięta zależność policji od jej politycznych nadzorców. Pamiętajcie, że ojcami reform są panowie z rządu i że dla nich pracujecie. Polski kandydat na Brattona ma do pokonania znacznie więcej przeszkód niż amerykański oryginał i dlatego obietnice naszych ministrów tak naprawdę niewiele są warte.
Więcej możesz przeczytać w 18/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.